Nasze położenie „między Niemcami a Rosją" przypomina to, w którym Rzeczpospolita tkwiła przed II wojną światową

Fot. PAP/Radek Pietruszka
Fot. PAP/Radek Pietruszka

Zdzisław Krasnodębski, "Między Rosją a Niemcami? Wpływ niemieckiej polityki na położenie Polski".

Powrót geopolityki

Geopolityczne położenie Polski zmieniło się zasadniczo po 1989 r. PRL nie leżała, jak wiadomo, między Niemcami a Rosją, co komuniści poczytywali sobie za wielką zasługę. Leżała w obszarze rosyjskiego imperium, jako państwo satelickie. Jej sąsiadem na zachodzie była Demokratyczna Republika Niemiec, sowiecki protektorat jeszcze bardziej kontrolowany niż Polska, a na wschodzie Związek Sowiecki, a dokładniej rzecz biorąc jego białoruskie, ukraińskie i litewskie prowincje. Polskie terytorium przesunęło się dzięki protektoratowi rosyjskiemu daleko na zachód. Jednocześnie Polska została niemal całkowicie podporządkowana Rosji, ale stopniowo się autonomizowała.

Sprawa niepodległości Polski została powiązana z kwestią niemiecką – dopóki Związek Sowiecki był gwarantem granic Polski i dopóki zajmował część Niemiec, szanse wybicia się Polski na niepodległość były znikome. Autonomizacja Polski wiązała się z poprawą polsko-niemieckich stosunków. Nie przypadkiem orientacja na Zachód w czasach Gierka była przede wszystkim orientacją na Niemcy.

W myśli politycznej polskiej opozycji dominowało przekonanie, że wyzwolenie Polski będzie możliwe tylko wtedy, gdy jednocześnie nastąpi zjednoczenie Niemiec. Tak się też rzeczywiście stało. Jak wiemy, zjednoczenie było dziełem nie tylko Niemców i nie tylko skutkiem walki „Solidarności" z komunizmem, ale również rezultatem polityki rosyjskiej, która uznała, że utrzymanie NRD będzie zbyt kosztowne politycznie i gospodarczo. Natomiast Francja i Wielka Brytania nie były zachwycone perspektywą zjednoczenia, gdyż obawiały się przyszłej dominacji niemieckiej. Istnienie dwóch państw niemieckich wydawało się warunkiem równowagi w Europie Zachodniej.

Adolf Bocheński w wydanej w 1937 r. książce "Między Rosją a Niemcami" twierdził, że celem polskiej polityki zagranicznej powinno być

stworzenie na naszych granicach maksymalnej ilości organizmów państwowych, nawzajem się neutralizujących[1].

Odnosił tę uwagę przede wszystkim do Rosji, gdyż uważał, że w przypadku Niemiec

liczyć na poważne obniżenie, względnie unicestwienie niebezpieczeństwa niemieckiego przez podział narodowych Niemiec na kilka państw, to jest czysta iluzja i anachronizm historyczny[2].

Historia jednak potoczyła się inaczej. Wojny, umożliwionej przez chwilowy antypolski sojusz rosyjsko--niemiecki, nie udało się uniknąć. W jej rezultacie to Niemcy zostały podzielone na dwa, nawet trzy państwa, jeśli brać pod uwagę Austrię, natomiast Rosja sowiecka wzmocniła się, ujednoliciła i przesunęła swe imperialne granice daleko na zachód.

W 1989 r. nastąpiła fundamentalna zmiana. Zachodnie prowincje imperium uniezależniły się, przez co pojawiły się postulowane przez Bocheńskiego „liczne organizmy państwowe", natomiast Niemcy ponownie się zjednoczyły. Czy teraz wróciliśmy do przedwojennego położenia? Przeciw podobnej sugestii wysuwa się zwykle jeden, wydawałoby się nieodparty argument: Unia Europejska. Istnienie Unii i nasze w niej członkostwo, a także członkostwo w NATO, sprawiają, że wszelkie nawiązywanie do przedwojennej myśli politycznej nie ma sensu. Unia i NATO zmieniły zasadniczo koordynaty europejskiej polityki. Jednak dzisiaj już wszyscy są zgodni, że nie zmieniły się one na tyle, byśmy mogli być zupełnie spokojni jeśli chodzi o Rosję oraz o przyszłość krajów leżących między Rosją a Polską. Natomiast Niemcy przeszły tak wielkie przekształcenia i tak dobrze są zakorzenione w strukturach „Zachodu", że – jak się zdawało – nie było najmniejszych powodów do obaw. W latach dziewięćdziesiątych ogłoszono, że między Polską a Niemcami istnieje zasadnicza wspólnota interesów.

Warto jednak rozważać także mniej pozytywne scenariusze, gdyż w polityce nic nie jest stałe. W 1937 r., kiedy Polskę łączyły układy o nieagresji z oboma sąsiadami i wojna wydawała się mało prawdopodobna, Adolf Bocheński przestrzegał:

Polska opinia publiczna powinna liczyć się ze zmianami zarówno w polityce niemieckiej, jak i w polityce rosyjskiej. Możliwe i prawdopodobne są zarówno dobre jak i złe stosunki między tymi państwami a Polską. Nie ma jakichś stałych i koniecznych stosunków, ale należy się liczyć z nawrotami zarówno ekspansji niemieckiej, jak i ekspansji rosyjskiej wobec Polski[3].

Niemcy są znowu kimś

Warto przypomnieć, że rok 2009 był nie tylko rokiem dwudziestolecia III RP (czy osiemnastolecia, jeśli wyłączylibyśmy lata 2005-2007), nie był tylko rokiem 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej, ale również rokiem 60-lecia istnienia Republiki Federalnej Niemiec.

Po II wojnie światowej Polska i Niemcy znajdowały się w podobnej sytuacji – całkowitej niemal ruiny i klęski. Polska – nominalnie zwycięska – straciła jedną trzecią terytorium i ogromną liczbę ludności. Jednak to dla Polski, a nie dla Niemiec, rok 1945 oznaczał prawdziwą „godzinę zero". Nastąpiła całkowita likwidacja – fizyczna bądź socjalna, kulturowa i moralna – polskiej elity. Powstał opresywny reżim i absurdalny system gospodarczy. Pozbawiona suwerenności Polska została odcięta od „Zachodu".

Niemcy – ci, którzy znaleźli się w zachodniej części kraju – mieli zaś wielkie szczęście. Już w cztery lata po klęsce powstała Republika Federalna, która okazała się wielkim, choć niełatwym, sukcesem. Niemcy, jako Republika Federalna, zmodernizowały się i zokcydentalizowały także dzięki temu, że pozbyły się swoich wschodnich terytoriów. Dzisiaj Niemcy są znowu jednym z najbogatszych państw świata oraz liderem Europy i to nie tylko w sensie gospodarczym, ale i politycznym. Co więcej cieszą się powszechnym zaufaniem, Polska natomiast dopiero w 1989 r. wybiła się na niepodległość, w stanie zapaści gospodarczej, ze spauperyzowaną ludnością. W tym czasie także Niemcy mogli się nie tylko zjednoczyć, ale i odzyskać pełną suwerenność. Po dwudziestu latach nie zmniejszył się dystans między nami. Niemcy są dzisiaj potęgą gospodarczą i polityczną, a Polska – państwem na dorobku.

Jak wiadomo, Republika Federalna długo była traktowana przez Niemców jako prowizorium. Według dominującej doktryny RFN była nie sukcesorką prawną, lecz kontynuatorką Rzeszy Niemieckiej, identyczną z nią, lecz ze względu na zasięg terytorialny częściowo. Była – można rzec – depozytariuszką Rzeszy. Okazało się jednak, że prowizorium jest bardzo trwałe, a zjednoczenie odbyło się przez inkorporację dawnej NRD do Republiki Federalnej Niemiec. Nie doszło do konferencji pokojowej, jak kiedyś oczekiwano[4].

Pojawia się pytanie, co wobec tego stało się z Rzeszą. Republika Federalna po przyłączeniu NRD także nie jest, jak wiadomo, terytorialnie identyczna z Rzeszą. Przyjmuje się zatem, że zjednoczenie w 1990 r. na mocy układu „2 plus 4" oznacza, że nie ma już różnicy między ogólnoniemiecką władzą zwierzchnią jako władzą zwierzchnią Rzeszy a władzą zwierzchnią Republiki Federalnej Niemiec. Republika Federalna jest ogólnoniemieckim państwem, nową postacią Rzeszy. Istnieją jednak marginalne grupy radykalnie prawicowe, które twierdzą, że Rzesza nadal istnieje i nie jest tożsama z Republiką Federalną.

Istotna różnica między Polską a Niemcami pojawia się w interpretacji układu granicznego z 1990 r. Niemcy uznają ten układ za konstytutywny i twierdzą, że dopiero od 1990 r. granica jest ostateczna. Polska natomiast uważa, że ma on charakter deklaratywny, a więc jest tylko potwierdzeniem poprzednich układów. Ta drobna wydawałoby się różnica ma poważne konsekwencje, gdyż w Niemczech uznaje się, że osoby urodzone na polskich ziemiach zachodnich do 1990 r., urodziły się na terenie Niemiec.

Pewne elementy dawnego prowizorium pozostały, gdyż Niemcy nie nadały sobie nowej konstytucji. W związku z obchodami w Bundestagu odbyła się kolejna dyskusja na temat ewentualnego przekształcenia prawa zasadniczego w konstytucję, co oznaczałoby ostateczne potwierdzenie, że Republika Federalna przestaje być traktowana jako rozwiązanie przejściowe. Na razie jednak sprawa pozostała w zawieszeniu. Najbardziej kontrowersyjny jest paragraf 16 punkt 1 Prawa Zasadniczego. Nawet autorzy tak przychylni Niemcom i idei pojednania, jak Jan Barcz, podkreślają, że:

Jego utrzymywanie w mocy już w latach siedemdziesiątych powodowało komplikacje polityczne, a obecnie – szczególnie po potwierdzeniu w «dużym» traktacie polsko-niemieckim międzynarodowych standardów ochrony mniejszości, w tym mniejszości niemieckiej w Polsce – utrwala niepotrzebne niejasności[5].

Warto przypomnieć, że w przeszłości Niemiecka Republika Federalna była kontestowana przez skrajną lewicę, co doprowadziło do terroryzmu w latach siedemdziesiątych. Teraz jest to „republika pojednania". Ogromny stopień utożsamienia się obywateli z państwem widać, gdy porównujemy stosunek Polaków i Niemców do narodowych rocznic. Niemców nie trzeba zachęcać do tego, żeby się cieszyli. Nie jest to naród podatny na emocjonalne wybuchy, nie tańczy z radości na ulicach, ale też mimo poważnych trudności gospodarczych, nikt tam nie będzie palił opon i demonstrował przed Bundestagiem. Panuje głęboka satysfakcja z odniesionego sukcesu. W zasadzie nie kwestionuje się drogi wybranej po 1945 i po 1989 r., choć oczywiście pojawiają się głosy krytyczne dotyczące sposobu, w jaki dokonało się zjednoczenie. W przekonaniu niemieckich obywateli jest to sprawiedliwe państwo, demokratyczne i praworządne, mimo mnożących się, szczególnie w ostatnich latach, afer korupcyjnych. Przywódcy niemieccy cieszą się w swej znakomitej większości szacunkiem mieszkańców, debata publiczna rzadko przybiera ostre formy. Pod wieloma względami Republika Federalna może więc być wzorem dla Polski.

Reaktywowana potęga

Oczywiście Niemcy nie mogliby dokonać tego, co udało im się po 1945 r., bez powiązania z „Zachodem" i z Europą. Sukces nie jest dziełem tylko samych Niemców – wszystko dokonywało się pod czujnym okiem aliantów, a sytuacja międzynarodowa sprawiła, że niewielkie było pole manewru i orientacja na „Zachód" była jedyną realistyczną opcją. „Europa została wymyślona po to, żeby skrępować Niemcy"[6]. Chodziło o to, żeby w związku z doświadczeniami II wojny światowej nie dopuścić do ponownego powstania państwa niepohamowanego w swoim ekspansjonizmie, całkiem suwerennego, destabilizującego ład polityczny Europy i mobilizującego swoich przeciwników. Czasami przedstawia się politykę włączania RFN w struktury zachodnie i gotowość do oddania części suwerenności jako dobrowolną rezygnację Niemców z własnych interesów. Jednak, jak słusznie podkreśla czołowy niemiecki politolog:

Niemiecka gotowość do samoograniczenia i samozwiązania wynikała raczej ze zrozumienia, że bez tego własne możliwości działania poszerzałyby się wolniej i z większymi trudnościami, jeśli w ogóle by się powiększały[7].

Interesujące byłoby prześledzenie stosunków Niemiec i idei Europy, jako swoistej dialektyki suwerenności. Po co była Niemcom „Europa"? Otóż na samym początku integracja europejska uchodziła za środek do odzyskania suwerenności[8]. Potem, w czasach „polityki wschodniej" Brandta i Schmidta, miała uspokajać Francuzów, że Niemcy nie będą dążyli do hegemonii. Oczywiście zawsze ważne były też cele gospodarcze. Niemcy są krajem eksportującym. Do niedawna były największym eksporterem światowym, dlatego otwarcie rynku europejskiego miało dla nich ogromne znaczenie.

Stosunek Niemiec do „Europy" zmienił się ogromnie po tym, jak odzyskały one suwerenność. Niemcy znowu wstąpiły na arenę światowej polityki jako potęga. Przy czym zmiany te uwidoczniły się nie od razu w 1990 r., ale pod koniec lat dziewięćdziesiątych, wraz z rządami Schrödera i Fischera. Nie przypadkiem w pracach czołowych niemieckich politologów coraz częściej występuje powtarzane w różnych odmianach słowo 'mocarstwo', 'potęga', doprecyzowane różnymi określeniami – Zivilmacht, Zentralmacht Europas, Mittelmacht, selbstbewusste Mittelmacht itd. Już w 1998 r. czołowy politolog niemiecki Christian Hacke napisał obszerną książkę o Niemczech jako „mocarstwie światowym mimo woli", gdzie stwierdził, że w gruncie rzeczy Niemcy stawały się tym silniejsze, im były mniejsze terytorialnie. Podkreślał on, że Republika Federalna osiągnęła więcej, niż Bismarck ze swoim Kaiserreich i z niespokojną polityką ekspansywną, i to jeszcze przed zjednoczeniem, jako kraj średniej wielkości. „Jeśli spojrzymy we wsteczne lusterko historii, stwierdzimy, że Republika Federalna o wiele dalej zaszła w polityce światowej niż Niemcy Wilhelmińskie"[9].

W przeciwieństwie do Kaiserreich, teraz miałoby to być mocarstwo „cywilne", jak je nazwał inny politolog Hanns Maull, a więc mocarstwo rezygnujące z klasycznych instrumentów polityki mocarstwowej, używające jedynie soft power, łączące powściągliwość z multilateralizmem (notabene – dzisiaj każde mocarstwo, oprócz Rosji, chce być soft). Deklarowanym celem niemieckiej polityki było „dążenie do równorzędności" w stosunkach z innymi silnymi państwami zachodnimi. Obecnie ambicje wyraźnie wzrosły. Potwierdzenie można znaleźć u tego samego Christiana Hacke, który w głośnym artykule sprzed paru lat postulował, by w niemieckiej polityce zagranicznej było „więcej Bismarcka, mniej Habermasa"[10]. Wracamy więc w pewnej mierze do tradycji prusko-niemieckiej, którą ocenia się coraz bardziej pozytywnie. Jeden z czołowych niemieckich historyków, Gregor Schöllgen, w opublikowanej przed dziesięcioma laty książce argumentował, że polityka Hitlera – i w ogóle narodowy socjalizm – była zerwaniem z tą tradycją, a nie jej radykalną kontynuacją. Twierdził w niej również, że alianci popełnili tak samo jak Polacy błąd intelektualny, łącząc hitleryzm z tradycjami pruskimi. W rzeczywistości polityka zagraniczna Hitlera była zerwaniem z tradycją niemieckiej polityki zagranicznej – polityki rozwagi, równowagi i powściągliwości[11].

Nowa polityka zagraniczna Niemiec

Zwrot w polityce zagranicznej Niemiec dokonał się wraz z początkiem XXI wieku. Niemcy w czasie kryzysu irackiego stały się „kontrmocarstwem w stosunku do Ameryki" oraz „odnalazły siebie"[12]. Obwieszczono koniec epoki transatlantyckiej w polityce zagranicznej Niemiec. Gerhard Schröder zaczął używać języka politycznego, który przedtem zastrzeżony był dla skrajnej prawicy. Mówił na przykład o „niemieckiej drodze" czy „pewnym siebie narodzie". W sierpniu 2002 r., w czasie przemówienia w Bundestagu stwierdził stanowczo, że o egzystencjalnych sprawach niemieckiego narodu decyduje się w Berlinie i nigdzie indziej. Niemcy zaczęły angażować się militarnie, choć nadal bardzo powściągliwie. Polityka niemiecka osiągnęła stan „posttraumatycznej normalności"[13].

Można rzec, że teraz „równorzędność" oznacza dążenie do statusu potęgi. Zmiana dotyczy przede wszystkim relacji z USA i z Rosją. Wynika ona między innymi z przekonania, że USA nie są już „uznaną potęgą gwarantującą ład światowy (Weltordnungsmacht)"[14]. Dlatego pojawiła się koncepcja polityki równego dystansu w stosunku do Stanów Zjednoczonych i do Rosji. A nawet więcej, zaczęto mówić o osi Paryż – Berlin – Moskwa z wyraźnym antyamerykańskim ostrzem. Rosja uznana została za strategicznego partnera.

Jeśli w drugiej połowie XX wieku Niemcy rozpoczęły „długą wędrówkę na Zachód", to obecnie maszerują znowu w odwrotnym kierunku. Nie sposób nie pytać, na ile gotowe są przy tym poświęcić interesy Polski i innych krajów dzielących je od Rosji, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę polskie doświadczenia historyczne, z których Bocheński wyciągał następujący wniosek:

niezbitym (...) faktem dominującym nad położeniem politycznym Rzeczpospolitej jest związek między nieistnieniem bezpośredniego niebezpieczeństwa niemieckiego i rosyjskiego i antagonizmem tych dwóch krajów[15].

Zmiana niemieckiej polityki zagranicznej oznaczała pogorszenie się stosunków z Polską, co wywołało zaniepokojenie w USA. Podkreślano, że powrót do dobrych relacji powinien być jednym z priorytetów polityki niemieckiej. Także Polska powinna odnowić sojusz z Niemcami, gdy Moskwa prowadzi coraz bardziej energiczną politykę[16].

Publikacje takie, jak książka związanego z CDU historyka Michaela Stürmera, kiedyś doradcy Helmuta Kohla, nie nastrajają jednak optymistycznie[17]. Jak zauważa w swojej recenzji z tej książki Edward Lucas, wschodnioeuropejski korespondent „The Economist", Stürmer „sprawia wrażenie (mam nadzieję, że niesłusznie), że za kraje między Niemcami a Rosją nie dałby nawet dwóch kopiejek". Gdy Stürmer pisze o Europejczykach, jest dla niego oczywiste, że chodzi o obywateli krajów „starej" Unii. Lucas wspomina o „ponurej rusofilii Gerharda Schrödera", o jego skandalicznym zachowaniu[18]. Twierdzi, że Niemcy mają do Rosji stosunek półkolonialny, ale istnieje niebezpieczeństwo, że sami zarażą się korupcją, korporatyzmem i antyamerykanizmem.

Angela Merkel złagodziła styl i retorykę w porównaniu ze Schröderem. Jej stosunek do Rosji jest zdecydowanie chłodniejszy, a do USA cieplejszy[19]. Młodsze pokolenie polityków niemieckich jest bardziej krytycznie nastawione do Rosji[20]. Ale istota nowej polityki pozostała niezmieniona, także po objęciu urzędu prezydenta USA przez Obamę. Trudno jest mówić o porzuceniu polityki „najpierw Rosja", wręcz przeciwnie, to Polska zaczęła się wpisywać w tę politykę, porzucając – zgodnie z deklaracjami Radosława Sikorskiego – mrzonki jagiellońskie i „płynąc głównym europejskim nurtem". Polityka Niemiec ma bowiem poparcie Europy. Każde istotne przemówienie dotyczące wschodniej polityki UE zawiera stwierdzenie, że Europa potrzebuje Rosji. W oficjalnych deklaracjach podkreśla się, że chodzi o demokratyzację i liberalizację Rosji poprzez zbliżanie się do niej, nieoficjalnie mówi się o tym, że budowanie Europy jako przeciwwagi dla Stanów Zjednoczonych nie jest możliwe bez Rosji.

Nasza słaba pozycja polityczna wynika nie tylko z braku gazu, słabej dyplomacji czy niewielkiej siły militarnej, itd., ale też ze słabości polskiej kultury, z naszego niskiego prestiżu jako narodu. Nie możemy się pod tym względem równać z Rosją. Na czołowych uniwersytetach, nie tylko francuskich i niemieckich, ale również amerykańskich, są mocne wydziały rusycystyki i w wielu krajach europejskich są ludzie, którzy kochają Rosję, kochają rosyjską kulturę. I to rdzeń tej kultury – łącznie na przykład z Dostojewskim, z jego reakcyjną publicystyką, z krytyką Zachodu i pochwałą samodzierżawia, itd. I to jest jej ogromna siła – lobbyści naukowi i kulturowi promują także rosyjskie interesy polityczne i gospodarcze. Natomiast poloniści i w ogóle specjaliści od Polski zazwyczaj nie lubią polskiej kultury, najczęściej mają raczej negatywne nastawienie do rdzenia naszej kultury, do centrum polskości. Ich fascynuje raczej dekonstrukcja polskiej kultury. Tak odczytują Gombrowicza i niektórych współczesnych autorów.

Środek Europy

Przed 1990 r. uważano w Niemczech, że najpierw powstanie ogólnoeuropejski porządek, a potem ten ogólnoeuropejski porządek umożliwi zjednoczenie Niemiec. Stało się odwrotnie. Niemcy się zjednoczyły, a ogólnoeuropejski porządek ciągle jest w budowie. I to one są jednym z głównych architektów nowego europejskiego ładu.

Pojawia się pytanie: po co Niemcom jest dzisiaj potrzebna „Europa", skoro znowu postanowiły zostać mocarstwem. Oczywiście nadal padają deklaracje, że Europa pozostaje priorytetem polityki niemieckiej. W komentarzach prasowych można przeczytać, że kiedy ma się wątpliwość, jaką drogę wybrać, jeżeli pojawia się sprzeczność celów, to zawsze należy opowiedzieć się za „Europą". Podkreśla się, że przyszłość niemieckiej polityki zagranicznej leży w Europie i że trzeba zdefiniować europejskie interesy, za co właśnie Niemcy ponoszą szczególną odpowiedzialność. W praktyce oznacza to, że interes „Europy" jest identyfikowany z interesem Niemiec, a „Europa" jest środkiem do jego realizacji, oczywiście w uzgodnieniu z innymi liczącymi się państwami, zwłaszcza z Francją. Niemcy rozumieją siebie jako centrum Europy[21]. Nic więc dziwnego, że uważają się za jej naturalnego lidera, zwłaszcza że są głównym płatnikiem netto. Mnożą się też głosy, aby Niemcy byli bardziej stanowczy w artykułowaniu własnych interesów. Hans-Peter Schwarz twierdzi, że kompasem polityki zagranicznej Niemiec powinna być racja stanu:

Europa jako nadal bardzo ważna kwestia, ale logicznie podporządkowana właściwie rozumianej racji stanu[22].

Krytykował on pomysły Joschki Fischera:

Niemcom jako jedynemu dużemu krajowi w UE, który przez długi czas stawiał sobie za cel budowę quasi-państwa federalnego, a może nawet ciągle jeszcze o nim marzy, prędzej czy później nie pozostanie nic innego, jak wrócić do realizmu w polityce europejskiej[23].

Realizm ten miałby być wymuszany przez inne państwa europejskie:

nasi partnerzy zmuszają Niemcy, by znowu bardziej zdecydowanie arty­kułowały swoje interesy w Unii [24].

Także przywództwo francuskie nie jest już dogmatem:

Dobrze pojęta niemiecka racja stanu nakazywałaby łagodnie dystansować się wobec Francji, ponieważ prawie wszystkie kraje UE mają dosyć nieskrywanych ambicji przywódczych rządu francuskiego. To oczywiście może się któregoś dnia zmienić. Skoro jednak Niemcy nie bez racji unikały dotąd odgrywania w Europie roli młodszego partnera USA, rola młodszego partnera Francji może być dla nich mało strawna [25].

Reakcje nie­mieckie na projekt unii śródziemnomorskiej Sarkozy'ego były bardzo niechętne. Rywalizacja gospodarcza między tymi krajami, a także rywalizacja o czołowe pozycje w instytucjach, jest ostra, choć najczęściej ukrywa się ją przed opinią publiczną.

Nie ulega wątpliwości, że polityka Niemiec wobec UE stała się mniej altruistyczna. Nie przypadkiem „The Eco­nomist" pisał jakiś czas temu o „egoistycznych Niemcach". Analitycy twierdzą, że niemiecka polityka europejska jest teraz „weaker, leaner, and meaner"[26].

Pojawił się nieznany dotąd ton pogardy wobec Komisji Europejskiej. Celuje w tym Martin Schulz, przewodniczący frakcji socjaldemokratów w Parlamencie Europejskim. W wywiadzie dla „Deutchlandfunk" krytykując propozycje José Manuela Barroso w sprawie zwalczania kryzysu gospodarczego, niezgodne z wytycznymi Merkel, drwił z Komisji Europejskiej jako „komisyjki", niewiele znaczącej w stosunku do Republiki Federalnej i krajów członkowskich[27].

Afirmatywna polityka pamięci

Zmiana polityki zagranicznej czyni zrozumiałą zmianę w polityce historycznej. Nikt już nie twierdzi, jak kiedyś Jürgen Habermas, że Niemcy nie powinni budować swojej tożsamości narratywnie, w oparciu o historię. Negatywnym punktem odniesienia pozostaje III Rzesza, ale z jednej strony przypomina się o własnych ofiarach – ofiarach nalotów bombowych, kobietach gwałconych, przede wszystkim zaś o „wypędzeniu", które staje się jednym z podstawowych mitów narodowych, z drugiej podkreśla się znaczenie pozytywnych kart historii – na przykład oporu przeciw Hitlerowi czy powojennych osiągnięć Republiki Federalnej.

Chodzi nie tyle o nowe fakty, co ich nowe interpretacje, new framing. Najbardziej znacząca jest „holokaustyzacja wypędzenia"[28], która – jak trafnie zauważyli Eva i Hans Henning Hahn – oznacza nową interpretację historii XX wieku i III Rzeszy:

Nowy sposób pisania o wypędzeniu jest nowym sposobem pisania o narodowym socjalizmie.

Podobnie jak holokaust, „wypędzenie" rozumiane jest jako wynikająca z ogólnych tendencji europejskich czystka etniczna. W ten sposób nazizm staje się „zeuropeizowany", uznany zostaje za fenomen ogólnoeuropejski. Głosząc niewinność ofiar „wypędzenia", osiąga się – jak stwierdzają ci historycy – w gruncie rzeczy ten sam cel, co klasyczne opowieści, rozpowszechniane przez neonazistowskich rewizjonistów.

Zmiana niemieckiej pamięci i nowa polityka historyczna wpływają bezpośrednio na relacje polsko-niemieckie. Kiedyś było oczywiste, że w II wojnie światowej Niemcy ponieśli także klęskę moralną, a Polakom na pocieszenie pozostawało przynajmniej zwycięstwo pod tym względem. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych Niemcy usilnie zabiegali o pojednanie z Polakami, a poczucie winy wobec Polaków było faktem kształtującym wzajemne stosunki. Oczywiście pojednanie nigdy nie miało tylko moralnego lub duchowego znaczenia, lecz służyło niemieckiej racji stanu. Bez „pojednania" Niemcy nigdy nie stałyby się „normalnym państwem", które ponownie sięga po przywództwo w Europie. Polsce również zależało, by przeszłość nie kładła się cieniem na teraźniejszości. Gdy staraliśmy się o wejście do NATO i Unii, jak najlepsze stosunki z Niemcami były na wagę złota.

Dzisiaj dawne motywy „pojednania" osłabły, role się odwróciły, a niemieckie poczucie winy niemal zanikło. To Niemcy oczekują od Polaków wyznania winy, sami uznając się za oczyszczonych. Nikt już nie pamięta, że kiedyś wielu Niemców – w tym Günther Grass – twierdziło, że podział Niemiec na dwa państwa jest karą, którą należy z pokorą przyjąć. Teraz nawet utraty Prus Wschodnich, Pomorza i Śląska nie uważa się za sprawiedliwą karę. Wręcz przeciwnie. Pojawiają się nawet głosy, że zbyt pospiesznie się zgodzono na ostateczne uznanie granicy, choć nawet zachodni alianci przyjmowali, iż ziemie te są tylko pod czasową polską administracją[29]. Obecnie określenie „ziemie pod czasową polską administracją" zmieniło się w coraz częściej używane, także w mediach, „obszary wypędzenia".

Oczywiście „pojednanie" pozostaje stałym elementem politycznej retoryki. Jak pokazuje projekt budowy gazociągu bałtyckiego, nie przeszkadza ono Niemcom realizować własnych planów, nawet wtedy, gdy narażają one na szwank interesy, a nawet bezpieczeństwo Polski. Niektóre wypowiedzi polityków niemieckich budzą w Polsce zrozumiały niepokój. Kiedy na przykład kanclerz Merkel mówiąc o „wypędzeniu" podkreśla, że „Unrecht bleibt Unrecht", czyli niesprawiedliwość pozostaje niesprawiedliwością, a bezprawie bezprawiem, to nie sposób nie pytać, co musiałoby się zdarzyć, aby Niemcy uznali, że dokonało się zadośćuczynienie? Nie sposób nie pytać też, czym naprawdę ma być realizacja „prawa do ojczyzny", na które powołują się niemieccy politycy.

W cieniu ambitnego sąsiada

Jeżeli chodzi o relacje polsko-niemieckie, pojawia się następujące pytanie: co możemy zrobić w tej sytuacji, jaką politykę prowadzić wobec Niemiec? Jakie są scenariusze wzajemnych kontaktów? Myślę, że pierwszym, koniecznym, choć na pewno niewystarczającym warunkiem efektywnej polityki, jest realizm. W Polsce toczymy absurdalną zupełnie dyskusję na temat tego, czy diagnoza sytuacji zakładająca rosnące ambicje Niemiec jest trafna, czy nie. Musimy uznać, że jesteśmy sąsiadem państwa, które ma ambicje przywódcze – naturalnie (jak nas przekonuje) w imię bardzo dobrych idei, na przykład multilateralizmu, sprzeciwu wobec hegemonii amerykańskiej, rozwoju Europy i polepszania stosunków z Rosją, a jednocześnie jej cywilizowania, eksportu dobrobytu, stabilizacji, itd.

Jakie miejsce nasi partnerzy z Zachodu nam przyznają w ogólnoeuropejskim porządku? Niezwykle pouczający był tu rok 2003. To, że Polska poparła USA, zostało potraktowane jako ostrzeżenie, że to właśnie nasz kraj może pokrzyżować ambicje Niemiec.

Instalacja Polski jako przywódczej siły okupacyjnej w Mezopotamii i demonstracyjna aprecjacja Polski, na przykład przez wizytę amerykańskiego prezydenta pod koniec maja 2003, były sygnałami w zakresie polityki europejskiej[30].

Mogliśmy przeczytać, że „Polska jest rozbudowywana jako wspornik amerykańskich interesów – z ostrzem antyrosyjskim, a obecnie także antyniemieckim. Mogą pojawić się różnice interesów, które wykroczą poza obszar bilateralny i postawią niemiecką politykę zagraniczną przed zasadniczymi problemami strukturalnymi"[31]..

Rezultat wyborów 2005 r. wydawał się potwierdzać najgorsze obawy. Nagle Polska stała się niekontrolowana. Ludzie, z którymi od lat budowano stosunki, zostali odsunięci od władzy, pojawiły się dążenia, których w Niemczech nie rozumiano lub nie chciano rozumieć i które niemal jednogłośnie uznano za zagrożenie dla interesów niemieckich. Po dwóch latach wszystko wróciło do normy. Donald Tusk cieszy się w Niemczech wielkim zaufaniem – większym, niż jakikolwiek polski polityk po 1989 r.

W przyszłości możliwe są trzy ogólne scenariusze niemieckiej polityki wobec Polski. Pierwszy, najmniej prawdopodobny, to „powrót do Bismarcka", nowy ekspansjonizm, dążenie do dominacji w Polsce i zasadniczej rewizji porządku w Europie Środkowej, łącznie z rewizją granic. Są pewne argumenty przemawiające za tym, ale nie sądzę jednak, żeby był to w tej chwili realny scenariusz, choć dwa dogmaty powojennej europejskiej polityki – niemożność wybuchu wojny oraz zmiany granic w Europie – okazały się naruszalne. Znaczyłoby to, że rzeczywiście Niemcy niewiele się zmieniły i niczego się nie nauczyły ze swych klęsk w XX wieku.

Drugim scenariuszem jest realne partnerstwo polsko--niemieckie. Wymagałoby ono jednak przywrócenia, choćby w małym stopniu i choćby tylko w pewnych dziedzinach, równowagi sił między Polską a Niemcami i głębokich przemian metalnościowo-kulturowych w Niemczech. Ostatnie lata świadczą, że jeżeli chodzi o świadomość polityków, to raczej się oddalamy od tego wariantu, niż się do niego zbliżamy.

Trzeci, najbardziej prawdopodobny scenariusz, to wariant miękkiej kolonizacji pod nazwą europeizacji, Bismarck light. Związany jest on z renesansem geopolityki. Jak pisał jeden z brytyjskich badaczy „nowa Geopolitik stanowi istotną część konserwatywno-nacjonalistycznego dyskursu politycznego w Niemczech"[32]. Nie tylko trauma utraconych ziem na wschodzie – ta utrata jest ostatnim negatywnym skutkiem II wojny światowej, którego nie udało się zniwelować – ale i tradycyjne geopolityczne ambicje Niemiec sprawiają, że Polska postrzegana jest jako polityczne i gospodarcze zadanie dla Niemiec. Będą więc starały się one miękkimi środkami kształtować sytuację w Polsce, co może się wydać wielu Polakom wygodne i racjonalne.

Zapewne będziemy mieli do czynienia z mieszanką tych trzech scenariuszy – trochę Bismarcka, trochę partnerstwa, gdy będzie to leżało w interesie Niemiec, zwłaszcza partnerstwa symbolicznego, czego wyrazem był udział Angeli Merkel w uroczystościach na Wawelu i na Westerplatte, nade wszystko sporo „miękkiej kolonizacji", która dla wielu Niemców będzie uchodziła za prawdziwie europejskie partnerstwo.

Polska zaś może starać się osiągnąć pozycję cenionego partner-junior, czyli wpisać się jakoś w strategię Niemiec, uznać ich dążenia. Można powiedzieć, że jest to droga, jaką same Niemcy wybrały wobec USA po 1945 r. Byłaby to kontynuacja polityki uprawianej w pierwszej połowie lat 90., kiedy Niemcy miały być naszym „adwokatem" w Europie. Wymowa traktatu z 1991 r. najlepiej o tym świadczy: jest to traktat państwa, które jest klientem innego dużego państwa. Duże państwo-protektor obiecuje na przykład, że będzie pomagało w reformie systemu ubezpieczeń społecznych państwa-klienta itp. W praktyce wiele zapisów pozostało na papierze. Strona niemiecka nie trzymała się niektórych korzystnych dla nas postanowień, a nasz klientelizm sprawił, że nie odważono domagać się ich realizacji. Ceną „pojednania" było pomijanie kłopotliwych tematów. Najlepszym dowodem jest to, że dopiero teraz przypomniano sobie, iż rozporządzenie Göringa z 1940 r., kładące kres istnieniu polskiej mniejszości, nie powinno być przez RFN uznawane za obowiązujące. Zaniedbywano sprawę nauki języka polskiego jako języka ojczystego, milczano o likwidacji polonistyki na wielu uniwersytetach i dążeniu do ograniczenia działalności Polskich Misji Katolickich. Na próżno też takie organizacje, jak Zjednoczenie Poszkodowanych przez III Rzeszę Polaków i OST Robotników Przymusowych czekały na wsparcie rządu polskiego. W wielu przypadkach zadowoliliśmy się pozornymi rozwiązaniami. Na przykład od kilkudziesięciu lat działa wspólna komisja do spraw podręczników. W rzeczywistości jednak niemieckie podręczniki niewiele się zmieniły, bo – jak tłumaczono stronie polskiej – szkolnictwo leży w kompetencji landów.

Tę uległość można wytłumaczyć sytuacją na początku lat dziewięćdziesiątych. Niemcy miały być naszym „adwokatem" w Europie. Wychodząc z dominacji rosyjskiej Polska szukała innego protektora, mimo że jeśli coś pozostało aktualnego z analiz Bocheńskiego, to na pewno spostrzeżenie, iż Polska „nie może (...) liczyć na pomoc Rosji wobec Niemiec i Niemiec wobec Rosji"[33]. Niewątpliwie w polskim interesie jest, by „powrót do Bismarcka" jak najbardziej ograniczyć. To jednak zakłada aktywną, podmiotową politykę i gotowość do przeciwstawienia się irytacji i niezadowoleniu Niemiec.

Unia Europejska jest niewątpliwie użytecznym narzędziem do realizacji polskich celów. Nie należy jednak zapominać, że dzisiaj nie służy ona już „krępowaniu Niemiec", choć muszą one uzgadniać swoją politykę w jej ramach, co „krępowaniu" państw „nowej Europy", zwłaszcza Polski. Uważamy na przykład, że Polska ma szczególne kompetencje w polityce wschodniej, ale w istocie przyjęto nas do Unii, żebyśmy własnej, niekontrolowanej polityki nie uprawiali, abyśmy nie szkodzili europejskim interesom, a więc interesom największych państw europejskich, przede wszystkim Niemiec. Przecież cały projekt integracji europejskiej wynika między innymi z utrwalonego w Europie Zachodniej przekonania, że wszystkie nieszczęścia Europy biorą się z prób opierania porządku europejskiego na państwach narodowych, a szczególnie na państwach narodowych na tak zwanym wschodzie, co doprowadziło – ostatecznie rzecz biorąc – do „wypędzenia" oraz innych czystek etnicznych i ludobójstwa, łącznie z holokaustem, w tej części Europy.

Traktat lizboński jeszcze bardziej zawęzi możliwości działania Polski jako podmiotu politycznego. W czasach kryzysu irackiego i późniejszych reakcji nań lamentowano, że Europa, która ma ogromny potencjał oraz dobrą filozofię działania i która mogłaby nieść światu dobro i hamować zapędy agresywnej Ameryki, nie jest w stanie tego zrobić ze względu na wewnętrzną strukturę i brak przywództwa. Budowano mit, że to traktat nicejski nie pozwala na odegranie tej zbawiennej roli, gdyż pozostawia sprawę przywództwa w Europie w stanie zawieszenia.

Niestety skutkiem kryzysu gospodarczego jest również to, że pozycja Europy Środkowo-Wschodniej jako regionu osłabła i jest on postrzegany jako jeszcze bardziej peryferyjny. Węgry balansują na granicy bankructwa. Łotwa, stawiana niedawno za wzór, musiała przyjąć drastyczny program oszczędnościowy. Polska jak wiadomo dotąd radzi sobie w miarę dobrze, ale kryzys finansowy w Grecji i w innych krajach europejskich może mieć trwałe skutki polityczne. Na przykładzie Grecji widać wyraźnie, że unia walutowa może pociągać za sobą polityczne i gospodarcze uzależnienie. Wzmocniła się zaś pozycja krajów najsilniejszych, których zasoby pozwalają na aktywną politykę gospodarczą. Europejski Bank Rozwoju usilnie wspiera firmy obce, zagraniczne, zachodnie, działające na terenie Europy Środkowo--Wschodniej. Słychać głosy, że w Europie Środkowo-Wschod­niej nie ma żadnego rodzimego przemysłu. Przemysł, który tam się znajduje, jest zachodnioeuropejski, w tym głównie niemiecki. Zatem wspomaganie przedsiębiorstw niemieckich lub francuskich to działanie w interesie ogólnoeuropejskim.

Warunkiem utrzymania możliwości samodzielnego działania przez Polskę jest budowanie więzi z krajami naszego regionu oraz przekonanie Amerykanów – i może Brytyjczyków – że równowaga w środku Europy leży także w ich żywotnym interesie. Nie przypadkiem neo-bismarcksizm opiera się na założeniu, że Ameryka wycofa się z Europy, że nie będzie już niekwestionowanym supermocarstwem, a kry­zys ekonomiczny jeszcze tę słabość pogłębi. Nie wiadomo jednak, czy USA nie poradzą sobie szybciej z kryzysem, niż Europa. Niewątpliwie za wcześnie ogłasza się ich schyłek[34], a niezainteresowany sprawami Europy Barack Obama nie będzie przecież prezydentem USA wiecznie.

Lata 2005-2007 były ćwiczeniem w samodzielności polityki zagranicznej, na pewno w wielu aspektach nieporadnym i nieskutecznym, ale była to najważniejsza i najambitniejsza próba samodzielnej polityki zagranicznej podjęta po 1989 r. Od tego czasu warunki zewnętrzne i wewnętrzne pogorszyły się. Nasze dzisiejsze położenie „między Niemcami a Rosją" tylko w sposób bardzo odległy przypomina to, w którym Rzeczpospolita tkwiła przed II wojną światową. Niestety także dlatego, że obecnie wola prowadzenia samodzielnej polityki zagranicznej przez Polskę, a nawet prowadzenia polityki w ogóle, nie jest już w żadnym razie czymś oczywistym.

 

Tekst z książki Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej (Kraków-Warszawa 2010), pracy zbiorowej pod redakcją Jacka Kloczkowskiego i Tomasza Żukowskiego, zawierającej artykuły rozwijające tezy wystąpień z cyklu konferencji eksperckich, organizowanych przez Ośrodek Myśli Politycznej dla Kancelarii Prezydenta RP w latach 2008-2009.

[1] A. Bocheński, Między Rosją a Niemcami, Kraków-Warszawa 2009, s. 57.

 

[2] Tamże, s. 48.

 

[3] Tamże, s. 32.

 

[4] J. Barcz, Podstawy prawne stosunków Polski ze zjednoczonymi Niemcami, [w:] W. M. Góralski, Polska-Niemcy 1945-2007. Studia i dokumenty, Warszawa 2007, s. 113-158.

 

[5] Tamże, s. 144.

 

[6] G. Schöllgen, Der Auftritt. Deutschlands Rückkehr auf die Weltbühne, Berlin 2004, s. 35.

 

[7] W. von Bredow, Die Außenpolitik der Bundesrepublik Deutsch­land. Eine Einführung, Wiesbaden 2006, s. 107.

 

[8] „Na samym początku rządy niemieckie traktowały integrację Europy jako środek do odzyskania suwerenności. Służyła ponadto jako wehikuł, który zawiózł Niemcy z powrotem w krąg innych narodów" – tamże, s 113.

 

[9] C. Hacke, Weltmacht wieder Willen, Die Außnpolitik der Bundes­republik, Stuttgart 1988, s. 470.

 

[10] Tegoż, Mehr Bismarck, weniger Habermas. Ein neuer Realismus in der deutschen Außenpolitik, „Internationale Politik", Juli 2006, s. 1-9.

 

[11] G. Schöllgen, Die Macht in der Mitte Europas. Stationen deutscher Außenpolitik von Friedrich dem Großen bis zur Gegenwart, München 1992.

 

[12] G. Schöllgen, Der Auftritt..., dz. cyt., s. 130-131.

 

[13] W. von Bredow, Die Außenpolitik des Bundesrepublik Deutschland..., dz. cyt., s. 104-105 i 243-247.

 

[14] C. Hacke, Deutsche Außenpolitik..., dz. cyt., s 31

 

[15] A. Bocheński, Między Niemcami a Rosją, dz. cyt., s. 36.

 

[16] F. Stephen Larrabee, Danger and Opportunity in Eastern Europe, „Foreign Affairs", November/December 2006, s. 117-131.

 

[17] M. Stürmer, Putin and the Rise of Russia, London 2008.

 

[18] E. Lucas, Der lange Weg nach Osten. Zu Michael Stürmer Russland Buch, „Merkur" 2009, nr 720 (Mai), s. 434-440.

 

[19] C. Stelzenmüller, Germany's Russia Dilemma, „Foreign Affairs", March/April 2009, s. 89‑100.

 

[20] C. Hacke, Deutsche Außenpolitik unter Bundeskanzlerin Angela Merkel, „Aus Politik und Zeitgeschichte", 23 October 2006, s. 30-37.

 

[21] Jak pisze Gregor Schöllgen: „Od 1990 roku Europa ma znowu swoje centrum: Niemcy" – Der Auftritt..., dz. cyt., s. 11.

 

[22] H.-P. Schwarz, Republik ohne Kompaß. Amerkungen zur deutsch­en Außenpolitik, Berlin 2005, s. 281.

 

[23] Tamże, s. 295.

 

[24] Tamże.

 

[25] Tamże, s. 297.

 

[26] Zob. S. Harnisch, S. Schieder, German's New European Policy: Weaker, Leaner, Meaner, [w:] H. W. Maull, (red.), Germany's Uncertain Power. The Foreign Policy of the Berlin Republic, New York 2006, s. 95-108.

 

[27] M. Schulz, Bedeutung des EU-Konjunkturprogramms wird über­schätzt. Martin Schulz im Gespräch mit Dirk Müller, „Deutschlandfunk" 19 III 2009.

 

[28] Tak idąc śladem Andreasa F. Kelletata określili dominującą obecnie tendencję w „dyskursie wypędzenia" historycy Eva i Hans Henning Hahn. Zob. Deutsche-Tschechische Nachrichten, Dosseir Nr. 8, Mai 2008.

 

[29] R. Müller, Keine befriedigenden Lösungen, FAZ, 9 XII 2009.

 

[30] G. Schöllgen, Der Auftritt..., dz. cyt., s. 160.

 

[31] C. Hacke, Mehr Bismarck, weniger Habermas..., dz. cyt., s. 3.

 

[32] M. Bassin, Between realism and the „New Right": Geopolitics in Germany in the 1990s, „Transactions of the Institute of British Geographers" 2003, vol. 28, nr 8, s. 350-366; cytat s. 361.

 

[33] A. Bocheński, Między Niemcami a Rosją..., dz. cyt., s. 35.

 

[34] Zob. J. Joffe, The Default Power, „Foreign Affairs", September/November 2009, s. 21-35 oraz P. Baldwin, USA und EU: Vergleich der Realitäten, „Merkur" 2009, nr 77, s. 1114-1123.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.