Z Trybunałem czy bez, era "voter generated content" rozkwita

Nie da się ukryć, że Trybunał Konstytucyjny zadał w zeszłym tygodniu bolesny cios tym wszystkim, którzy liczyli na to że kampania parlamentarna będzie czymś innym niż tylko bezpardonową walką na "merytoryczne" spoty TV. Partie znów przeznaczą ogromne pieniądze nie na kampanie w internecie - z definicji dużo bardziej wyrafinowaną - ale na spoty i billboardy. Ale czy to oznacza że internet nie będzie już ważny i że stanie się tylko tłem kampanii? Nie do końca.

Przede wszystkim należy stwierdzić jedno. Model konsumpcji mediów w Polsce A.D 2011 jest zdecydowanie inny niż w 2007 roku. Nie ma już powrotu do czasów, gdy największe telewizje czy nawet portale internetowe dużych gazet dyktowały treść tego, z czym zapoznawali się Polacy jeśli chodzi o politykę. Serwisy społecznościowe, dywersyfikacja źródeł w internecie i zmniejszająca się rola źródeł prasowych, które dla wielu istnieją już tylko jako nazwa w linku na który można natknąć się na Facebooku sprawiają, że środowisko medialne w którym będzie toczyć się kampania w tym roku jest nie do porównania nawet z kampanią prezydencką.

A to ekosystem medialny definiuje kształt kampanii. I pod tym względem wyrok Trybunału, który sprawił że partie znowu w ramach strategii politycznego "gwarantowanego wzajemnego zniszczenia" będą wymieniać się uderzeniami za pomocą płatnych spotów telewizyjnych, nic tu nie zmienia. To fakt, że środki które partie polityczne mogły przeznaczyć na rozbudowę  projektów internetowych zostaną wydane na czas antenowy.

Ale w sytuacji, gdy to "voter generated content" czyli treści i działania polityczne budowane oddolnie są nierzadko pierwszą  i jedyną treścią polityczną, na jaką natykają się ludzie to nie ma tak dużego znaczenia. Inaczej: spoty w TV mogą zostać zignorowane przez dużą część Polaków. Ale polityczne wirale - zwłaszcza dla młodszego elektoratu - mogą okazać się dużo lepszym "przyciągaczem" uwagi. Bo to Sieć staje się dla wielu podstawową metodą nie tylko konsumpcji mediów, ale także uczestnictwa w relacjach społecznych, i wreszcie w sferze publicznej. Nie tylko przez komentowanie treści politycznej, ale przez tworzenie własnej.

Widać to już teraz. Obrazek powyżej - na który trafiłem na Facebooku - został zalinkowany przez Jacka Gadzinowskiego, blogera i komentatora zajmującego się marketingiem, a pojawił się na popularnym serwisie kwejk.pl. Jak mówi Gadzinowski:

Wirale oddolne są bardziej nośne i przemyslane niż kampanie informacyjne czy oficjalne działania partii politycznych

I tak właśnie się stało niedawno, w przypadku kampanii informacyjnej PiS. Parodie billboardów i spotów PiS pojawiły się niemal natychmiast. Jedna z nich - klip na youtube - ma kilkakrotnie więcej wyświetleń niż spot oficjalny.

To też pole do popisu dla partii, które mogą stymulować wiralne kampanie polityczne - mniej czy bardziej jawnie. To ich zwolennicy są najlepszą "bronią" w polityce sieciowej. Tu też ujawnia się jedna z niewielu synergii polskich i amerykańskich kampanii. Skomplikowane kampanie które opierają się na koordynacji działań wolontariuszy online i offline są nie do powtórzenia. Ale pod względem "voter generated content" Polska nie różni się prawie niczym od Ameryki.

Pod tym względem wyrok Trybunału jest niemal bez znaczenia. Ewolucja polskiej polityki w kierunki modelu bardziej deliberatywno-uczestniczącego została nieco zahamowana, ale tylko ze względu na zablokowanie funduszy dużych partii, które i tak nie musiałby być dobrze na tym polu spożytkowane.

Ewolucji zarówno konsumentów polityki - a może raczej "prosumerów" jak by to powiedział Toffler - jak i samych partii jest nie do zatrzymania. Facebook nie jest niezgodny z Konstytucją. Na szczęście.

Ilustracja: Kwejk.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych