"Ćwierkanie o potędze na Twitterze". Polska dyplomacja pod rządami Radosława Sikorskiego

Fot. PAP
Fot. PAP

Tekst ukazał się pierwotnie w "Naszym Dzienniku".

Po 4 latach rządów Radosława Sikorskiego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych przeciętny Polak czerpiący wiedzę z polskich mediów i bazujący na polskich wyobrażeniach o naturze polityki zagranicznej uważa zapewne, że nasz kraj jest w dalece lepszym położeniu aniżeli za rządów Anny Fotygi. W jakimś sensie jest to całkowicie zrozumiałe. Wizerunek poprzedniej pani minister nie poprawił się nadmiernie z upływem czasu, ilość informacji o sprawach zagranicznych w mediach systematycznie maleje w kraju, gdzie absolwentów stosunków międzynarodowych są dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy, a opinie kształtują eksperci, którzy, owszem, znają wiele faktów, ale często nie potrafią ich sensownie uporządkować i zhierarchizować. Innymi słowy - w atmosferze odmowy wiedzy minister Sikorski może uchodzić za jedną z silniejszych postaci gabinetu Donalda Tuska.


Ulotny czar złotego dziecka

Po wielu emocjonalnych dyskusjach na temat starego (czyli złego, pisowskiego) i nowego (dobrego i kropka) kształtu polskiej polityki zagranicznej zwolennikom tej ostatniej będzie jednak trudno wskazać wymierne sukcesy Polski w ciągu ostatnich czterech lat. Owszem, przechwałek było wiele, w czym minister nie ma sobie w Polsce równych. Można nawet odnieść wrażenie, że jego światowy styl bycia i oksfordzka elokwencja były początkowo głównym kapitałem na arenie międzynarodowej, zwłaszcza na tle poprzedniczki. Gdy jednak w Polsce czar złotego dziecka polskiej polityki jest wciąż podtrzymywany przez media, to na Zachodzie szybko zorientowano się, że przykrywa on jedynie ignorancję, arogancję i oportunizm.


Innymi słowy, jeżeli zapytamy się dziś, kto w historii dyplomacji odnosił większe sukcesy, czarujący krasomówcy czy mrukliwi nudziarze w rodzaju Mołotowa, to odpowiedź prawdziwa brzmi: ci, którzy rozumieli interesy swojego kraju. Te dwa pytania - o sukcesy i zrozumienie interesu - są ze sobą powiązane. Owszem, można nie odnieść wielu sukcesów, mimo że się rozumie swój interes, ale odnoszenie sukcesów w sytuacji braku zrozumienia interesów jest po prostu niemożliwe. Jeśli zatem w wypadku Anny Fotygi mamy raczej do czynienia z pierwszym przypadkiem, to w przypadku Radosława Sikorskiego ewidentnie z tym drugim. Jeżeli za Krzysztofem Szczerskim wyróżnimy cztery kryteria oceny jakości polityki zagranicznej Polski - bezpieczeństwo, obecność, status i wpływ - to stwierdzimy, że na wszystkich tych polach w ostatnich czterech latach nastąpiło pogorszenie pozycji Polski.

Trzy wielkie klapy

O ile Ministerstwo Spraw Zagranicznych za wąsko rozumiany problem bezpieczeństwa nie odpowiada - tu zresztą niżej od ministra Klicha upadli chyba tylko XVIII-wieczni hetmani - to jednak już w szerokim sensie jest ono jedną z kluczowych sfer działania MSZ. I tak po pierwsze, minister Sikorski koordynował katastrofalne dla nas negocjacje pakietu klimatycznego, które podkopują długofalową suwerenność energetyczną Polski. Po całej medialnej histerii wokół używania instrumentu weta przez Polskę okazało się, że koniunkturalna odmowa jednego generalnego weta na początku procesu wprowadzania nowej europejskiej polityki skończy się serią wet w dalszym jego przebiegu. Po drugie, dzięki nonszalanckiej, a momentami nawet aroganckiej postawie ministra Sikorskiego w trakcie negocjacji w sprawie tarczy antyrakietowej nastąpiło faktyczne przeniesienie aktywności amerykańskiej w Europie Centralnej z Polski do Rumunii. Po trzecie, w wyniku bardzo słabej obecności polskiego głosu w Brukseli grozi nam, że wielka szansa, jaką dla Polski jest gaz łupkowy, może skończyć się wielką klapą w obliczu ekologicznego lobbingu grup energetycznych i państw eksportujących do Europy surowce.


W tle majaczy oczywiście fatalnie negocjowany nowy kontrakt gazowy z Gazpromem. Ponownie za jego negocjacje odpowiadał wicepremier Pawlak, a Radosław Sikorski ograniczył się tylko do uników, kiedy próbowano wplątać go w podpisanie złej umowy. Całą czarną robotę - polegającą na ściągnięciu do pomocy Komisji Europejskiej - wykonali właściwie dwaj średni rangą urzędnicy. W całej tej sprawie, jak w wielu innych, minister Sikorski uchylał się od zdecydowanych działań, które mogłyby go politycznie kosztować, nawet jeśli były w oczywistym interesie państwa.

Polaków jak na lekarstwo

Dbanie o obecność kraju na arenie międzynarodowej należy do podstawowych zadań Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tu właściwie za cały komentarz mogłoby wystarczyć przywołanie zadeklarowanej w pierwszym exposé ministra Sikorskiego w 2008 r. doktryny płynięcia w głównym nurcie polityki europejskiej. To emocjonalne odreagowanie po stresach, jakie przeżywali zupełnie nieodporni na krytyczne opinie o sobie Polacy za rządów PiS, skończyło się praktyczną marginalizacją Polski. Innymi słowy, jesteśmy oczywiście obecni na scenie europejskiej, ale głównie w roli członka orszaku głównego protagonisty. Wychodzi zatem na to, że z powodu niechęci Niemiec Polska nie może być członkiem ani G20, ani Rady Bezpieczeństwa ONZ. Gdybyż jeszcze ta klientelistyczna formuła przynosiła nam jakieś wymierne korzyści w mniejszej skali. Ale okazało się, że nawet w nowo tworzonej, kilkutysięcznej Europejskiej Służbie Działań Zewnętrznych jest miejsce dla kilkudziesięciu Polaków, z których jedynie dwójka to ambasadorzy, a reszta to w większości sekretarki. Również polska obecność na świecie uległa fizycznej redukcji z powodu zamknięcia szeregu placówek zagranicznych, głównie w szybko rozwijającej się i perspektywicznej Afryce.

Stracona pozycja lidera

W wymiarze statusu polska pozycja za czasów ministra Sikorskiego jest ponownie konsekwencją przyjętej doktryny. Płynięcie w głównym nurcie polityki właściwe jest dla krajów małych, słabych, biednych - ale bardzo wątpliwe, czy dotyczyć powinno to szóstej gospodarki UE. W dużej mierze sami narzuciliśmy sobie status kraju pytającego wszystkich o wszystko, aspirującego, ale jeszcze niegotowego, naciskającego, ale tak, żeby nikogo to nie zabolało, mówiącego szeptem scenicznym, bo przecież dyplomacja wymaga... dyplomacji. Status Polski obniżył się wymiernie z powodu rezygnacji z roli kraju integrującego i artykułującego interesy Europy Środkowej. Mimo entuzjastycznego podejścia Viktora Orbána, stałego poparcia Vaclava Klausa, Polska artykułowała w praktyce swoje stanowisko dopóty, dopóki nie uderzało to w priorytety polityki niemieckiej, która konkuruje z nami o status głównej siły we - jak to mówią za Odrą - Wschodniej Europie Środkowej. O ile jednak Niemcy pełnią tę rolę z pozycji patrona, kogoś położonego wyżej, o tyle Polska powinna być liderem (pierwszym spomiędzy równych).

W tym miejscu można zwrócić uwagę na to, że osobowość ministra Sikorskiego nie sprzyja takiej roli. Lubiący się wywyższać i grający pod siebie w sposób upokarzający przegrał sprawę wyborów na szefa NATO. Wystawił siebie samego, wzbudzając przy tym niechęć Rosji, zamiast poprzeć kandydata z mniejszego państwa regionu i zbudować mu koalicję poparcia. Przy okazji mogliśmy zobaczyć, jak należy rozgrywać tego typu gry - Turcja wyrastająca na największą potęgę Europy Środkowej i Południowej nie tylko sprawnie zablokowała polskiego aspiranta, ale potem jeszcze wyciągnęła dla siebie szereg korzyści za poparcie kandydata frakcji euroatlantyckiej w NATO. Ujmując sprawę jeszcze bardziej generalnie, polityka turecka jest dziś niedościgłym wzorem dla polityki polskiej. Zarówno jeśli chodzi o inteligentne relacje z Rosją, jak i o umiejętne budowanie statusu w regionie.

W cieniu katastrofy

Oczywiście największym ciosem dla statusu Polski była katastrofa smoleńska. Kraj, który nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa swojemu prezydentowi, ginącemu w dodatku na terytorium największego geopolitycznego konkurenta, nie może liczyć ani na szacunek, ani nawet na współczucie. Konsekwencje tej katastrofy są jednoznacznie korzystne dla Rosji i jednoznacznie niekorzystne dla Polski. Minister Sikorski, aktywnie uczestnicząc w polityce poniżania polskiej głowy państwa i dezinformowania jej urzędu oraz budując niezmiernie szkodliwą, naiwną linię polityczną wobec Rosji, już z tego choćby powodu będzie w historii zapamiętany jako jeden z autorów tego upokorzenia Polski. Z tej perspektywy inne szkodliwe dla nas gesty wobec wschodniego sąsiada schodzą na dalszy plan, ale trzeba o nich wspomnieć. Zapraszając Putina na rocznicę obchodów wybuchu II wojny światowej, nie osiągnęliśmy wymiernie niczego, czego nie chciałby przywódca państwa rosyjskiego. Wycofując się z aktywnej polityki wschodniej i podpisując zły kontrakt gazowy, cofnęliśmy się już nawet nie do pozycji z czasów SLD, ale jeszcze niżej.

Gdy funkcja ministra ciąży...

W tej sytuacji polski wpływ na wydarzenia istotne dla naszych interesów nie może być znaczący. Wychodzi na to, że jest on adekwatny do finansowego wymiaru Partnerstwa Wschodniego, czyli jest - jak mówią Anglicy - na poziomie "orzeszków". Kompletna porażka polityki wobec Białorusi, przypieczętowana przyłożeniem ręki do aresztowania białoruskiego opozycjonisty; systematyczne pogarszanie się pozycji Polaków na Litwie, przy praktycznej bierności MSZ; seria afrontów wobec Ukrainy, kompletny brak aktywności politycznej w czasie wielkich przetasowań na tamtejszej scenie politycznej; całkowite odpuszczenie Mołdawii, gdzie oddaliśmy pole do popisu Niemcom - oto bilans polskich wpływów na Wschodzie. Gdyby nie stałe dążenie prezydenta Janukowycza do zawarcia umowy stowarzyszeniowej i umowy o wolnym handlu z UE, nie moglibyśmy mówić właściwie o żadnym pozytywnym rozwoju sytuacji na Wschodzie. Z kolei na Zachodzie, po pochwałach za dobry wzrost gospodarczy, zorientowano się dość szybko, że jeszcze większy jest w Polsce przyrost długu, a rola Polski w Trójkącie Weimarskim odpowiada wadze polityków w nim uczestniczących. Innymi słowy, kierownikom polityki europejskiej - Angeli Merkel i Nicolasowi Sarkozy´emu - wychodzi naprzeciw polityk formatu Bronisława Komorowskiego.

Minister Sikorski, wiążąc się politycznym partnerstwem ze swoim niemieckim odpowiednikiem Guido Westerwellem, sądził zapewne, że zapewni mu to wzmocnienie pozycji na arenie europejskiej. Wszak w czasie kryzysu waga Niemiec wyraźnie wzrosła. Traf jednak chciał, że były już szef FDP okazał się najgorszym chyba ministrem spraw zagranicznych RFN w powojennej historii i jeżeli będzie z jakiegoś powodu pamiętany, to chyba tylko z tego, że publicznie pojawia się ze swoim partnerem życiowym. Szczególnie dobrze widać to na przykładzie wojny w Libii, którą Niemcy kompletnie sobie odpuścili i ewidentnie przegrali. Polska poszła niemieckim śladem i wyszła na tym tak samo. I choć pozycja ministra Sikorskiego w polskiej polityce jest zgoła inna niż Westerwellego w Niemczech, to wniosek należy wyciągnąć raczej taki, że minister Sikorski wziął sobie za partnera polityka o podobnym poziomie nieudolności. O ile jednak na ministra Westerwellego pracuje sprawna machina niemieckiego MSZ, to można odnieść wrażenie, że Sikorski swoim ministerstwem zajmować się nie lubi i nie chce. Wygląda to tak, jakby zamiast pracy z urzędnikami wolał uprawiać politykę za pomocą swojego telefonu BlackBerry. W tej sytuacji szefowi polskiego MSZ pozostaje chyba już tylko ćwierkanie o potędze na Twitterze.

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych