Łukasz Warzecha. "Kryminał w odcinkach". Odcinek ostatni i poprzednie

Rys. Rafał Zawistowski
Rys. Rafał Zawistowski

Odcinek I

Rozległo się energiczne pukanie do drzwi gabinetu ministra Wiesława Buraka. Nim minister zdążył zareagować, do pomieszczenia wkroczył generał Ksawery Branicki, szef Biura Ochrony Rządu. Burak podniósł się z fotela i obrzucił Branickiego niechętnym spojrzeniem. Nie przepadał za tym nieco oślizgłym typem, który miał tę dziwną cechę, że we wszystkich ubraniach wyglądał, jakby były na niego o dwa numery za duże. Szczególnie widać to było, kiedy zakładał mundur. Ale to zdarzało się rzadko. Poza tym wszyscy wiedzieli, że Branicki jeszcze piętnaście lat wcześniej nie nazywał się Branicki, ale Bibuła. Zmienił nazwisko na szlachetniejsze, gdy wstąpił do BOR. Inna sprawa, że premier, sam historyk w wykształcenia, często się naśmiewał, że Bibuła/Branicki znalazł pewnie swoje nowe nazwisko w jakimś podręczniku do historii, ale już nie doczytał, co tam ci Braniccy wyprawiali. W szczególności Ksawery.

„Karierowicz" – pomyślał z pogardą Burak o Branickim, zapominając, że on sam zdobył stanowisko szefa Kancelarii Premiera cierpliwym noszeniem teczki za obecnym szefem rządu przez ostatnich dziesięć lat.

– Pan siada, generale – powiedział minister. – Co tam dzisiaj? Znów jakieś auta trzeba kupić dla pana dzielnych chłopców?

– To nie są żarty, panie ministrze – lekko obruszony oznajmił Branicki. – Pan sobie przejrzy ten raport. – I rzucił na biurko Buraka niezbyt grubą teczkę, oznaczoną gryfem ścisłej tajności. Na okładce było napisane „Sprawa: Słoń". Burak wziął teczkę do ręki i przez chwilę przyglądał się okładce.

– Co to za „słoń", generale? – spytał.

– A nie, to takie... – z zakłopotaniem bąknął Branicki. – Kryptonimy bierzemy z katalogu, jak leci, po kolei, żeby bałaganu nie było. I akurat wypadło na „słonia". Jak przyleciał Obama, to był „Rostbef", pamięta pan.

Burak otworzył teczkę i zaczął czytać. Z dokumentów wynikało, że od kilku miesięcy do BOR różnymi kanałami docierały groźby karalne pod adresem premiera Oskara Gluta, jego ministrów, a także zapowiedzi zamachu na ludność cywilną. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że wszystkie wysyłała ta sama osoba, podpisująca się jako „Hell Rider". „Trochę pretensjonalnie" – pomyślał Burak. Za rezygnację ze swoich planów żądała wpłacenia na specjalne konto na Kajmanach 100 milionów złotych. „Dobrze, że liczy w złotówkach, a nie w dolarach, bo złoty coś słabiutko ostatnio" – machinalnie pomyślał Burak.

– Czemu pan dopiero teraz się tym zajął? – spytał minister.

– No, wie pan – zaczął tłumaczyć Branicki – to nie takie proste, ja ludzi nie mam, poza tym tyle na głowie, trzeba tych wariatów przed pałacem pilnować, bo to nigdy nie wiadomo, a takie groźby to sobie każdy może wysłać, no i część tego to mejlem przychodziła, a u nas w biurze serwer to tak średnio działa... Ale jak tylko znalazłem wolną chwilę, to od razu się zająłem i przyszedłem, bo sprawa jednak może być ważna. Wczoraj ten cały Helrajder podrzucił przed wejście do Kancelarii głowę konia.

Odcinek II

– Jaką znowu głowę konia?! – wrzasnął Burak, teraz już na serio poirytowany. W pierwszej chwili pomyślał o pewnym ważnym polityku, który miał właśnie przezwisko „Koń".

– No, taką odciętą – wyjaśnił Branicki. – Dodał list, że to już ostatnie ostrzeżenie.

– A BOR-owcy przy wejściu?!

– Wszcząłem w tej sprawie dochodzenie – oznajmił generał. – Prowadzimy intensywne czynności zmierzające do ustalenia...

– Nie chrzań, Branicki – przerwał brutalnie Burak.

– Panie ministrze, nieoficjalnie doszedłem do tego, że dwóch było na zwolnieniach, wartę miało tylko dwóch przez całą noc, jeden poszedł do latryny... do kibla, znaczy, a drugi pikał w telefonie na Fejsbuku z narzeczoną i nic nie widział. Obraz z kamer pokazał tylko jakiegoś zakapturzonego osobnika. No, słowem, nic nie mamy.

Burak doskonale wiedział, co jest grane. Branicki się wystraszył, że znowu mu jakiś dygnitarz zginie w czasie jego służby i chciał mieć tyłek chroniony. Sam wolał się za to nie brać. A on, Burak, był już ugotowany. W razie czego Branicki powie, że był u niego i pan minister podjął złą decyzję albo nic nie zrobił. Formalnie BOR wprawdzie podpadał pod MSWiA, ale w końcu to on był szefem Kancelarii Premiera, a groźby dotyczyły szefa rządu. Szefowi resortu, Juliuszowi Strychninie, Branicki na pewno sprawy nie zgłosił, bo nie chciał, żeby mu się w to mieszała policja.

– Dobra – Burak podjął decyzję. – Panie generale, załatwimy to w naszym małym gronie. Żadnej policji, żadnego ABW, ale dla pana od dzisiaj to priorytet. Trzeba będzie w końcu powiadomić formalnie ministra Strychninę, ale jak najpóźniej i tak, żeby nie zwrócił uwagi. Rozumiemy się? – Branicki skinął głową. – I teraz najważniejsze: ocenia pan, że uda się sukinsyna przyskrzynić?

– No, ja oczywiście dołożę wszelkich starań, oddeleguję najlepszych ludzi, ale... Znaczy, chyba nie za bardzo – stwierdził w końcu generał, widząc zniecierpliwienie Buraka.

– Dobra, nie uda się, to się nie uda, trudno. Będziemy mieli najwyżej szybką zmianę na szczytach władzy – zażartował, bawiąc się zszokowaną miną Branickiego. Branicki był znany ze swojej trepowatości, co objawiało się między innymi całkowitym brakiem poczucia humoru, nawet na poziomie żartów żołnierskich. – Dlatego musimy stworzyć dokładną dokumentację całej sprawy, tak żeby nie było wątpliwości, żeśmy wszystko zrobili, jak trzeba. Przede wszystkim umawiamy się, że był pan u mnie już dwa miesiące temu i co najmniej od tego czasu Helrajder to dla nas najważniejsza sprawa. Kogo pan rzuci na front?

– Znaczy gdzie? – Branicki wybałuszył oczy. – Do Afganistanu?

Burak westchnął. – Na front tej sprawy.

– Aaa – pokiwał głową generał. – Dam Borewicza, on niezły jest.

– Jaja sobie pan robi?! – wybuchnął Burak.

– Panie ministrze, co ja poradzę, facet naprawdę się tak nazywa. Lechosław Borewicz, major, bardzo zdolny.

– Dobra, to już pana sprawa – stwierdził Burak. – I niech pan pamięta, żeby dokumenty były w porządku: siedzimy nad tym nie od dzisiaj, ale od dwóch miesięcy. Jasne?

– Tak jest, panie ministrze! – Branicki wstał i stuknął obcasami.

„Ale jaja – pomyślał Burak po wyjściu szefa BOR. – Kto by pomyślał, jak z jakiego marnego kryminału. Głowa konia... Ale by było, gdyby ten cały Helrajder załatwił Oskarka – rozmarzył się. – Może ja bym wtedy... No, ale na razie – proza życia".

I Burak, w poczuciu doskonale spełnionego obowiązku, zabrał się za obmyślanie kolejnego etapu wojny podjazdowej, jaką toczył od dawna z Hieronimem Fukałą, drugim ulubieńcem premiera Gluta.

Odcinek III

Dick Chapchulsky był człowiekiem dokładnym. Dokładność była w jego zawodzie kluczowa. Tu nie było miejsca na potknięcia, błędy, opóźnienia. Wszystko musiało być dograne co do minuty: przybycie na miejsce, rozpoznanie celu, strzał lub odpalenie ładunku, droga ucieczki. Nigdy nie polegał na innych, zawsze na sobie i tylko sobie ufał. W jego środowisku ta niezwykła dokładność wyrobiła mu markę. Chapchulsky nie chybiał, nie zawalał, wywiązywał się. A jeśli z jakichś powodów się nie wywiązał, zwracał kasę co do centa. Lub eurocenta.

Teraz musiał być szczególnie dokładny, bo pierwszy raz postanowił zrobić coś dla siebie. Zaczął myśleć o emeryturze. Decyzję o wyborze miejsca akcji i ofiary poprzedziły dokładne studia i lektura niezliczonych artykułów. Wiele krajów odrzucił natychmiast. Ameryka, Wielka Brytania, Francja, Niemcy odpadały. Służby tam były profesjonalne, uczulone, a nawet przeczulone, a nie zależało mu na podejmowaniu zbytniego ryzyka. Trzeci świat był zbyt ryzykowny, bo tam za łatwo było wejść w drogę jakiejś mafii czy innej klice. Szukał czegoś na granicy: formalnie nie trzeci świat, ale też nie dobrze działający zachodni kraj. Coś trochę na uboczu, ale nie przesadnie biednego. I wtedy pomyślał o miejscu, z którego podobno pochodzili jego przodkowie. Wszystko wydawało się pasować: formalnie część Zachodu, ale państwo raczej słabe, służby nieudolne i zajmujące się głównie politycznymi gierkami, a co najważniejsze – odpowiednikiem Secret Service kierował jakiś śmieszny nieudacznik, który rok wcześniej nie upilnował własnego prezydenta – w czasie wizyty w Kolumbii głowę państwa rozerwała bomba. Zresztą przypadkiem, bo celem był prezydent Kolumbii. Ale to nie zmieniało faktu, że zabezpieczenie wizyty przez polską służbę było żenujące.

Dalej było jeszcze lepiej: Chapchulsky przeczytał z rozbawieniem, że generał, kierujący polską Secret Service, nie tylko nie wyleciał, ale nawet dostał awans. W większości znanych Chapchulsky'emu krajów po takiej aferze zabezpieczenia byłyby natychmiast wzmocnione, szef służby wymieniony i nie byłoby co liczyć na dobre warunki pracy. Tu było inaczej – jak wynikało z rekonesansu, którego John dokonał za pomocą Internetu oraz paru zaufanych osób. Wprost idealne pole do działania.

Tak mu się przynajmniej wydawało. Teraz, gdy przyszła pora na precyzyjne planowanie, nie był już taki pewien. Numer z głową konia udał się, ale tylko cudem. Najpierw okazało się, że nie tak łatwo kupić koński łeb. Odwiedził kilka rzeźni, ale wszędzie mu tłumaczyli, że jakieś przepisy unijne, których muszą ściśle przestrzegać, ze względów sanitarnych zabraniają sprzedawania końskich łbów, bo są z nich rozliczani i mają na głowie jakieś kontrole sanitarne. Wreszcie Chapchulsky pojął, że musi po prostu dać w łapę.

Łeb miał podłożyć podstawiony człowiek. John sam nie miał zamiaru tym razem zjawiać się w Warszawie. Łeb, kasę i instrukcje posłał kurierem. Nie przewidział, że w Polsce kurierzy udają tylko, że podjechali do klienta. Łeb wylądował więc ostatecznie w magazynie firmy kurierskiej, skąd wynajęty przez Johna Polak odebrał go w ostatniej chwili – łeb zaczynał już śmierdzieć.

Odcinek IV

Major Lechosław Borewicz miał okropne uczucie, że katastrofa zbliża się nieuchronnie. Wiedział, że sprawa jest poważna. Samo zorientowanie się, że tak jest, zajęło mu sporo czasu. Nie mógł skorzystać z pomocy Służby Kontrwywiadu ani ABW – generał Branicki koniecznie chciał, żeby załatwić rzecz wyłącznie poprzez BOR – ani tym bardziej z pomocy służb państw sojuszniczych. Generał oznajmił, że nie ma mowy o korzystaniu z pomocy żadnego, jak to ujął, „obcego mocarstwa".  Borewicz musiał więc poruszyć własne, prywatne kontakty i tylko dzięki nim zorientował się, że to nie żarty. Za serią gróźb stał prawdopodobnie jeden z najskuteczniejszych zawodowych zabójców na świecie. Nie było jasne, dla kogo działał tym razem, jego żądania wyglądały dziwacznie, ale na pewno nie można było ich lekceważyć.

Z drugiej jednak strony każda metoda prewencji, jaką Borewicz proponował, była przez jego szefa torpedowana. Wyglądało na to, że najlepiej by było, gdyby uziemił zamachowca sam, i to gołymi rękami. I żeby nikt się o tym nie dowiedział. Borewicz doskonale rozumiał sytuację: Branicki jak zwykle zawalił sprawę, nic nie robił przez kilka miesięcy, więc nie mógł nagle wciągnąć do gry całej struktury – wyszłoby na jaw, że wcześniej sobie bimbał.

Borewicz pojechał na strzelnicę. Tam zawsze najlepiej mu się myślało. Amunicję do ćwiczeń musiał kupić sam – Biuro miało kłopoty finansowe w związku z tym, że ćwierć budżetu została już w tym roku wydana na pięć nowych limuzyn dla szefostwa (przetarg był, rzecz jasna, ustawiony, to była tajemnica poliszynela; w zamian Branicki kupił nowiutkie auto tej samej marki za ćwierć rynkowej ceny u zaprzyjaźnionego dilera). Branicki w swoim służbowym samochodzie miał nawet fotel z funkcją masażu.

Celując w skupieniu do ciemnej sylwetki w kapeluszu, wyrysowanej na tarczy (którą też kupił sam), Borewicz zaczął myśleć, kiedy terrorysta miałby najlepszą okazję. Najpierw uznał, że ten trop nie ma sensu – dobra okazja była zawsze. „Przy tym burdelu, jaki tu mamy...". Potem jednak przyszło mu do głowy, że – według informacji, jakie zdobył o potencjalnym zamachowcu – facet nigdy nie pracował w Europie Środkowej. Obstawiał głównie Stany, Kanadę, Europę Zachodnią, z rzadka Amerykę Południową. Czyli że lokalnych warunków pewnie za dobrze nie zna, więc będzie jednak szukał jakiejś specjalnej okazji. Nie wie na przykład, że na wojskowe Okęcie można o każdej porze dnia i nocy dostać się łatwo przez dziurę w siatce, a ochroniarze z prywatnej firmy, która ma dobry układ z ministrem obrony Stefanem Drobiem, mają średnio po 60 lat.

Wtedy go olśniło: to musi się wydarzyć za tydzień. Wtedy zaplanowano wielką fetę w związku z otwarciem 500-metrowego odcinka obwodnicy Warszawy. Pół kilometra, na razie bez połączenia z kolejnymi odcinkami, to niewiele, ale przed nadchodzącymi wyborami dobre i to. Miał być pokaz ogni sztucznych, zapowiedział się prezydent stolicy Hubert Huchała, minister infrastruktury Gwidon Rypalski, no i sam premier Glut. W dodatku o uroczystości trąbiły od parunastu dni wszystkie media.

Branicki łaskawie zgodził się na wyczulenie oficerów BOR na podejrzane zachowania. Tak jakby to nie było ich podstawowe zadanie. No, może faktycznie nie było pod rządami Branickiego. Trzy dni przed uroczystością Borewicz w akcie desperacji kupił „Na linii ognia" z Clintem Eastwoodem. Miał poczucie, że będzie jak Frank Horrigan, samotnie chroniący prezydenta USA. Jedyny, który widzi nadchodzące niebezpieczeństwo.

Odcinek V

John Chapchulsky siedział w hotelu przy stole, na którym leżał notes. Przed nim stał laptop, ale Chapchulsky nigdy nie sporządzał planów w komputerze. To było zbyt niebezpieczne. Nawet wykasowane dane można było odtworzyć, do komputera można się było włamać przez sieć, poza tym był system „Echelon" – nie warto ryzykować. Pisał w notesie ołówkiem, potem wyrywał i palił pięć kartek spod spodu, żeby nie można było odczytać z nich odcisków pisma.

Teraz wszystko miał dopięte na ostatni guzik. W nocy dojazd samochodem do Warszawy, podłożenie ładunku, w dzień wmieszany w tłum poczeka na odpowiedni moment i odpali bombę telefonem komórkowym. Ewakuacja prosto na lotnisko, lot do Frankfurtu, potem do Singapuru.

Tak naprawdę nie liczył na te kilkadziesiąt milionów dolarów. Od początku czuł, że nic z tego nie będzie. Ale musiał spełnić swoją groźbę, dać lekcję, żeby następnym razem inny rząd, albo nawet ten sam, wolał zapłacić niż mieć na koncie martwego premiera albo jakiegoś ważnego ministra.

Z przyzwyczajenia mylił tropy, zmieniał hotele, samochody, ale nie dostrzegał żadnych sygnałów ostrzegawczych. Czyli – jego ocena była prawidłowa: tu nic nie działało, służby były bezradne, a państwo istniało tylko formalnie. „Jak to dobrze, że mój pradziad stąd wyjechał" – myślał Chapchulsky. – „Nie chciałbym tu żyć. Choć może tu miałbym wyjątkowo łatwo w moim zawodzie".

Spakował ładunek wybuchowy do torby, zapłacił w recepcji, wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku stolicy.

– Trzeba odwołać przynajmniej wystąpienie premiera! – Borewicz starał się zachować samokontrolę, ale mimowolnie podnosił głos, widząc przed sobą tępawą twarz Branickiego.

– Nie ma mowy! – warknął generał, usiłując w regulaminowy sposób umieścić nogawki przydługich spodni munduru w cholewach oficerek.

– Panie generale, nie jestem w stanie odnaleźć tego człowieka bez pomocy ABW, policji... ale on naprawdę istnieje i może nam narobić bigosu.

– Bigosu to mnie narobisz, jak zrobisz wokół tego szum – zajęczał Branicki. – U prezydenta jest dla mnie wniosek orderowy, a u ministra decyzja o nagrodzie za nienaganną służbę. Zresztą co to za brednie, jaki zamachowiec, pewnie jakiś wariat sobie robi dowcipy...

– Dowcipy!? – Borewicz nie wytrzymał, zaczął się wydzierać. – Tak jak w Kolumbii!? Tam to dopiero był dowcip, jak, tępaku jeden, posłałeś z prezydentem dwóch żółtodziobów, w tym swojego kuzyna, bo przecież chłopak jakąś robotę musi mieć! Co tym myślisz, palancie w za dużym mundurku, że to zabawa na podwórku!?

– Won!!! – wrzasnął piskliwym głosikiem Branicki. Kiedy krzyczał, głos zawsze wpadał mu w dyszkant, co sprawiało, że podwładni podśmiewali się za jego plecami. – Won, sukinkocie!!! Ja cię urządzę, ja cię zniszczę, z wilczym biletem cię odprawię, gnido!!! Zdać broń, zdać legitymację, zawieszam cię ze skutkiem natychmiastowym! Zwolnię cię dyscyplinarnie, na ciecia pójdziesz!...

– Wolę być cieciem na parkingu niż robić u ciebie! – warknął Borewicz, po czym wyrżnął drzwiami gabinetu generała tak, że powieszone nad nimi zdjęcie premiera Gluta spadło, a szkło rozprysło się ze złowrogim brzękiem.

Odcinek VI

„Życie to nie film" – do takiego wniosku doszedł major Borewicz. W krytycznym dniu rano wsiadł w samochód i ruszył do swojego letniego domku na Mazurach. „Chromolę to, nie jestem Clintem Eastwoodem. Chcą mieć rzeźnię, to niech mają". Odczuwał nawet pewną Schadenfreude na myśl o tym, jak przerażony Branicki będzie drżał o swój order i premię, kiedy zamachowiec strzeli, odpali ładunek wybuchowy albo wypuści jadowitego węża na premiera i jego świtę.

U celu podróży był w samą porę, aby obejrzeć transmisję z uroczystości. Bo transmisja oczywiście była – fetę zrobioną taką, jakby to było otwarcie całej sieci obwodnic, a nie 500 metrów. Siadł przed telewizorem ze szklaneczką whisky, mimo woli trochę spięty. „Zawodowy nawyk" – pomyślał. Czekał.

Trudno powiedzieć, czy John Chupchansky wierzył w przeznaczenie, opatrzność, jakąś wyższą siłę. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Aż do tego dnia.

Zaczęło się w drodze do Warszawy. Po jakichś 200 kilometrach musiał zatankować. Jechał nowo otwartą autostradą, nie było jej jeszcze nawet w GPS-ie, był więc pewien, że za moment pojawią się przyjazne neony jakiejś stacji. Nie wiedział jednak, że to jedna z tych dróg, na których, zgodnie z obietnicą premiera Gluta, zapewniono „przejezdność" i nic więcej. Na oparach dojechał wreszcie do samotnego Shella. Na dystrybutorze była naklejona jakaś kartka, ale nie zwrócił na nią uwagi. I tak nie znał polskiego. Zatankował, wszedł do środka i przy kasie wyciągnął specjalnie spreparowaną kartę kredytową na nazwisko dawno zmarłego mieszkańca stanu Colorado. Godzinę zajęło wyjaśnianie, że terminal do kart jest popsuty i obowiązuje gotówka, jazda z ochroniarzem do najbliższego bankomatu (25 km), powrót.

Potem Chupchansky zjechał niewłaściwym zjazdem. Szukał na drogowskazie nazwy „Warszawa", ale widział tylko „Chrząszczew", „Grupa Dolna", „Parzęczew". Zasady oznakowania polskich dróg, przyjęte przez Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad były mu nieznane. Następnie zaplątał się w labirynt remontów i objazdów. Do Warszawy dotarł nie o 2 w nocy, jak planował, ale dopiero o 5.30. Było już jasno, o dyskretnym podłożeniu ładunku w upatrzonym miejscu nie było mowy. Musiał umieścić go nieco dalej, co zajęło mu prawie godzinę, starał się bowiem unikać krążących tu i ówdzie robotników. Gdy wrócił do auta, zobaczył już tylko, jak odjeżdża, podczepione do holownika. Okazało się, że Straż Miejska rozpoczęła swoją codzienną akcję usuwania nieprawidłowo zaparkowanych samochodów już o 6 rano. W bagażniku miał nie tylko rzeczy osobiste, pieniądze, paszporty, ale też telefon, którym miał odpalić ładunek. Wydobycie auta z parkingu depozytowego trwało do wczesnego popołudnia – także dlatego, że jedyny mówiący po angielsku strażnik miał akurat wolne.

Chupchansky po raz pierwszy w swojej karierze zaczął się pocić z nerwów. I po raz pierwszy pomyślał, że nie da rady. Gdzie indziej – na pewno by dał. Ale nie tutaj. Nie tutaj.

Odcinek VII

Chupchansky nie chciał ryzykować. Samochód zostawił tym razem na legalnym parkingu, zapobiegliwie opłacając parkowanie na cały dzień. Postanowił pojechać komunikacją miejską. To był kolejny błąd. Rozkład okazał się całkowicie nieprzystający do rzeczywistości. Autobus przyjechał 20 minut po czasie i był tak załadowany, że Chupchansky ledwo się wepchnął. W dodatku trasa była zmieniona (nie było żadnych informacji po polsku, a co dopiero po angielsku), co zresztą po 10 minutach nie miało żadnego znaczenia, bo pojazd i tak utkwił w korku. Chupchansky wyskoczył na najbliższym przystanku i ruszył biegiem do celu. Przebycie dwóch kilometrów na własnych nogach kompletnie go wykończyło. Był spocony, serce waliło jak młotem, głowa bolała – miał dość. Żałował, że w ogóle wpadł na pomysł, żeby przyjechać do Polski. „Mogłem próbować w Czechach, na Słowacji, na Węgrzech albo w Chorwacji. Ale nie, z sentymentu chciałem tutaj" – wyrzucał sobie.

W końcu jednak udało mu się wyciszyć złość i skoncentrować się. Tłum zgęstniał, ludzie chcieli zobaczyć dygnitarzy, specjalnie zapowiadany pokaz „baletu" koparek oraz ogni sztucznych. Wkrótce dało się słyszeć syreny. Nadjeżdżała kolumna rządowych aut. Prócz od dawna obstawiających miejsce policjantów, pojawili się agenci BOR. Chupchansky taksował fachowym okiem ich zachowanie. „Nic nie wiedzą" – pomyślał. Znał się na tym.

Wreszcie z czarnego BMW wysiadł premier Oskar Glut. Obok niego podskakiwał na krótkich nóżkach minister Wiesław Burak. Z innych samochodów wysiadali pozostali członkowie świty. Chupchansky ocenił odległość małego podium z mikrofonami od miejsca, gdzie pod barierą oddzielającą jezdnie zostawił owinięty w reklamówkę plastyczny C4 z zapalnikiem uruchamianym zdalnie telefonem. Ładunek był dość silny, żeby nawet z większej odległości zmieść przemawiających. Z kolei Chupchansky stał wystarczająco daleko, żeby w najgorszym wypadku oberwać małym odłamkiem, i to niezbyt mocno.

Oskar Glut, uśmiechając się jak Kot z Cheshire, podszedł do mównicy. Za nim podreptał Burak i reszta towarzystwa. Chupchansky sięgnął do kieszeni po specjalnie przygotowany telefon. Glut zaczął przemawiać. Chupchansky wyjął aparat i wybrał numer. Teraz wystarczyło nacisnąć zielony przycisk odbierania i – stanie się.

Glut sprawiał wrażenie strasznie z siebie zadowolonego, co w jakiś sposób zirytowało Chupchansky'ego. Premier gestykulował i cały czas się uśmiechał. Mówił już pięć minut. „I czego się tak szczerzysz?" – pomyślał Chupchansky. – „Zaraz ci zgaszę ten uśmiech. Na zawsze!". Nacisnął klawisz.

Borewicz zastygł ze szklanką w ręku, wpatrzony w telewizor. Nic nie rozumiał. „Czyżbym się pomylił?" – myślał. – „Wszystkie tropy, wszystkie rachuby mówiły, że to musi być tutaj, teraz, że się zdarzy... Więc wszystko na nic? Branicki dostanie order, a ja dyscyplinarkę?".

Na ekranie widać było, jak premier, po pokazie ogni sztucznych, wsiada do swojego BMW i odjeżdża. Cały i zdrowy.

– Na tym kończymy naszą relację – oznajmiła prezenterka. – A teraz inne wydarzenia dnia. W czasie, gdy odbywało się uroczyste otwarcie aż półkilometrowego odcinka obwodnicy Warszawy, będącego kolejnym sukcesem w batalii rządu o stworzenie w naszym kraju nowoczesnej infrastruktury drogowej, doszło także do poważnej awarii wszystkich sieci telefonii komórkowej. Sygnału byli pozbawieni niemal wszyscy abonenci na terenie województwa mazowieckiego. Według nieoficjalnych informacji, zawinił operator koparki, pracującej przy budowie kolejnego odcinka obwodnicy, który przerwał istotny kabel zasilający. Jak się dowiadujemy, operator miał we krwi trzy promile alkoholu...

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych