"Smoleńsk – klęska premiera". Fragmenty poruszającej książki Michała Majewskiego i Pawła Reszki "Daleko od miłości". Cz. 1

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Doradca premiera:

„Jeśli coś wścieka Tuska to sugestia, że czegoś nie dopełnił, zaniedbał, jakoś przyczynił się do katastrofy w Smoleńsku. Odbiera to jako zarzut, że ma krew na rękach. To powoduje złość, pasję”.

Były minister:

„Katastrofa zmasakrowała psychicznie Donalda. On od początku wiedział, że to się skończy oskarżeniami pod jego adresem, że to jego wina, że ponosi odpowiedzialność. Miał tę świadomość od pierwszych dni”.

 

Przy sprawie smoleńska Tusk stracił instynkt polityczny i sprawność niezłego zarządcy. Praktycznie od początku posypało się wszystko co mogło się posypać.

Zaraz po katastrofie na szczytach władzy zapanował potworny bałagan. Premier powołał jakiś zespół, Rada Ministrów decydowała o uczczeniu ofiar minutą ciszy. Nikt nie zastanawiał się o tym jak badać katastrofę, jakie przepisy proponować, jak rozmawiać z Moskwą, czego się domagać. Przykład? Kilka tygodni po wypadku w rządzie panowało przekonanie, że możliwe jest wspólne śledztwo z Rosjanami. Tymczasem fachowcy od razu mówili: „Nie, nie ma takiej możliwości prawnej”.

Potem wcale nie było lepiej. W obozie polskich ekspertów badających katastrofę zaczęły się niesnaski - ukoronowaniem była otwarta niechęć między Edmundem Klichem, a ministrem Jerzym Millere. Premier próbował łagodzić, że nic z tego nie wyszło. Ale chyba największym błędem było zaufanie, że Rosjanie zechcą wyjaśnić przyczyny katastrofy obiektywnie, bez zamiatania niczego pod dywan. Tusk był w szoku, kiedy dowiedział się jak wygląda raport MAK i ilu dokumentów Moskwa nie przekazała polskim śledczym. Nagle koncepcja dobre współpracy z Rosjanami upadła. Tusk został z tym wszystkim sam. Mógł tylko czekać na raport Millera.

 

1.

Tusk dba o dobrą formę, o poranku lubi biegać po sopockiej plaży. Kiedy 10 kwietnie przyszedł na jego komórkę pierwszy sms premier akurat był pod prysznicem. Wiadomość była lakoniczna. Nie było w niej mowy o katastrofie, prezydencie i całej delegacji, która kilka minut temu zginęła w rozbitym samolocie pod Smoleńskiem. Wówczas wiadomo było, że Tupolew 154M miał w Rosji na lotnisku Siewiernyj jakiejś kłopoty podczas lądowania. Autorem smsa był szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski. Dlaczego sms? Minister spraw zagranicznych sam miał ograniczoną wiedzę – o 8.48 zatelefonował do niego szef departamentu wschodniego MSZ z informacją, że:

samolot się rozbił, ale nie było wybuchu.

Sikorski jadł akurat śniadanie w swoim dworku w Chobielinie. Tłumaczył później, że informacja była niejasna, dopóki nie dowie się czegoś więcej nie chciał stawiać, w leniwy sobotni poranek, całego kraju na baczność.

W zachowaniu ministra było coś racjonalnego.

Nie tylko on, ale praktycznie wszyscy ważni ludzie w Polsce mieli problemy by zrozumieć to co się stało i to wtedy, gdy informacja była już pewna, potwierdzona w stu procentach. Przecież samoloty z głowami państw nie spadają.

Naprawdę złe wiadomości miały nadejść dopiero za chwilę. Polski ambasador w Rosji Jerzy Bahr z Gerardem Kwaśniewskim (oficer BOR i kierowca ambasadora) popędzili na miejsce zdarzenia. Ostatni odcinek drogi pokonywali pieszo, po grząskim terenie zapadając się po kostki w błocie.

Bahr widział tylko poskręcane blachy samolotu, zrytą ziemię, nie potrafił nawet wzrokiem odnaleźć żadnego ciała.

Zameldowałem ministrowi co widzę, to była krótka rozmowa

- opowiadał ambasador Teresie Torańskiej w Dużym Formacie.

Sikorski natychmiast dzwoni do Tuska. Odbiera jego żona, której Sikorski przekazuje słowa Bahra, że samolot się rozbił i najpewniej nikt nie został żywy. Premier natychmiast podjął decyzję, że wraca do Warszawy.

Z każdą chwilą narastało przerażenie. Mąż co parę minut dostawał nowe informacje. Dowiadywaliśmy się po kolei, kto był na pokładzie tego samolotu. Przecież lista pasażerów nie od razu była znana

– opowiadała Małgorzata Tusk tygodnikowi „Wprost”.

W mniej więcej w tym samym czasie o kłopotach samolotu dowiedział się szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski, który także spędzał weekend w domu w Trójmieście. Smsa przysłał oficer dyżurny sekretariatu operacyjnego premiera.

Zatrudniliśmy kilku oficerów oddelegowanych z MON do KPRM. Chodzi o to, że kiedy obejmowaliśmy urząd Kancelaria trochę przestawała działać wieczorem. Na przykład po 18 był kłopot żeby odebrać pocztę. Ludzie kończyli pracę zamykali biurka i można było czekać do ran

– opowiada Arabski.

Nowa ekipa wpadła na pomysł zorganizowania sekretariatu operacyjnego. Wojskowi mają dokładnie opracowany schemat kogo, w jakiej kolejności informować o nadzwyczajnych zdarzeniach.

Właśnie z „tego rozdzielnika” Arabski dostał informację. Na początku – tak jak premier - dość nieścisłą o tym, że doszło do jakiegoś wypadku.

Arabski był jeszcze w sypialni nie bardzo rozumiał co się wydarzyło. Zadzwonił do oficera. Ten nie miał pełnej wiedzy. Powtarzał to w co chcieli wierzyć wszyscy:

samolot zjechał z pasa.

Natychmiast dzwoni do premiera:

Szef już wiedział, od Sikorskiego. Automatycznie ruszyłem w stronę jego domu.

Spotkaliśmy się w drzwiach. Zdecydowaliśmy, że jedziemy do Warszawy samochodami. Wyliczyłem, że nie ma sensu wzywać z samolotu, wszystko trwałoby znacznie dłużej. Jeśliśmy bardzo szybko na „bombach”, czyli kogutach

– opowiada.

Ze Smoleńska nadchodziły coraz ściślejsze informacje. Tusk osobiście wykonał kilka telefonów do najbliższych współpracowników. Grzegorza Schetyny, Bronisława Komorowskiego. Jeden z nich do Pawła Grasia, który był wtedy w Bieszczadach:

Wracaj do Warszawy, oni wszyscy nie żyją.

Arabski zapamiętał, że Tusk był wstrząśnięty.

Tego dnia na długie minuty zapadało milczenie

– opowiada.

Ale nie w czasie podróży do Warszawy.  Wtedy w samochodzie premiera panował młyn. Tusk wydawał dyspozycje zwołania nadzwyczajnego posiedzenia rządu, podjął decyzję o wylocie do Smoleńska, wisiał na telefonie rozmawiając z Sikorskim, który czytał listę pasażerów.

 

2.

Zwykle przed posiedzeniem rządu panuje gwar, ministrowie rozmawiają ze sobą, witają. Tym razem Tuska powitało grobowe milczenie. Posiedzenie rozpoczęło o 13.40, minutą ciszy. Jego przebieg był przygnębiający. Przypominał apel poległych:

Każdy minister meldował co już zdążył zrobić, jakie ma zamierzenia, a następnie jakie ofiary są w jego dziale. To znaczy np. szef MSWiA raportował o oficerach BOR, którzy zginęli, minister sprawiedliwości o adwokatach, bo to jego działka, szef MON o generałach i tak dalej. Zrozumiałem, że nie ma w Polsce dziedziny, w której obeszło się bez strat. To było wstrząsające

– wspomina Arabski. Ekipa Tuska coraz bardziej rozumiała, że państwo znalazło się na zakręcie. Zginął prezydent, najważniejsi dowódcy wojskowi, szef NBP, wicemarszałkowie Sejmu. Słychać to było w dramatycznych słowach premiera, które wygłosił w podczas obrad:

To największa tragedia w historii Polski, która ma wymiar nie tylko ludzki, ale również ustrojowy i konstytucyjny.

Podczas tej pierwszej zebranej na gorąco Rady Ministrów nie zapadły żadne kluczowe decyzje.

Zarządzono, że 11 kwietnia w południe w całej Polsce zapadnie cisza na dwie minuty, by uczcić ofiary. Szef rządu zapowiedział powołanie międzyresortowego zespołu ds. koordynacji działań w związku z katastrofą: od pomocy w organizacji pogrzebów do nadzoru nad badania przyczyn wypadku.

W rzeczywistości zespół był ciałem na pół martwym. Pogrzebami, pomocą rodzinom zajął się minister w KPRM Michał Boni – człowiek od czarnej roboty i najtrudniejszych zadań. Trudno sobie wyobrazić, by zespół nadzorował komisję badająca przyczyny wypadku albo prokuratorów. W kwietniu nowe ciało spotkało się cztery razy, potem obrad zespołu już prawie nie było.

Rząd na pierwszym posiedzeniu zupełnie nie zajął się aspektami prawnymi współpracy z Rosją, podstawą badania katastrofy.

 

3.

Tusk zapowiedział swoim ministrom, że za kilka godzin wylatuje do Smoleńska. Z wylotem zwlekano.

Mówi minister Kancelarii Premiera:

Tusk chciał wiedzieć, czy Jarosław Kaczyński poleci z nami. Jednak nie było sposobu by się do niego dodzwonić.

Tusk z bliskimi współpracownikami m.in. Pawłem Grasiem i Tomaszem Arabskim czekali na wieści z PiS w gabinecie szefa rządu.

Tomasz Arabski:

O 16.31 dostaliśmy sms-a od kogoś z otoczenia Kaczyńskiego, że ‘prezesa nie skorzysta z oferty’. 0 16.40 zatelefonowałem do Macieja Łopinskiego [szefa gabinetu prezydenta Kaczyńskiego] i potwierdziłem tę wiadomość. Moim zdaniem Jarosław Kaczyński był już wtedy w powietrzu.

Joachim Brudziński w Dużym Formacie:

Około czternastej usłyszałem, chyba od Pawła Kowala, że jest telefon z kancelarii premiera. Mają wyczarterowany samolot, też lecą do Witebska i proponują, by Jarosław poleciał razem z premierem Tuskiem. O której godzinie, nie wiedzą, trwa jeszcze posiedzenie rządu. Propozycja była skierowana wyłącznie do Jarosława i jego asystenta. Jarosław zdecydował, że z nimi nie poleci. Że jak pojedziemy oddzielnie, będziemy szybciej.

 

 

 

4.

Tusk zabrał na pokład m.in. wicepremiera Waldemara Pawlaka, szefa MON Bogdana Klicha, ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego, rzecznika Pawła Grasia, szefa KPRM Tomasza Arabskiego i naczelnego prokuratora wojskowego Krzysztofa Parulskiego. Podczas lotu w embraerze prawie nie było rozmów. Samolot Tuska lądował z Witebsku po Jarosławie Kaczyńskim. Tyle, że na polskiego premiera czekały samochody z kogutami podstawione przez rosyjska Federalną Służbę Ochrony.

Paweł Kowal opowiadał nam, że mini kolumna Kaczyńskiego w miarę sprawnie dojechała do granicy białorusko – rosyjskiej. Tam zostali zatrzymani, po przekroczeniu granicy jechali bardzo wolno.

Doszliśmy do wniosku, że jesteśmy celowo opóźniani

– opowiadał. Ludzie Kaczyńskiego niewiele mogli zrobić, bo przed ich autobusem jechał rosyjski radiowóz, stara łada i to ona dyktowała tempo.

Kowal nie miał pomysłów jak temu zaradzić. Wydzwaniał więc do ludzi, którzy byli blisko Tuska. Dzwoni m.in. do Agnieszki Wielowieyskiej, szefowej departamentu spraw zagranicznych w KPRM, która towarzyszy premierowi, do ludzi z MSZ, wysyła smsy do Pawła Grasia. Z autobusu dzwonili też do urzędników Kancelarii Prezydenta, obecnych na miejscu katastrofy.

Co mogliśmy zrobić? – mówił nam Arabski – Gnaliśmy z rosyjską ochroną przez ciemność, na kogutach. Nawet nikt zauważył, że ich gdzieś tam minęliśmy po drodze.

Z autobusu Kaczyńskiego wyglądało to zupełnie inaczej. Oni dostrzeli rozpędzoną kolumnę Tuska, byli wściekli, oburzeni. Kowal mówił o tym oficjalnie Newsweekowi:

W pewnej chwili wyprzedza nas kolumna premiera. Zrozumiałem wtedy, że to jest bardzo niedobry moment, który zaważy na polskiej polityce. Miałem poczucie, że ta sytuacja może wykopać rów nie do zasypania.

 

5.

Współpracownicy Lecha Kaczyńskiego – obecni od rana na miejscu wypadku – obserwowali przyjazd ekipy Tuska na lotnisko.

Jeden z nich Jakub Opara opowiadał potem w filmie dokumentalnym „Mgła”, że ministrowie Tuska ustawiali dziennikarskie kamery, przygotowywali medialnie wydarzenie. Opara usłyszał rozmowę Grasia z Arabskim. Dotyczyła Jarosława Kaczyńskiego:

A niech sobie przyjeżdża, to jest wizyta prywatna, a nich sobie przyjeżdża i robi sobie co chce.

Według prezydenckiego urzędnika cała uwaga ministrów była skierowana na to, by uniknąć spotkania z Jarosławem Kaczyńskim, bo to mogło „zepsuć obrazek”.

Arabski zapamiętał to inaczej. Twierdzi, że Tusk kazał mu czekać przy bramie wjazdowej.

Czekaj na Kaczyńskiego. Zapytaj ich, czy chcą jakiejś pomocy. Jeśli chcą postaraj się pomóc.

Arabski karnie wykonał polecenie. Musiał stać tam około 40 minut, bo tyle autobus z prezesem PiS czekał na otwarcie bramy i pozwolenie wjazdu. Jednak nawet nie zbliżył się do Kaczyńskiego.

Zobaczyłem go otoczonego wianuszkiem współpracowników. Wystąpił Paweł Kowal, którego znałem dość słabo, nie byliśmy po imieniu. Rzucił w moją stronę: ‘Tylko proszę nie podchodzić do prezesa

-  wspomina minister.

Panie europośle, ja tu jestem żeby pomóc

- tłumaczył Arabski.

Kowal wybuchł:

Pan się tak obnosi ze swoim katolicyzmem, niech pan zobaczy do czego doprowadziła wasza polityka.

Szef KPRM próbował dowiedzieć się, czy prezes PiS zechce spotkać się z Putinem i Tuskiem, lub kimkolwiek z nich. Kowal był łącznikiem:

Prezes nie podjął jeszcze decyzji

- mówił.

Arabski poinformował Tuska. Premier wydał polecenie:

Czekaj na decyzję.

Potem Kowal przyniósł zdecydowaną odmowę wszelkich spotkań. Jarosław Kaczyński nie uległ też namowom ambasadora Bahra. Nie chciał żadnych spotkań, ani żadnych kondolencji.

 

Ciąg dalszy wkrótce na wPolityce.pl

Autor

Nowy portal informacyjny telewizji wPolsce24.tv Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych