Donald Lis kontra Jarosław Kaczyński. Gdy dziennikarz próbuje być politykiem...

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. wPolityce.pl
fot. wPolityce.pl

Ten program był jednym z najciekawszych i najgorętszych momentów tej kampanii wyborczej. Co wcale nie jest pochlebstwem dla jego autora. Przeciwnie – Tomasz Lis dowiódł, że dla niego żadne standardy nie mają znaczenia.

Cały salon z przejęciem czekał aż Tomasz Lis pogrąży Jarosława Kaczyńskiego. Będzie tym, który po kilku tygodniach kampanii wreszcie dopadnie prezesa PiS, zapędzi w kozi róg, sprowokuje do porzucenia łagodnej retoryki i pokazania takiego oblicza, jakie niestrudzenie próbuje mu się narysować. Skoro nie udało się doprowadzić do debaty z Donaldem Tuskiem – kołatało w ich głowach – niech Kaczyński polegnie od broni nadredaktora.

Zwolennicy byłego premiera najpierw zastanawiali się, po co w ogóle zgodził się na spotkanie z Lisem. Kampania idzie nieźle, sondaże są nadzwyczaj dobre, Platforma traci rezon i wypuszcza reklamówki najniższych lotów, a do wyborów zostało raptem kilka dni. W trakcie programu pewnie gryźli paznokcie denerwując się, kiedy liderowi PiS puszczą nerwy.

Po przedwyborczym „Tomasz Lis na żywo” sympatyzujący z Kaczyńskim mogą odetchnąć z ulgą, a nawet się cieszyć. Druga strona zapewne zwiększy siły, bo zobaczyła, że zwykła artyleria już nie wystarcza. Potrzebne będą naloty dywanowe, a może nawet jakiś kampanijny odpowiednik „Little boy’a” z sierpnia 1945 r.

W tej rozmowie nie chodziło o dziennikarską dociekliwość (bo o obiektywizmie z założenia nie może być mowy), ale o wyprowadzenie rozmówcy z równowagi.

To nie był ani wywiad, ani debata (choć Lis zdecydowanie zajął miejsce, którego nie będzie dane zająć w najbliższym czasie Donaldowi Tuskowi). Najbliższe prawdy jest chyba określenie „przesłuchanie”. Publiczne przesłuchanie, w czasie którego można przesłuchiwanym postraszyć parę (dosłownie parę, czyli dwa – bo tyle wynosi spadająca oglądalność tego programu) milionów ludzi.

O czym powinien rozmawiać dziennikarz (zwłaszcza uważający się za najlepszego i najważniejszego w kraju) z liderem opozycji przed wyborami? Teoretycznie o jego programie wyborczym, ale to tylko teoria, bo w Polsce standardy są inne. Owszem, Lis zaczął od gospodarki, ale bardziej od pomysłów przeciwdziałania kryzysowi interesowały go personalia i zmuszenie Kaczyńskiego do kłopotliwego podania nazwiska Zyty Gilowskiej jako kandydatki na ministra finansów. Później o planach lidera PiS na naprawę kraju właściwie nie było już mowy.

Na tym zresztą polega całe relacjonowanie kampanii przez większość „dużych” mediów - mówić o kwestiach wizerunkowych, a nie o konkretach – dlatego też ta kampania przez większość obserwatorów uważana jest za jałową.

Tomasz Lis straszył PiS-em lepiej od spotów Platformy i słowotoków Stefana Niesiołowskiego i Radosława Sikorskiego razem wziętych. Była cała seria pytań o Antoniego Macierewicza, była historia o pistolecie, którą w poprzedniej kampanii wyciągnął Kaczyńskiemu Tusk, był ojciec Rydzyk i jego sławetna wypowiedź o parze prezydenckiej, była próba wmówienia widzom opętańczej tendencji Kaczyńskiego do dzielenia Polaków a nawet afera po publikacji „Die Tageszeitung”, czyli wszystko sprzed lat, co zdało egzamin w poprzedniej kampanii parlamentarnej. Cały program zaczął się od zbitki ulubionych przez salon zbrodniczych wypowiedzi Kaczyńskiego – o staniu „tam, gdzie ZOMO” czy „zdradzonych o świcie”.

W jednym tylko momencie Lis się cofnął. Zrezygnował z przygotowanej wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego (o walce z przestępczością w czasie rozmowy na temat kibiców), którą już zapowiedział. Czyżby poczuł, że przeszarżuje?

Z każdą minutą Lis był coraz bardziej spięty, każde zbliżenie jego twarzy pokazywało, że prowadzący (mam jednak pewien opór przed użyciem tu słowa „dziennikarz”) denerwuje się nie mogąc osiągnąć efektu – czyli sprowokować swojego gościa.

Na domiar złego Kaczyński przyszedł do studia z grupką sympatyków, którzy po jego celniejszych ripostach natychmiast reagowali oklaskami. Lis wiedział, że tak będzie, zgodził się na to. A jednak nie wytrzymał i fuknął na publiczność, która przecież z założenia w jego prowadzonych na żywo programach jest po to, by reagować. Sam też oklaski kilkakrotnie dostał.

Lis czepiał się, jak tylko mógł. Gdy nie dosłyszał przedrostka „re” w słowie „redaktorze” i zwrócił uwagę Kaczyńskiemu, że jest tylko magistrem, ten z uśmiechem kilkakrotnie zwrócił się do niego per „panie magistrze” (sam jest doktorem prawa). Gdy Lis przejęzyczył się mówiąc o podwyższeniu podatków w czasie premierostwa Kaczyńskiego, ten szybko to wykorzystał mówiąc: „niech się pan zdecyduje, czy obniżyłem czy podwyższyłem”.

Prowadzący uciekał się do najżałośniejszych chwytów. Wytykanie gościowi złej wymowy imienia kanclerz Niemiec (Kaczyński rzeczywiście błędnie wymawiał je z angielska – przez „dż” zamiast z niemiecka – przez „g”) nie przystoi żadnemu dziennikarzowi, a już na pewno nie aspirującemu do polskiego „number one”.

Dodatkowo po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć, że Tomasz Lis tak często korzystał z kartek. Jakby nieco gubił się w swoim misternie utkanym planie zniszczenia Kaczyńskiego. Na koniec pogubił się zupełnie – pytając o imiona i nazwiska młodych działaczek występujących na plakacie PiS (zresztą dopytując o tę kwestię wyjątkowo napastliwie), najpierw usłyszał że chodzi m.in. o „panią Ilonę, której pan nie chciał wpuścić do studia”, a później upierał się, że Klejnowska (nazwiska prezes PiS sobie nie przypomniał, mimo że współpracuje z nią każdego dnia – taka jego przypadłość) kandyduje z Bydgoszczy. Na poprawkę gościa, że chodzi o Płock, upierał się przy swoim. Nie przystał nawet na zaproponowany przez Kaczyńskiego w tej sprawie zakład.

Gdyby wyłączyć w tym programie dźwięk, widzowie zobaczyliby spokojnego, uśmiechniętego Kaczyńskiego i zawziętego, spiętego, rozdrażnionego wręcz Lisa.

Redaktor nigdy w taki sposób nie rozmawiał z żadnym politykiem PO, nie mówiąc już o Donaldzie Tusku. Co więcej, można domniemywać, że Donald Tusk nigdy nie pozwoliłby sobie na taką agresję w czasie spotkania z Jarosławem Kaczyńskim.

Był w telewizji publicznej przypadek podobnej rozmowy. Robert Mazurek i Igor Zalewski postulowali po niej stawianie prowadzącemu ją delikwentowi ciepłej wódki na mieście.

Lis zasłużył jak najbardziej.

 

 

 

 

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych