Łatwość z jaką współczesny świat chce definitywnie podsumować, zaklasyfikować i osądzić każde zdarzenie staje się przerażająca. W ujęciu jednych Andrzej Lepper będzie ofiarą "Gazety Wyborczej" rozpętującej seksaferę, w ujęciu innych – ofiarą Jarosława Kaczyńskiego, który wyeliminował go z polityki (wcześniej, przypomnijmy Lepper przyczynił się do obalenia jego rządu).
Obie interpretacje nie uwzględniają dwóch okoliczności. Po pierwsze tego, że śmierć nie czyni ofiary z kogoś, kto poniósł porażkę w następstwie splotu okoliczności. Zwłaszcza, gdy sam był zawodnikiem ostrym i bijącym się chętnie z innymi – o władzę, powodzenie, pieniądze.
A po drugie, nie jesteśmy przecież wszechwiedzący. Wniosek, że polityk zapewne się zabił z powodu polityki jest wnioskiem logicznym, ale niekoniecznie prawdziwym. Jakiś trop podsunął Piotr Tymochowicz pomagający kiedyś Lepperowi w marketingowym ucywilizowaniu – bardziej siebie samego niż partii.
PR-owiec opowiedział w TVN 24, zapewne zresztą szukając rozgłosu, jak dzień przed śmiercią namawiał lidera Samoobrony do wycofania się w myśli o dalszym uprawianiu polityki. Można by nawet orzekać, stosując medialną logikę, że to brutalne konkluzje Tymochowicza odebrały Lepperowi wolę życia. Ale przecież to także byłby absurd. Poczekajmy, powtórzę swoim zwyczajem, nie bardzo wierząc w skuteczność swojej perswazji.
Opowieść Tymochowicza przypomniała za to o jednej oczywistej skądinąd prawdzie. Lepper pozbawił się z życia w momencie, kiedy na jego formację i na jego typ uprawiania polityki rzeczywiście zabrakło definitywnie w Polsce miejsca. Igor Zalewski broniąc kiedyś przede mną Leppera, porównywał go do amerykańskich bossów, lokalnych watażków uprawiających politykę brutalną, demagogiczną, jarmarczną i nieestetyczną, którzy jednak przystosowywali się jakoś do współczesnych czasów, reformowali, szli do przodu. Porównanie do pewnego stopnia trafne, były jednak i różnice.
Skądinąd niektórzy ci bossowie także marnie kończyli, ale generalnie mieli przed sobą bardziej świetlaną przyszłość, bo byli częścią większych partyjnych machin. Lepper traktował partię jako swoją własność i przeoczył moment, kiedy jego styl, język, metody i sposób argumentacji przestały wystarczać. Także tym wykluczonym grupom, które do pewnego momentu całkiem zręcznie próbował reprezentować. Lepper jako część większej całości mógłby może przetrwać. Lepper jako jedyny wódz armii ludzi wykorzenionych i kiepsko przygotowanych, nawet jak na polską przaśną demokrację – nie.
Był przy tym niewątpliwie człowiekiem zdolnym. Znałem go słabiej niż większość pozostałych liderów partyjnych – obserwowałem z oddalenia i jego strajk okupacyjny Ministerstwa Rolnictwa za rządu Olszewskiego, i atak na Sejm za rządu Suchockiej, kiedy był gruboskórnym zagończykiem. Gdy z nim rozmawiałem parę razy – w czasie SLD-owskiej kadencji 2001-2005 i wtedy kiedy wchodził do rządu Kaczyńskiego, miałem do czynienia z człowiekiem zręcznym, bawiącym się rozmówcą i rozumiejącym z grubsza politykę.
Było to oczywiście wiele lat później, ale postęp, jaki poczynił, wystawia może dobre świadectwo Tymochowiczowi, ale bardzo dobre jemu samemu. Inteligencji nie sposób nauczyć. Naturalnie psuło go już wówczas powodzenie. Brak instynktu samozachowawczego wyrzucił go w ostateczności poza nawias polityki. Gdyby był odrobinkę ostrożniejszy, mógłby w niej pozostać jeszcze czas jakiś, a może nawet znaleźć sobie możnego protektora. W końcu potrafił grac kiedyś i z Wałęsą, i z postkomunistami, i z Kaczyńskim.
Chciał może nie wszystkiego, ale chciał zdecydowanie za dużo – jak na swoje możliwości. Tyle że taki sam brak instynktu zniszczył liderów politycznych zdawałoby się bardziej dalekowzrocznych: Wałęsę, Krzaklewskiego, z pewnością Millera, w jakiejś mierze, choć nie definitywnie Kaczyńskiego. Lepper nie był tu wyjątkiem.
Nie chcę go idealizować, co robi z kolei w obliczu majestatu śmierci część internautów, a nie chcę też pisać o nim źle. Samoobrona odwoływała się przez lata do gorszych ludzi i gorszych instynktów, ale na bilans przyjdzie pora później. Powiem tylko, że próbowałem go zawsze postrzegać mniej więcej tak samo. I wtedy, gdy elity opisywały go jako największe zagrożenie dla demokracji (a był co najwyżej uboczną niezbyt przyjemną konsekwencją różnych polskich zaniedbań i deformacji). I wtedy gdy Janina Paradowska odkrywała w nim nagle „świetnego ministra rolnictwa” – bo można było w ten sposób dokuczyć Kaczyńskiemu, i PiS-owi.
Zarazem nie zgodzę się z opiniami, że był politykiem wybitnym, a to także część blogosfery, na złość establishmentowi próbuje głosić. Powtórzę, był zręczny, inteligentny, nie pozbawiony politycznego słuchu. Miał jedną poważną przewagę nad politykami młodszego pokolenia: cierpliwość. Latami czekał na swoją chwilę: jego akcje blokowania dróg i łamania sądowych nakazów nie dawały mu początkowo więcej niż jeden, dwa procent.
A jednak nie zważając na kpiny, stawał, początkowo nieomal w gumiakach, do kolejnych wyborów. Tego inni mogli się od niego uczyć. Miał wszakże jedną poważną, chyba nawet decydującą słabość: bardzo niewiele po sobie w polityce pozostawił: zbudowanych instytucji, zmienionych ustaw, przeoranych społecznych poglądów.
Naturalnie Rafał Ziemkiewicz miał trochę racji głosząc na początku lat 2000, że partie populistyczne stawiają dobre pytania, choć nie dają na nie dobrych odpowiedzi. Lepper był częścią niepokoju o stan domykającej się oligarchicznej struktury społecznej III RP. Ale nie dodał do tego niepokoju od siebie niczego twórczego. Pozostały poza nim gesty kameleona wspierającego to znów drażniącego Millerowski SLD, ogłaszającego się częścią obozu IV RP i wkładającego temu obozowi kij w szprychy, wreszcie deklarującego, że jest „socjalliberałem”, który może nawet z Plaformą, gdy nie był już Platformie potrzebny.
Ta galopada miała przynieść mu silną pozycję przy stole i nie przyniosła. A skoro to był jedyny cel, można uznać, że poniósł klęskę nie tylko doraźną. Nie zasiał niczego, co mogłoby wzrosnąć po trzech, pięciu czy dwudziestu latach, jak na przykład wypychany z polityki wiele razy Kaczyński. Szukam czegoś sympatycznego, co można by o nim powiedzieć. Traktował politykę jak profesjonalista, jako mecz, nie obrażał się w związku z tym, umiał być czasem dowcipny, choć dla swoich ludzi miał ciężką rękę i przykry język.
Nieraz nie wybaczano mu tego, co wybaczano dużo łatwiej innym – jako lider partii przaśnej i nie autoryzowanej przez establishment był łatwym obiektem szyderstw i potępień. Nie wiem, czy był w rzeczywistości winien tego, za co go skazano w sądzie – granica między molestowaniem kobiety a robieniem przez nią kariery przez łóżko była i jest płynna. Ale niewątpliwie pozostanie w naszej pamięci jak postać z „Gangów Nowego Jorku” Scorsese. Malownicza, jakoś tam autentyczna, i delikatnie mówiąc kontrowersyjna. A niedelikatnie dziś mówić nie chcemy. Jego odejście z polityki nie było złą wiadomością dla Polaków. Za to śmierć człowieka w taki sposób jest zawsze tragedią. Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/116709-piotr-zaremba-lepper-byl-politykiem-zrecznym-ale-skazanym-na-porazke-nie-umiem-o-to-nikogo-obwinic