Sierakowski: List otwarty do partii. "Do kiedy jeszcze będziemy udawać, że to jest demokracja?"

Rys. Andrzej Krauze
Rys. Andrzej Krauze

Sierakowski: List otwarty do partii

(...) Gdybym nie zobaczył na własne oczy tysięcy Hiszpanów, którzy wyszli na ulice konstruktywnie domagając się zreformowania prawa organizującego życie polityczne, może zabrakłoby mi pewności, żeby napisać, że oto obserwujemy koniec systemów partyjnych w postaci, w jakiej trwają obecnie.

Hiszpański protest potwierdza powtarzane przez "Krytykę Polityczną" od lat, a dziś już niemal przez wszystkich, diagnozy o braku rzeczywistego wyboru, o zaniku różnic między partiami w sprawach gospodarki, co podsyca sztucznie "wojnę kulturową". Żadna rządząca lewica, czy chce czy nie chce, nie zdecyduje się na socjaldemokratyczne reformy, bo wywołane przez globalizację (kapitału a nie demokracji) zjawiska takie jak konkurencja o najniższe podatki między państwami, sprawiają, że lewicowa polityka gospodarcza w jednym kraju jest praktycznie niemożliwa. (...)

Wykluczonych społecznie od bezradnej lewicy przejmują populiści, napędzając sztucznie pozostałe konflikty społeczne (od aborcji po imigrantów), albo organizując zupełnie nowe jak polskie spory o układ czy Smoleńsk. Można dzięki temu udawać, że różnice, a zatem pluralizm wciąż istnieją, ale to tylko kłótnie, które nie prowadzą do rozwiązania żadnych problemów społecznych i same stają się problemem społecznym, który ściąga całą uwagę mediów a za nimi wyborców. Dzięki temu kartel może trwać u władzy i udawać, że prowadzi demokratyczny spór o prawdziwe stawki, a różnice nie tylko nie zniknęły, ale są wręcz cywilizacyjne!

Ile w tym prawdy, widać, gdy najpierw wszyscy się kłócą ku zgorszeniu mediów, a na pół roku przed wyborami przytulają do wodza albo transferują do partii rządzącej przy powszechnej ekscytacji tych samych mediów.(...) Jeśli cztery partie wprowadziły dekadę temu prawo, które dało im już miliard złotych z budżetu państwa, nie mówiąc o masowym pobieraniu kilku procent z pensji dziesiątek tysięcy partyjnych urzędników na wszystkich szczeblach administracji publicznej, to nie ma szans na uczciwe konkurowanie z nimi.

Próby takie podejmują jedynie ci, którzy godzą się na cyniczną grę z kartelem. Ale ani kamienice Piskorskiego ani nagle wzbogacający się studenci i emeryci nagle lewicowego Palikota, ani drużyna zwolnionych spin-doktorów Kaczyńskiego, nie potrafią przebić się przez mur. Wewnątrz kartelu, który nie czuje zagrożenia konkurencją z zewnątrz, poziom rywalizacji może się bezkarnie obniżać. W państwie, w którym ten sam kartel czterech partii biernie obserwuje dramatyczny spadek czytelnictwa Polaków, i boom edukacyjny, w którym jakość zamieniono w ilość, nie dziwi, że same partie nie piszą już programów, nie podejmują żadnej pracy intelektualnej albo społecznej, a jedynie wgapione w sondaże, szykują reklamówki wyborcze i patrzą, którego celebrytę z reality show lub wrogiej partii podebrać.

Do kiedy jeszcze będziemy udawać, że to jest demokracja? Że Polacy naprawdę mają w czym wybierać? Czy plebiscyt między "dwiema Polskami" to ma być ten pluralizm, o który chodziło po 1989 roku?

Bez wątpienia pomaga nam utrzymywać się w tych iluzjach fakt, że podobną alienację sceny politycznej obserwujemy niemal wszędzie w rozwiniętym świecie. Niemal wszędzie przeciwieństwa w polityce wchłaniają się nawzajem, partie kostnieją, nowe nie powstają, system się zamyka. A ponieważ godzić się z tym potrafią raczej konformiści niż nonkonformiści, w polityce rośnie liczba tych pierwszych. Berlusconi, Sarkozy, Merkel, a nawet Obama i Zapatero, a także Tusk budują z nich kalejdoskopowe formacje, w których public relations starcza za cały program działania, liczy się nade wszystko rozpoznawalność, jakby chodziło o dobrze obsadzoną i niekończącą się telenowelę o władzy, a nie realizację jakiegoś politycznego celu. W ten sposób wytwarza się nowa nomenklatura partyjna polityków niewymienialnych, do której co najwyżej można zostać dokooptowanym, a do sukcesu wystarczy rozpoznawalność zdobyta dowolnymi metodami. Zawsze odnajdą się w tej lub innej partii, z dużą ilością telewizyjnego mejkapu, tanich bon-motów w ustach, bez poglądów i honoru.

Wygląda to tak, jakby próbowano zawrzeć pakt ze społeczeństwem, a raczej z masową publicznością, której się mówi: wykonamy każde salto dla zdobycia władzy, dlatego zrzucamy w tym celu balast jakiejkolwiek idei politycznej, ale za to poradzimy sobie z kryzysem, autostradami, elektrowniami atomowymi, deficytem i innymi problemami administracyjnymi. Tylko, że prawie wszędzie taka ucieczka od polityki okazuje się skuteczna w dojściu do władzy i mało skuteczna w spożytkowaniu jej. Zachodnie gospodarki wpadły w kryzys, Unia Europejska tkwi w marazmie.

Gdyby taki pakt był wykonalny, może należałoby go uznać, ale wystarcza on jedynie na stworzenie kordonu sanitarnego przeciw populistom, dla których jest w równym stopniu barierą, co źródłem napędzania popularności. Duch, który ulatuje obecnie ze współczesnych demokracji liberalnych, polegał na rywalizacji różnych pomysłów politycznych, aby wygrał najlepszy. Bardzo często dochodziło do kompromisów, ale kompromis między ideami czy programami, to coś innego niż oportunistyczne ewolucje wizerunku. Systemy partyjne ogłupiają dziś ludzi w równym stopniu jak telewizja. Zwyciężają ci, którzy najszybciej pozbyli się jakiejkolwiek misji. W mediach może mieć to przynajmniej sens ekonomiczny, ale w polityce?

Sfera polityczna, przynajmniej w dłuższym okresie, odzwierciedla to, co dzieje się w sferze społecznej, w której urynkowienie kolejnych sfer życia doprowadziło do rozpuszczenia się społeczeństwa na konkurujące ze sobą na każdym polu jednostki. Wspólnoty polityczne stopniowo zamieniają się w coś, co można by nazwać zmodernizowanym stanem naturalnym, w którym na powrót człowiek człowiekowi wilkiem. A więc może kończy się nie tylko system partyjny, demokracja liberalna, ale nawet społeczeństwo?

W odczarowanym świecie, między ludźmi zanika więź społeczna. Bronią się jeszcze wyspy, w których nie umarł Bóg i tradycja. Ale świat odczarowuje się dalej.

(...) Jaki skutek ma straszenie dwudziestowiecznymi ekstremizmami, skoro zarówno lewicowe jak i prawicowe radykalizmy są mało prawdopodobne w świecie zdominowanym przez liberalne ironistki, a tacy jesteśmy prawie wszyscy? Pomijając "obrońców krzyża", wszyscy mamy dystans do roli. Wstyd przed zaangażowaniem jest powszechny. Ustanowiona przez rządy cynicznego rozumu "cela śmiechu" okazuje się równie odstraszającym narzędziem podporządkowania, co trzy lata wyroku w prawdziwej celi.

Stoimy zatem przed dylematem: czy to samo, co jest gwarantem, że nie powtórzą się zbrodnie XX wieku jest jednocześnie barierą przed samoorganizacją społeczną?

(...) Więc co robić? Skoro mamy do czynienia raczej ze zniewoleniem działania, a nie zniewoleniem umysłów, podstawą jest aktywna niezgoda na kontynuowanie działania, o którym wiemy, że opiera się na nieprawdzie. Warunkiem koniecznym jest odbudowa więzi między ludzkich, najpierw w ramach zaangażowanej grupy, a później ruchu społecznego. Dobrze wiemy, że w Polsce ledwie trzy dekady temu powstał największy zorganizowany ruch społeczny w dziejach świata, a zachowujemy się, jakby partie, o których doskonale wiemy, że są wyprane z idei i pełne "ludzi bez właściwości" nam wystarczały. "Świat uderza w nas jako wcielony nierozum, jako twór jakiegoś gigantycznego obłąkanego mózgu. Czy można przyjąć ten cały ładunek i zgodzić się, że co jest, po prostu jest, i koniec?" - pytał Miłosz. Odpowiedź brzmi: "Można, ale tylko przeżuwając jak krowa, w stanie kontemplacji zwierzęcej. Jeżeli jesteśmy zdolni do współczucia i zarazem bezsilni, żyjemy w desperackim rozdrażnieniu".

Przestaliśmy w tym kraju myśleć czy współczuć?

Sławomir Sierakowski

Tekst ukazał się w "Gazecie Wyborczej" z 18-19 czerwca 2011.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych