Łukasz Warzecha. "Dick Chapchulsky był człowiekiem dokładnym. Dokładność była w jego zawodzie kluczowa"

Rys. Rafał Zawistowski
Rys. Rafał Zawistowski

Odcinek III (poprzednich odcinków szukaj tu)

Dick Chapchulsky był człowiekiem dokładnym. Dokładność była w jego zawodzie kluczowa. Tu nie było miejsca na potknięcia, błędy, opóźnienia. Wszystko musiało być dograne co do minuty: przybycie na miejsce, rozpoznanie celu, strzał lub odpalenie ładunku, droga ucieczki. Nigdy nie polegał na innych, zawsze na sobie i tylko sobie ufał. W jego środowisku ta niezwykła dokładność wyrobiła mu markę. Chapchulsky nie chybiał, nie zawalał, wywiązywał się. A jeśli z jakichś powodów się nie wywiązał, zwracał kasę co do centa. Lub eurocenta.

Teraz musiał być szczególnie dokładny, bo pierwszy raz postanowił zrobić coś dla siebie. Zaczął myśleć o emeryturze. Decyzję o wyborze miejsca akcji i ofiary poprzedziły dokładne studia i lektura niezliczonych artykułów. Wiele krajów odrzucił natychmiast. Ameryka, Wielka Brytania, Francja, Niemcy odpadały. Służby tam były profesjonalne, uczulone, a nawet przeczulone, a nie zależało mu na podejmowaniu zbytniego ryzyka. Trzeci świat był zbyt ryzykowny, bo tam za łatwo było wejść w drogę jakiejś mafii czy innej klice. Szukał czegoś na granicy: formalnie nie trzeci świat, ale też nie dobrze działający zachodni kraj. Coś trochę na uboczu, ale nie przesadnie biednego. I wtedy pomyślał o miejscu, z którego podobno pochodzili jego przodkowie. Wszystko wydawało się pasować: formalnie część Zachodu, ale państwo raczej słabe, służby nieudolne i zajmujące się głównie politycznymi gierkami, a co najważniejsze – odpowiednikiem Secret Service kierował jakiś śmieszny nieudacznik, który rok wcześniej nie upilnował własnego prezydenta – w czasie wizyty w Kolumbii głowę państwa rozerwała bomba. Zresztą przypadkiem, bo celem był prezydent Kolumbii. Ale to nie zmieniało faktu, że zabezpieczenie wizyty przez polską służbę było żenujące.

Dalej było jeszcze lepiej: Chapchulsky przeczytał z rozbawieniem, że generał, kierujący polską Secret Service, nie tylko nie wyleciał, ale nawet dostał awans. W większości znanych Chapchulsky'emu krajów po takiej aferze zabezpieczenia byłyby natychmiast wzmocnione, szef służby wymieniony i nie byłoby co liczyć na dobre warunki pracy. Tu było inaczej – jak wynikało z rekonesansu, którego John dokonał za pomocą Internetu oraz paru zaufanych osób. Wprost idealne pole do działania.

Tak mu się przynajmniej wydawało. Teraz, gdy przyszła pora na precyzyjne planowanie, nie był już taki pewien. Numer z głową konia udał się, ale tylko cudem. Najpierw okazało się, że nie tak łatwo kupić koński łeb. Odwiedził kilka rzeźni, ale wszędzie mu tłumaczyli, że jakieś przepisy unijne, których muszą ściśle przestrzegać, ze względów sanitarnych zabraniają sprzedawania końskich łbów, bo są z nich rozliczani i mają na głowie jakieś kontrole sanitarne. Wreszcie Chapchulsky pojął, że musi po prostu dać w łapę.

Łeb miał podłożyć podstawiony człowiek. John sam nie miał zamiaru tym razem zjawiać się w Warszawie. Łeb, kasę i instrukcje posłał kurierem. Nie przewidział, że w Polsce kurierzy udają tylko, że podjechali do klienta. Łeb wylądował więc ostatecznie w magazynie firmy kurierskiej, skąd wynajęty przez Johna Polak odebrał go w ostatniej chwili – łeb zaczynał już śmierdzieć.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych