Po tym jak z woli Trybunału Konstytucyjnego ostały się wybory senatorów w okręgach jednomandatowych, niektóre media zaczęły się zachłystywać przełomową naturą tego zdarzenia.
„Będziemy wybierać osoby a nie partie" – triumfalnie ogłaszał Dziennik Gazeta Prawna. W podobnym tonie relacjonowały zmianę media elektroniczne.
Tymczasem zmiana nie jest aż tak rewolucyjna. Zdumiewa krótka pamięć, możliwe, że dziennikarze po prostu nie chodzą na wybory. Do Senatu nie glosowaliśmy nigdy po 1989 roku na partyjne listy, zawsze na kandydatów zgłaszanych oddzielnie. Różnica była taka, że mieliśmy do czynienia z dużymi okręgami, z których wybieraliśmy nie po jednym a po kilku senatorów.
Ponieważ mandatów nie dzielono proporcjonalnie, wygrywali ci z największą liczbą głosów, w teorii można było sobie nawet wyobrazić, że te wybory stają się superwiększościowe. Powiedzmy PO zgłasza w okręgu 3 kandydatów, zapewnia sobie dyscyplinę wśród swoich wyborców i ponieważ dostają oni zbliżoną liczbę głosów, wchodzą wszyscy – powiedzmy z 30 procentowym poparciem. Reszta nie wybiera nikogo. Są kraje, gdzie takie wybory się odbywają, tak właśnie obywatele USA wybierają w stanach elektorów, którzy potem głosują na prezydenta. To słynna zasada: zwycięzca bierze wszystko.
W praktyce tak się jednak nie działo, bo dyscypliny wśród wyborców nie było. Przechodzili kandydaci różnych partii, czasem decydowały nieco bardziej głośne nazwiska wśród generalnie mniej znanych, bo taka była większość senatorów. W nachylonym ku PO mazowieckim Zbigniew Romaszewski zdobywał mandat jako wieloletni senator i człowiek ze znaną twarzą. Przechodził pośród senatorów platformerskich. Partie często zresztą rezygnowały z walki o wszystko, nie zawsze wystawiały pełną liczbę kandydatów.
Nie zmienia to faktu, że kiedy w województwie wybierano jednego senatora (w wyborach uzupełniających), odbywało się to według systemu kropka w kropkę takiego samego jak ten nowy. Miało to swoje odzwierciedlenie w składzie Senatu. Z jednej strony już teraz dominują w nim dwie największe partie: PO i PiS, bo im najłatwiej jest zdobyć tak zwaną zwykłą większość (czyli największą liczbę głosów). Lewica jest reprezentowana przez jedną osobę Włodzimierza Cimoszewicza. Z drugiej strony to do Senatu przecisnął się na powrót jedyny bezpartyjny kandydat Henryk Stokłosa. W Sejmie nie mógłby się znaleźć, bo tam naprawdę są partyjne listy.
Przykład Stokłosy wywołuje alarmistyczne przestrogi przed triumfem bogatych, przed rozbiciem stabilnych stosunków partyjnych przez demagogów.
Z kolei zwolennicy JOW-ow cieszą się, bo jednomandatowe małe okręgi są w teorii bliższe ich ideałowi. Wreszcie wygrają najlepsi! Pocieszę krytyków, rozczaruje entuzjastów, nic nie wskazuje na to aby ktoś inny poza silnymi organizmami partyjnymi te wybory zdominował. Stąd zresztą, a nie z wierności dawnym obietnicom o jednomandatowych okręgach i „odpartyjnionych" wyborach, początkowy entuzjazm Platformy dla nowego systemu. PO miała być profitentem tej zmiany. Potem nastąpiły pewne wahania, zwłaszcza strach przed samorządową inicjatywą prezydentów miast. Ale zasadniczo pozycja głównych partii wydaje się niezagrożona, a nawet może być wzmocniona. W typowo platformerskim okręgu żaden Romaszewski może się już nie prześliznąć.
Dlaczego partie nie mają się czego bać? Choćby dlatego, że Senat pozbawiony jest znaczenia i nie zapewnia spełnienia choćby elementarnych politycznych ambicji. Naturalnie mogą się pojawić pojedyncze osoby, które jak Stokłosa szukają gołego prestiżu w najbliższej okolicy, jeśli nie ucieczki przed kłopotami pod ochronę immunitetu. Ale ilu ich będzie? I czy rzeczywiście poza szczególnymi okręgami (Piła jest zdominowana przez biznesmena Stokłosę od 1989 roku) będą zdolni przeciwstawić się sile partyjnych powiązań i finansów. Musieliby być naprawdę lokalnymi wielkościami. A takie wielkości do polityki się jakoś nie garną. To symboliczne, że Rafał Dutkiewicz obiecując oczyszczenie życia publicznego sięga po takich ludzi jak Tomasz Misiak. Możliwe, że po prostu dlatego, że kolejka się nie ustawia.
Z tego powodu zawieść też może inna nadzieja entuzjastów JOW. Oto wybory jednomandatowe miałyby przynieść podniesienie jakości polityki partyjnej. Owszem nadal będą wygrywać kandydaci partii, ale aby zdobyć rząd dusz w konkretnym małym okręgu partie sięgną po naprawdę najlepszych, możliwe że bardziej niezależnych. Koniec z miernymi biernymi ale wiernymi.
I znowu, nic na to nie wskazuje. Nie obawiając się silnej konkurencji, partie traktują najwyraźniej Senat i w tych wyborach – słyszymy już o poszczególnych nazwiskach - jako miejsce zsyłki dla wysłużonych lub takich, którzy nie byli w stanie się zmieścić w partyjnych układach. To jednak nie są najczęściej najbardziej znani i najwybitniejsi. W samych partiach mandat senatorski nie jest przedmiotem wyścigu. To senna izba nie tyle refleksji co zapomnienia. Naturalnie definitywna strata kontroli nad Senatem mogłaby być dla koalicji rządowej źródłem pewnych komplikacji. Ale w ostateczności opór Senatu można zawsze przełamać w Sejmie. Stąd media dawno już nie śledzą, co mają do powiedzenia senatorowie. Ta izba została już w praktyce na poły zlikwidowana.
Jeśli ktoś w tych senackich wyborach zamiesza, to w jednym, dwóch, trzech okręgach. Reszta odbędzie się według znanego i sprawdzonego scenariusza. Przecież celebrycie, który wejdzie do Senatu grozi raczej zapomnienie niż oszałamiająca kariera. Tylko Edmund Klich myśli, że jest inaczej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/116312-ile-jeszcze-glupstw-mozna-napisac-o-wyborach-do-senatu-zmiana-nie-jest-az-tak-rewolucyjna
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.