"Ważny członek rządu, pytany przeze mnie niedawno, jaka jest atmosfera podczas posiedzeń Rady Ministrów, odpowiedział: >>Nerwowa<<"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
PAP
PAP

Ważny członek rządu Tuska, pytany przeze mnie niedawno, jaka jest atmosfera podczas posiedzeń Rady Ministrów, odpowiedział: „Nerwowa. Tusk się często wścieka. Kiedyś tak nie było”. I dodał, że ma momentami wrażenie, iż premier prowadzi kampanię swojej partii tak, jakby chciał przegrać wybory.

„Tak jakby” nie oznacza, że Tusk naprawdę chce przegrać. Wprawdzie nadchodząca kadencja zapowiada się bardzo ryzykownie przede wszystkim w sferze gospodarki, ale przegrana Tuska mogłaby się stać impulsem do zmian wewnątrz partii. Nie musiałyby się one zakończyć sukcesem, ale narobiłyby liderowi kłopotu.
Tymczasem krótka kampania coraz bardziej staje się emocjonującym thrillerem, którego zakończenie nie jest w żadnym wypadku przesądzone. W pierwszym akcie role wydawały się rozdane, a aktorzy wygłaszali przygotowane i wyuczone kwestie (przy czym aktorzy to nie tylko politycy i partie, ale także media, zwłaszcza te salonowe): Platforma Obywatelska nie jest ideałem, ale jest o niebo lepsza od PiS, co wyborcy oczywiście świetnie rozumieją i dlatego PO ma zwycięstwo w kieszeni. Tę opowieść potwierdzały sondaże, które – można powiedzieć: tradycyjnie – pokazywały olbrzymią przewagę Platformy nad PiS.
PO nie siliła się na oryginalność. Zwycięstwo miało jej zapewnić po prostu to, że nie jest Prawem i Sprawiedliwością. Straszenie PiS-em było głównym motywem dopiero się rozkręcającej kampanii. Rutyna – można by powiedzieć.

W drugim akcie jednak nastąpiły zmiany – dla wielu zapewne niespodziewane. Trudno orzec, czy najpierw pojawiły się sondaże, które niespodziewanie zakwestionowały przewagę Platformy nad PiS czy też pierwsze było spostrzeżenie, że kampania partii rządzącej jest średnio skuteczna, a wypróbowane chwyty działają słabo. Jedno można uznać za prawdopodobne na granicy pewności: badania preferencji wyborczych, w których różnica pomiędzy dwiema głównymi partiami stopniała do marnych paru punktów, nie pojawiły się same z siebie. Nie zdarzyło się bowiem nic, co by uzasadniało tak nagłą zmianę poparcia. Ot, po prostu któregoś dnia, bez wcześniejszych fajerwerków czy wielkich wydarzeń, okazało się, że Platforma nie miażdży PiS-u. Czy wcześniejsze badania były zatem, by tak rzec, upiększane na zamówienie aż do momentu, gdy okazało się, że mogą PO przynieść więcej szkody niż pożytku? Tego oczywiście nie wiemy. Wiadomo natomiast doskonale, jaki był i może być efekt takich lub innych sondaży.

Znaczna część elektoratu Platformy, której potrzebuje ona do odniesienia wyraźnego zwycięstwa, to ludzie, których na co dzień niezbyt obchodzi los kraju i którzy raczej nie fascynują się polityką. W tym tkwi zresztą paradoks przekazu PO: przez cztery lata Platforma kreowała się na partię, która pozwala swoim sympatykom nie myśleć o sprawach publicznych, a politykę uważać za coś brudnego i niegodnego. Wyrazem takiego podejścia było hasło z kampanii samorządowej: „Nie róbmy polityki, budujmy…” – i tutaj należało wstawić, co tam komu pasowało. Takie podejście wzmacnia jednak postawę braku zainteresowania sferą publiczną, a więc i zniechęca do udziału w wyborach. Jeśli pod rządami PO wszystko idzie świetnie, to po co się wysilać? Jeśli Platforma i tak ma w sondażach dużą przewagę, to po co się męczyć i iść głosować? Lepiej skorzystać z być może ostatniego ładnego weekendu w inny sposób.

Bez tych wyborców wygrana Platformy staje się niepewna. A jeżeli dodać do tego jeszcze sięgającą w niektórych badaniach nawet 20 proc. grupę ludzi, którzy deklarują, że głosować pójdą, ale nie wiedzą jeszcze, na kogo – robi się z punktu widzenia Donalda Tuska naprawdę niewesoło. Sposobem na zmobilizowanie elektoratu jest – podobnie jak przed poprzednimi wyborami – pozornie ponadpartyjna kampania profrekwencyjna pod patronatem prezydenta Komorowskiego. Frekwencja – jako się rzekło – nie jest jednak neutralna, a w kampanii biorą udział celebryci, tacy jak Jerzy Owsiak czy Maciej Stuhr, których trudno podejrzewać o przychylność wobec opozycji.

Wyjątkowo wysoka frekwencja w roku 2007 była jednak przede wszystkim skutkiem skutecznie zasianego przerażenia rzekomo nadciągającym faszyzmem i zamordyzmem. Ponadto cztery lata temu Prawo i Sprawiedliwość wydatnie pomogło swoim przeciwnikom, kompletnie rozmijając się w swoim przekazie z ówczesnymi oczekiwaniami i popełniając całe serie karygodnych błędów, z których słynna konferencja Mariusza Kamińskiego w sprawie Beaty Sawickiej była być może najpoważniejszym.

Trudno jednak doprawdy zrozumieć, jak sztabowcy PO mogli liczyć na to, że po czterech latach trwania PiS w opozycji uda im się odtworzyć tamtą atmosferę. Być może wychodzili z kilku optymistycznych założeń. Po pierwsze – że temat katastrofy smoleńskiej będzie przez PiS wałkowany do znudzenia, a na pierwszej linii będzie się nieustannie pokazywał Antoni Macierewicz, który to polityk ma walor podobny jak Anna Fotyga: odrzuca natychmiast nawet osoby generalnie przychylne partii Kaczyńskiego. Po drugie – że sam prezes PiS przyjdzie Platformie w sukurs, wygłaszając jedno – lub więcej – ze swoich firmowych, niezręcznych stwierdzeń, w rodzaju tego o staniu „tam, gdzie stało ZOMO”. Po trzecie – że uda się zagrać którąś ze spraw z okresu rządów PiS – Barbarą Blidą albo „aferą” naciskową. Po czwarte – że usłużne media będą w stanie obudzić na nowo w zasadniczo biernych zwolennikach PO strach tak paniczny, że ci uznają Tuska i jego partię za jedynych zbawców i masowo pociągną do urn.

Wszystkie te rachuby zawiodły, co dla strategów PO powinno być przypomnieniem zasady znanej już od czasu „Sztuki wojennej” Sun Zu, że planować należy zawsze z uwzględnieniem możliwie najgorszego wariantu rozwoju wypadków, nie zaś najlepszego.

Pierwsze założenie mogło się wydawać prawdopodobne w świetle deklaracji Jarosława Kaczyńskiego, składanych po kampanii prezydenckiej. Prezes PiS narzekał wówczas na jej łagodny przekaz i twierdził, że sprawa Smoleńska powinna w niej odgrywać znacznie większą rolę. Można było sądzić, że tak właśnie będzie przed wyborami parlamentarnymi. Tymczasem w obecnej kampanii sprawa katastrofy jest wyciszona kto wie, czy nie jeszcze skuteczniej niż w poprzedniej (co jest łatwiejsze, bo od katastrofy minęło już półtora roku). Antoni Macierewicz, będący twarzą grupy jastrzębi, pojawia się z rzadka i nie odgrywa poważniejszej roli. Sam prezes o Smoleńsku mówi w sposób lakoniczny i spokojny.

Gdyby przyjąć makiaweliczną wersję wydarzeń, można by nawet uznać, że wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego po wyborach prezydenckich o tym, że ukrycie tematu smoleńskiego było błędem, były rodzajem manewru mającego zmylić przeciwnika.

Drugie założenie jak na razie także okazuje się nietrafione. Prezesowi PiS zdarzają się czasami drobne potknięcia, ale w porównaniu z „ZOMO” są mało znaczące. Możliwe też, że prorządowe media nie są w stanie wybijać ich tak wyraźnie, jak to robiły kiedyś. Jeśli pokazuje się kogoś nieustannie jako wcielenie zła, to owe zło nie bardzo można już dalej stopniować.

Najbliższy poważnej wpadki był zapewne dość nieoczekiwany i bardzo ryzykowny sojusz PiS ze środowiskami kibiców. Zdecydowanym błędem było poręczenie przez Beatę Kempę za aresztowanego „Starucha”. Ale i w tym przypadku sam Kaczyński zachował daleko posuniętą wstrzemięźliwość, zaś łączenie go z agresywnymi kibolami szło jakoś opornie.

Trzecie założenie okazało się niemożliwe do zrealizowania mimo usilnych starań dwóch komisji śledczych – do sprawy Blidy i naciskowej. W dodatku w tym drugim wypadku praca komisji zakończyła się z punktu widzenia PO poważnym zgrzytem, kiedy jej przewodniczący Andrzej Czuma „urwał się” Platformie (jak to określił jeden z jej posłów) i w swoim raporcie końcowym zawarł stwierdzenie, że zarzuty wobec członków rządu PiS nie mają potwierdzenia. Prokuratura także nie znalazła podstaw do postawienia komukolwiek zarzutów, w żadnej ze spraw.

Czwarte założenie jest najciekawsze jako przedmiot analizy medioznawczej i socjologicznej. Poziom manipulacji, zarówno w sferze faktów, jak i technologii przekazywania informacji (dobór słów, ułożenie tematów, a nawet wybór zdjęć i kadrów) w mediach wspierających rząd sięgnął poziomów kto wie, czy nie wyższych niż przed wyborami sprzed czterech lat. Niewykluczone, że paradoksalnie to właśnie staje się przyczyną nieskuteczności tej kampanii. Lektura „Wprost”, „Gazety Wyborczej”, oglądanie TVN24 stają się doświadczeniem, przypominającym chwilami obcowanie z mediami Peerelu w pierwszej połowie lat 80. Komunistyczna propaganda była stosunkowo mało skuteczna dlatego, że była niesamowicie toporna, szyta grubymi nićmi i skrajnie przewidywalna. Dokładnie tak jak wywody Tomasza Lisa albo rozmowy Moniki Olejnik ze Stefanem Niesiołowskim. Dla odbiorców, którzy zachowali choć trochę zdrowego rozsądku i krytycyzmu ten przekaz staje się zapewne niestrawny. Dla tych, którzy przyjmują politykę emocjonalnie i szczerze PiS nienawidzą, nie ma w nim z kolei nic nowego, a więc też nie przynosi on żadnych korzyści. Zarazem sukces „Uważam Rze” czy „Gazety Polskiej” pokazuje, jak może wyglądać przełamywanie monopolu medialnego. W tych okolicznościach zabiegi takie jak odmowa udostępnienia Starej Pomarańczarni w Łazienkach Królewskich na spotkanie promujące książkę Jarosława Kaczyńskiego sprawiają wrażenie posunięć desperackich, które niczego w ogólnym obrazie kampanii nie zmienią. Mogą najwyżej kompromitować ich inspiratorów.

Wszystkie powyższe aspekty kampanii PiS mają charakter defensywny. Albo PiS nie popełnił błędów, albo trudno było mu przypisać jakieś negatywne cechy czy skojarzenia. Do tego trzeba dorzucić aspekt pozytywny, wobec którego Platforma wydawała się już całkowicie bezsilna. To takie wątki kampanii największej opozycyjnej partii jak pokazanie młodych i atrakcyjnych kandydatek, które w dodatku – wbrew sugestiom prorządowych komentatorów – mają coś do powiedzenia czy eleganckie billboardy, promujące książkę Jarosława Kaczyńskiego (formalnie nie jest to część kampanii, tak jak nie było częścią kampanii w 2005 r. wydanie książki Donalda Tuska – przypominają się reklamy piwa „bezalkoholowego”) oraz niezwykle nowocześnie zrealizowany film „Lider”, pokazujący prezesa PiS z jednej strony jako człowieka, który opowiada o sobie samym często z nutą autoironii, a z drugiej – jako silnego i zdecydowanego przywódcę.

Wobec tych działań ofensywnych PO pozostawała zaskakująco bierna. Próba dyskredytowania młodych kandydatek raczej się nie powiodła, a zestawienie choćby Sylwii Ługowskiej – ładnej, asertywnej i wygadanej – z toczącym pianę i powtarzającym od lat te same obelgi Stefanem Niesiołowskim wypada wręcz groteskowo. Książka „Polska naszych marzeń” jest z kolei odpowiedzią na pojawiające się od czasu do czasu zarzuty o brak programu PiS (który, nawiasem mówiąc, istnieje). Daje syntezę przemyśleń lidera opozycji na temat tego, jak powinno wyglądać państwo. Tusk nie ma na to odpowiedzi, zwłaszcza że po czterech latach rządów niezwykle trudno odtworzyć z jego wypowiedzi i działań pożądany przez niego kształt państwa. Film jest zrobiony niezwykle efektownie i choć trudno go raczej nazwać „dokumentalnym” (tak był oficjalnie prezentowany), to nie takie jest jego zadanie. Ma pokazywać Jarosława Kaczyńskiego jako polityka, któremu można zaufać. I tę rolę spełnia. I znów: Platforma nie ma na to odpowiedzi poza zdartymi frazesami, powtarzanymi w programach z cyklu „gadające głowy”.

Podczas gdy kampanię PiS można było uznać za zręczną, kampania Platformy z każdym tygodniem wydawała się coraz bardziej grzęznąć. Do pewnego momentu nie było w niej żadnego świeżego pomysłu. Przede wszystkim jednak nie było ani jednego autentycznego, niekwestionowanego osiągnięcia, którym rząd Tuska mógłby się pochwalić. I to był prawdopodobnie podstawowy problem strategii wyborczej: gdy jest się ugrupowaniem sprawującym władzę od czterech lat, trudno opierać przekaz jedynie na negatywnej emocji wobec adwersarza. Gdyby Platforma miała choć jedno znaczące dokonanie – dostrzegalne zmniejszenie biurokracji, uproszczenie i obniżenie podatków, znaczące posunięcie do przodu budowy infrastruktury drogowej, poprawę warunków na kolei, wyraźne zwiększenie swobody gospodarczej, odczuwalne usprawnienie działania wymiaru sprawiedliwości – mogłaby na nim oprzeć swój przekaz. Lecz jedyną w miarę konkretną rzeczą są – wymieniane przy każdej okazji przez premiera, co sprawia dość zabawne wrażenie – orliki. Kwestia kompletnie marginalna z punktu widzenia sytuacji i potrzeb polskiego państwa.

Jedynym jak dotąd w miarę oryginalnym (choć absolutnie nie w skali światowej) posunięciem było wysłanie premiera autokarem w objazd kraju. Był to jednak krok dość ryzykowny i o ile w przeprowadzanych z pewnością przed rozpoczęciem tournée badaniach Platformy mógł wypadać obiecująco, o tyle jego ostateczne skutki mogą się okazać ambiwalentne. Mimo wysiłków otoczenia szefa rządu, aby kontrolować publikę i sytuację, podczas przystanków tuskobusu dochodziło do różnych sytuacji. Skarżący się na swój ciężki los obywatele dawali z jednej strony okazję, aby – na zasadzie dobrego cara – pocieszyć ich i obiecać pomoc, z drugiej jednak potwierdzały narrację PiS, że w kraju źle się dzieje.

Konfrontacje z kibicami, częste podczas podróży, musiały być dla Donalda Tuska – znając jego przewrażliwienie na własnym punkcie – trudne psychicznie. U widzów mogły budzić różne odczucia. Część się zapewne wzdragała na widok skandujących kibiców, część mogła w tym obrazku znaleźć potwierdzenie tezy, że premier nie jest powszechnie uwielbiany i że wspieranie Platformy nie jest już „obowiązkowe”.

Na tydzień przed wyborami obraz jest zatem następujący: spokojny, coraz bardziej pewny swego, kontrolujący się PiS i tracąca oddech, wyraźnie będąca w defensywie Platforma. Miało być inaczej, ale – jak widać – polska polityka potrafi zaskakiwać nawet wtedy, gdy role wydają się od dawna rozdane.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych