Artykuł opublikowany w "Naszym Dzienniku".
Sporo się ostatnio mówi o wojnie. W Parlamencie Europejskim wspominał o wojnie minister finansów Jacek Rostowski, a na łamach prasy pisał o "wojnie domowej" w Polsce Jarosław Marek Rymkiewicz. Rok temu wojnę zapowiadał Andrzej Wajda. Początki współczesnych demokracji zawsze były burzliwe.
W Stanach Zjednoczonych, Francji czy Wielkiej Brytanii nieco inne, ale równie dramatyczne spory prowadziły w XVIII i XIX wieku do ważnych społecznych zmian. Dały początek wielkim formacjom politycznym, które do dzisiaj są fundamentem demokracji tych krajów. Jednak nawet wojna secesyjna czy Wielka Rewolucja Francuska nie doprowadziły do rozbicia i destrukcji wspólnoty politycznej obu narodów. W Polsce, której sąsiedzi jako wielkie europejskie mocarstwa nie pozwalali na luksus samodzielnego rozwiązywania wewnętrznych konfliktów, "wojny domowe" kończyły się zwykle utratą suwerenności i ograniczeniem wolności politycznych oraz obywatelskich Polaków.
Kiedy więc słyszę lub czytam o "wojnie"...
Niezależnie od tego, kto o tej wojnie mówi, czy Andrzej Wajda, czy Jarosław M. Rymkiewicz, pamiętam, że w Polsce takie "wojny" kończą się rozbiorami, PRL-em lub tylko pozornie "domowym" stanem wojennym. W środę tę wojenną atmosferę wzmocnił minister Jacek Rostowski, który w Parlamencie Europejskim oznajmił, że "rzadko zdarza się, by taki wstrząs (jak upadek euro) nie przyniósł po 10 latach katastrofy wojennej". Ponieważ premier Tusk tę wojenną retorykę zaakceptował, uznając, że dramatyczne ostrzeżenie powiedziane w "stosownym momencie" jest uzasadnione, pozwalam sobie te wojenne rozważania kontynuować. Jednak nie dlatego, że rozjaśniają umysł, lecz by spróbować wyprowadzić nas ze stanu tej emocjonalnej gorączki.
Chcę odpowiedzieć na pytania, którym Jarosław M. Rymkiewicz poświęca nieco mniej uwagi: kto jest twórcą nierzeczywistego obrazu Polski ("Wielkiej Ściemy" - J.M.R.) oraz dlaczego miliony Polaków w nią wierzą. Nie uważam bowiem, że Polsce grozi kolejny rozbiór. Bardziej realny wydaje się zamiar odtworzenia sytuacji przypominającej PRL, czyli państwa polskiego uległego wobec zewnętrznych, silnych doradców, rządzonego trwale przez "jedną" partię poza społeczną kontrolą opozycji, opinii publicznej, prawa, wymiaru sprawiedliwości i mediów. Dodam, że nie w Unii Europejskiej dostrzegam takie zagrożenie. Grozi nam sytuacja, w której obywatele polskiego państwa, członka UE i NATO, będą co cztery lata wybierać przedstawicieli "słusznej partii" w przekonaniu, że jest to dla Polski najlepsze rozwiązanie.
Dlaczego taki scenariusz wydaje się możliwy? Przemysław Żurawski vel Grajewski pisze w swojej książce "Geopolityka - siła - wola", że
istotna część obywateli polskich ma dziecięcy stosunek do problemu podmiotowości Rzeczypospolitej oraz kosztów i ciężarów związanych z obroną interesów państwa polskiego (s. 355).
Z kolei Jarosław M. Rymkiewicz sugeruje, niekoniecznie wprost, że Polakom może wystarczyć ich "anarchiczno-łobuzerska" tożsamość ludzi wolnych, nawet "jak schylają karki i ktoś im po tym karku depcze".
Mam wrażenie, że i jedno, i drugie wyjaśnienie, nawet jeśli po części prawdziwe, jest swoistą racjonalizacją frustracji, pomagającą Polakom doświadczonym traumą, upokorzeniem i poczuciem niemożności uciec w infantylizm, łobuzerstwo i anarchię przed samoświadomością własnej sytuacji.
Zbyt długo trwało życie w upokarzającej "Wielkiej Ściemie" PRL i źle funkcjonującej demokracji III RP, by dać Polakom poczucie, że są normalnym Narodem, który ze swoich dokonań, sukcesów oraz przegranych, ale mężnie toczonych batalii, począwszy od 1918 roku, może być dumny. Nie dlatego, że jest Narodem wybranym i doskonałym, lecz dlatego, że jak każdy europejski naród ma prawo (jak inni) do poczucia własnej wartości, do świętowania swoich sukcesów i pamiętania o dramatycznych i tragicznych doświadczeniach.
Sytuacja jak po udanym zamachu
Tragedia smoleńska zdaje się doświadczeniem przełomowym, po którym trudno dalej udawać, że wszystko jest w porządku. A jednak trwa wielkie udawanie. Pytanie o to, dlaczego znaczna część moich rodaków zdaje się nie tylko przyzwalać, lecz nawet pomaga we wprowadzaniu fasadowej demokracji, jest dzisiaj najważniejsze. Dlaczego katastrofa pod Smoleńskiem, która wywołała wielkie społeczne poruszenie i jak się wydawało, odbudowała na jakiś czas narodową wspólnotę Polaków, nie zatrzymała procesu psucia demokracji i państwa. Dlaczego pięć lat po śmierci bł. Jana Pawła II mamy do czynienia z tak silną recydywą walki z symbolami chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej?
Swego czasu w debacie "Rzeczpospolitej" wyraziłam pogląd, że nawet jeśli tragedia smoleńska nie była zamachem, to jej konsekwencje przypominają sytuację po udanym zamachu. Osłabiony rząd, złapany w pułapkę polsko-rosyjskiego pojednania, osłabiona pozycja Polski na arenie międzynarodowej, szczególnie w Europie Środkowo-Wschodniej, spadek zaufania do rządzących - ale i do opozycji, wysoki poziom emocji zwiększający podatność Polaków na manipulację oraz dramatyczny podział wspólnoty na zwalczające się obozy do granicy destrukcji - oto konsekwencje zamachu, którego nie było. Można powiedzieć, pełny sukces państw i ludzi Polsce niechętnych i mających sprzeczne z nami interesy.
Co zmieniło się po 10 kwietnia 2010 roku? W bardzo interesującym tomie "Katastrofa smoleńska" reakcje społeczne, polityczne i medialne (pod red. Piotra Glińskiego, Jacka Wasilewskiego, IFiS PAN i PTS, Warszawa 2011) znajdujemy częściową odpowiedź na to pytanie. Okazuje się, że niewiele. Katastrofa smoleńska nie tyle podzieliła Polaków, ile istniejące podziały utrwaliła, wyostrzyła i pogłębiła. Z analiz porównawczych elektoratów w wyborach prezydenckich w 2005 i 2010 roku widać, jak niewiele się one zmieniły. Ci, którzy w 2005 roku głosowali na Donalda Tuska, w 2010 r. wybrali Bronisława Komorowskiego. Podobnie ten sam elektorat, z którym wygrał wybory Lech Kaczyński, głosował w 2010 r. na Jarosława Kaczyńskiego. Obie grupy pozostały wierne swoim wcześniejszym wyborom. Teza o chwiejności i zmienności polskich wyborców nie została potwierdzona. Podział ma charakter trwały i merytoryczny. Różni nas stosunek do przeszłości (PRL), do wartości i roli tradycji, do aborcji i lustracji oraz ocena relacji państwo - Kościół. Zmieniają się osoby i symbole, a istota podziału pozostaje bez zmian. To zaskakujące, ale Aleksandra Kwaśniewskiego zastąpił Bronisław Komorowski, a paradoksalnie wyborcy Jarosława Kaczyńskiego wcześniej głosowali na Lecha Wałęsę (za: Tadeusz Szawiel, Trauma polityczna a poparcie wyborcze: Lech Kaczyński, Jarosław Kaczyński i PiS 2005-2010, s. 75-76, w: dz. cyt.).
Doktor Mikołaj Cześnik, politolog i socjolog z Instytutu Nauk Politycznych Polskiej Akademii Nauk pisze:
Nie widać śladu jakiegoś przesunięcia wyborczego, które mogłoby być efektem przeżyć związanych z katastrofą smoleńską, a (...) przedstawiony obraz sugeruje, że (...) wpływ katastrofy smoleńskiej na zachowania wyborcze był nieistotny. (za: Wybory prezydenckie 2010 roku a katastrofa w Smoleńsku, s. 51-53, w: dz. cyt.).
Głównymi czynnikami sprzyjającymi głosowaniu na Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich były: płeć (kobiety), praktyki religijne, poparcie dla Polski solidarnej, brak zadowolenia z demokracji w III RP. O głosowaniu na Bronisława Komorowskiego decydowało wykształcenie (zależność pozytywna), poglądy lewicowe, zainteresowanie polityką.
Trwałość politycznego podziału
Jeśli omawiane analizy są trafne, to tragedia smoleńska odsłoniła prawdę o trwałości postkomunistycznego podziału, zgodnie z opisem Mirosławy Grabowskiej, dyrektor Centrum Badania Opinii Społecznej (CBOS), na dwa pasma: postkomunistyczne i postsolidarnościowe, niezależnie od tego, czy symbolicznym liderem tej pierwszej grupy jest Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Donald Tusk czy Bronisław Komorowski. Wyostrzając nieco cechy tej grupy wyborców, mamy prawo przyjąć, że znajdują się w niej przeciwnicy lustracji i niezależnego Instytutu Pamięci Narodowej, osoby nadal (wedle rodzinnej tradycji) sympatyzujące z PRL, uległe wobec silniejszych, jak Rosja, i demonstrujące swoją niezależność oraz odwagę wobec tarczy antyrakietowej i USA. Zupełnie jak w PRL.
W wielu sondażach widać stabilne 25 proc. respondentów, którzy, np. zaakceptowali wyniki prac MAK, nadal pozytywnie oceniają zachowanie rosyjskich władz po katastrofie czy deklarują niechęć do obecności symboli chrześcijańskich w sferze publicznej.
Trwałość tego podziału tłumaczy wiele zachowań. Jeśli przed tragedią smoleńską ulegało się "przemysłowi" pogardy dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego, to po katastrofie chętniej uwierzyło się (i nadal wierzy?) w tzw. naciski i winę nieprofesjonalnych pilotów. Inna przyczyna katastrofy przywracałaby godność, znaczenie i wielkość tego polityka, jego przyjaciół oraz sympatyków. Trzeba by uznać "pisowki lud" za normalną część naszej narodowej wspólnoty politycznej, której należy się po 10 kwietnia współczucie i - jak wszystkim - szacunek. A przecież wierzyło się (i nadal wierzy?), że to tylko bydło i wataha, którą można dorżnąć, i której trzeba się bać. Smoleńska tragedia tę postawę pogłębiła.
Takie są mechanizmy budowania pozytywnej narracji o samym sobie, jeśli oczywiście Leon Festinger ma rację, pisząc o dysonansie poznawczym. Cenimy bardziej tych, którzy nas krzywdzą, niż tych, których sami krzywdzimy. Jakoś przecież trzeba uzasadnić własną nikczemność - mam do niej prawo, bo "oni" nie są nic warci i zasłużyli sobie na takie traktowanie. Jakoś też trzeba usprawiedliwić własną uległość (konformizm) wobec krzywdzącego nas łajdaka - jest tak wybitny, zasłużony, wielki etc., że ma prawo do tego, co czyni.
Ktoś mógłby powiedzieć, że istnieje symetria takich postaw. Pogląd, że za tragedią smoleńską stoją błędy lub zaniechania rosyjskich kontrolerów ruchu, (lub czynnik zewnętrzny) pomaga "ludowi pisowskiemu", (wedle tego samego mechanizmu) pogardzać tymi, których krzywdzi swoimi surowymi opiniami (czyli zwolenników PO) i cenić tych, którzy - przykładowo rosyjscy kontrolerzy ruchu - sprowadzili tragedię na ich polityków. Ale jak widać, "w tę stronę" ten mechanizm nie działa tak czytelnie.
Co więcej, wspólnota narodowa w pewnych fundamentalnych kwestiach nie może być podzielona; takie wartości, jak suwerenne państwo, demokracja, wolności obywatelskie i niepodległość Narodu muszą łączyć i zobowiązywać do wspólnych, politycznych działań. Zarówno polskość, jak i katolicyzm, które, jak pisał prof. Krzysztof Koseła, tworzą naszą splątaną tożsamość, musimy chronić i kultywować wspólnie. Bo narodowa tożsamość to warunek prawa do suwerennego państwa, to podstawa więzi tworzącej wspólnotę ludzi solidarnych z przodkami, ze współczesnymi i przyszłymi Polakami. Dla nich musimy dbać i o budżet, i o państwo. Mamy obowiązek przekazać im kraj wolny, rządzony demokratycznie i szanujący własnych obywateli.
Na koniec dwie refleksje
Pierwsza, trudna, ale boleśnie prawdziwa: to na "ludzie pisowskim" zdaje się spoczywać większa odpowiedzialność za kondycję całej wspólnoty. Nie jestem pewna, czy możemy liczyć na "lud platformerski". Ich uległość wobec PRL sprawia, że ani demokracji, ani suwerenności nie traktują tak, jak inne, normalne europejskie narody i formacje polityczne.
Druga refleksja to pytanie do "ludu platformerskiego". Wielu z was zapewne uważa, że mord popełniony przez oficerów Służby Bezpieczeństwa na bł. ks. Jerzym Popiełuszce był możliwy bez polecenia, wiedzy i świadomości władz resortu, a gen. Czesław Kiszczak jest człowiekiem honoru. Czy taka możliwość jest absolutnie wykluczona w przypadku tragedii smoleńskiej? O zabójstwie ks. Jerzego zadecydowały podobno "emocje" i przekonanie oficerów SB, że głoszone przez niego homilie czynią go "siewcą nienawiści". Czy podobne emocje na pewno nie mogły stać za "niekontrolowanymi czynnikami zewnętrznymi" na lotnisku Siewiernyj?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/118716-to-na-ludzie-pisowskim-zdaje-sie-spoczywac-wieksza-odpowiedzialnosc-za-kondycje-calej-wspolnoty