Część druga artykułu Bartłomieja Radziejewskiego, redaktora naczelnego kwartalnika Fundacji Republikańskiej "Rzeczy Wspólne". Tu przeczytasz część pierwszą, zatytułowaną "Arystokracja III RP okazała się być nieco poszerzoną elitą schyłku PRL".
Kaczyńskim udało się pod szyldem IV Rzeczypospolitej zjednoczyć znaczną część wykluczonych i zdobyć władzę, czym podważyli symboliczną dominację oligarchii. Uwzględniając ich bezkompromisową retorykę, odpowiedź mogła być tylko jedna: negacja prawomocności ich rządów i użycie do walki z nimi całego arsenału przemocy symbolicznej.
Odsunięcie Jarosława Kaczyńskiego od władzy nie mogło być punktem docelowym tych działań, bo dopóki PiS ma potencjał, aby zwyciężyć w wyborach, oligarchiczny ład jest zagrożony. Należało więc poddać całą formację i wszystkich jej zwolenników deprecjacji tak daleko idącej, aby stała się trwale niezdolna do sprawowania władzy, skazać na status wiecznej opozycji, czyli ogromnego, bo kilkumilionowego, ale jednak marginesu, skoro okazali się zbyt silni, aby zrobić z nich banitów, co wcześniej wystarczało.
Bój o uznanie
Skoro stawką tak zwanej wojny polsko-polskiej jest prawomocność – wartość zarazem fundamentalna i niepodzielna, to jej brutalność i tendencja do eskalacji są ze wszech miar zrozumiałe. Z antropologicznego punktu widzenia jest to natomiast walka o uznanie: kontr-elity za elitę, zwykłych ludzi za podmiotowych obywateli.
Hegel widział w takiej walce, którą nazywał „krwawym bojem", przejaw ludzkiej samoświadomości – pożądania godności i wolności. Walczymy, ryzykując nawet życie, ponieważ chcemy być uznani przez innych w swoim człowieczeństwie. W przypadku pierwszych ludzi „krwawy bój" decydował – według niemieckiego filozofa - o tym, kto był panem, a kto niewolnikiem. Walka o uznanie w dzisiejszej Polsce zmierza do ustalenia, kto będzie „dziedzicem", a kto „pastuchem". (wyjaśnienie pojęcia w pierwszej części artykuł)
Fakt, że głównymi stronami tego boju są dziś dwie partie postsolidarnościowe, tylko go zaostrza. Bo w wojnie o dominację każdy zasób symboliczny, jak np. mit „Solidarności", jest traktowany jako broń, a tym samym zawłaszczany do partykularnych celów. Mogło się początkowo wydawać, że podobny los podzieli rodzący się mit tragedii smoleńskiej. Politycy PO przez jakiś czas występowali w roli jego współgospodarzy. Później, usuwając drewniany krzyż i znicze spod Pałacu Prezydenckiego, portrety zmarłych z Sejmu, obrali jednak kurs na wymazanie pamięci o katastrofie, uwłaszczając zarazem Kaczyńskiego smoleńskim mitem. Stając się własnością „pastuchów", Smoleńsk dał z pewnością wielu z nich poczucie podmiotowości lub aspiracje do niej, podwyższając zarazem jeszcze bardziej temperaturę boju o uznanie. (...)
Jak może się skończyć ten konflikt? Cele elity dominującej są jasne – i, moim, zdaniem, możliwe do zrealizowania, jakkolwiek mało prawdopodobne. To trwała marginalizacja lub ostateczne zdominowanie „pastuchów". Natomiast zamiary PiS, poza ogólnym dążeniem do dowartościowania wykluczonych i ich wizji Polski, w miarę zaostrzania się sporu zdają się ulegać rozmyciu. Co więcej, by raz jeszcze odwołać się Bourdieu, narody lub klasy zdominowane po zwycięstwie stają zwykle przed następującym dylematem: czy przejąć dziedzictwo pokonanych, czy też przywrócić uprzednio zdominowany system wartości.
Kaczyński aspiruje do przywrócenia iunctim między Polską dzisiejsza a przedwojenną, co samo w sobie jest niebywale trudnym zadaniem, wymagającym koncentracji na odbudowie ciągłości systemu wychowawczego (który jest zasadniczym źródłem kulturowej ciągłości), do czego nie przywiązywał dotychczas zbytniej wagi. Inna zasadnicza kwestia, to jedna z najgorszych wad obecnej elity – klientelizm. Dochodząc poprzednio do władzy, PiS miał wiele okazji do zastąpienia tej metody kooptacji elit merytokracją. Uczynił jednak niewiele, aby tak się stało.
Drugi dylemat zwycięskiego „pastucha" polega na – to już moja refleksja – samym stosunku do przemocy, a co za tym idzie – do pokonanych. Zemsta i dążenie do własnej dominacji czy łaska i próba kompromisu? Na podstawie obecnej retoryki Kaczyńskiego należałoby raczej spodziewać się tej pierwszej, co oznaczałoby podtrzymanie spirali przemocy. A może nawet jej znaczne podkręcenie, bo panująca dziś oligarchia nawet po utracie władzy zachowa ogromną przewagę zasobów.
Wszystko to nasuwa poważne wątpliwości co do zdolności PiS do trwałej przebudowy Polski.
Kabaret przemocy
Należy uwzględnić jeszcze jeden czynnik wpływający na kształt spirali przemocy nakręcającej polską politykę. To podskórne, ale bardzo głębokie przemiany społeczne, prowadzące do podziału społeczeństwa na niewielkie, skłonne do zamykania się w sobie grupy. Michel Maffesoli nazywa je neoplemionami, twierdząc, że niepostrzeżenie weszliśmy w epokę nowego trybalizmu.
Stosunek współczesnego człowieka do państwa i polityki określa – wedle Maffesoliego - ambiwalentna postawa „tak jakby". Cechuje ją przede wszystkim estetyzm, skłaniający lud do postrzegania polityki jako irrelewantnego spektaklu, a siebie – jako jego publiczności. Łączy się on z zasadniczą nieufnością do polityków, traktowanych pobłażliwie, gdy zabawiają lub schlebiają, a podejrzliwie – gdy próbują dokonywać znaczących zmian.
a ów swoisty sceptycyzm nakłada się głęboka niechęć do podporządkowania, związana z chęcią ucieczki od reguł nowoczesności. Postawa „tak jakby" to wreszcie przywiązanie do śmiechu i ironii jako zarazem języka opisu polityki – gdy pozostaje ona w „zwykłej" formule kabaretu, i broni przed nią, gdy na powrót przekształca się w niebezpieczną – z ludowego punktu widzenia – machinę przymusu. Głównym przejawem tej ambiwalencji jest daleko idąca polityczna apatia, przerywana okazjonalnymi erupcjami buntu, najczęstszymi wówczas, gdy polityka próbuje wykraczać poza przypisaną jej rolę nieistotnego spektaklu.
Drugi aspekt neotrybalnej przemiany, o którym należy w tym miejscu wspomnieć, to problem dezintegracji. Społeczeństwo neoplemion jest zlepkiem bardzo licznych, niewielkich grup, skupionych na sobie i z trudem rozumiejących Innego. Polityka demokratyczna, chcąc nie chcąc, spełniać musi w tej sytuacji funkcję jednoczącą. Jak jednak skleić nie mające wspólnych wartości ani jednego języka grupy? Najskuteczniejszym narzędziem zjednoczenia klanów jest wskazanie wroga.
Ów Inny coraz rzadziej bywa jednak zdrajcą czy pasożytem, częściej zaś brzydalem, oszołomem, prymitywem, biedakiem czy starcem, bo etykę zastąpiła estetyka. Stąd „polityka zwalczających się nawzajem klanów, w której wszystkie środki są dobre, by pokonać, podporządkować sobie lub zmarginalizować innego". Walka jest spersonalizowana i odideologizowana. Jej logika skłania uczestników do eskalacji przemocy.
Tak więc politykę neoplemienną definiuje połączenie kabaretu i przemocy. Lud późnej nowoczesności, sam o tym nie wiedząc, wymusza na decydentach przekształcenie polityki w tragifarsę, oni zaś, ze względu na logikę demokracji, mniej lub bardziej muszą wychodzić temu zapotrzebowaniu naprzeciw.
Ów tragikomiczny rys wydaje mi się w naszej polityce bardzo wyraźny, począwszy od sporu o krzyż, przez wzajemne kwestionowanie prawomocności, po wpadki prezydenta. Jego rozrywkowa po części rola czyni go wszakże elementem trudno usuwalnym. I jeszcze bardziej pogłębiającym polaryzację.
W poszukiwaniu rozwiązania
Ta symboliczna wojna jest jednocześnie niezwykle ważna i potwornie wyniszczająca. Koncentracja na walce uniemożliwia rozumną debatę publiczną i odwraca uwagę obu stron od dobra wspólnego. A eskalacja przemocy osłabia więzi społeczne i redukuje obywateli do roli żołnierzy – jakkolwiek rębajłowie to często właściwsze określenie. To jednak konflikt nieunikniony, biorąc pod uwagę głęboką niesprawiedliwość dominującego nad Wisłą ładu i nieudolność, jaką regularnie wykazuje w rządzeniu polska oligarcha. Nieunikniony tym bardziej, że przemoc wrosła w nasze życie - wystarczy rzut oka na relacje w miejscach pracy, w szkołach, w rodzinach. A jako narzędzie polityczne okazała się nader skuteczna, co pokazały zarówno lata 2005-07, jak i rządy PO.
Jesteśmy więc skazani na tę przemoc. O ile republika byłaby sferą obywatelskich powinności, o tyle dzisiejsza polska polityka to przestrzeń przymusu. Uczciwość każe przyznać rację pokrzywdzonym, szlachetność – stanąć w ich obronie. Rozum zaś domaga się tego, aby dostrzec dramatyzm i jałowość swojego i Polski położenia oraz szukać złotego środka między odpodmiotowieniem a redukcją do roli rębajły. I drogi wyjścia z zaklętego kręgu przemocy.
Nie wierzę w łatwe ani szybkie rozwiązania w tym względzie. Z pewnością, jak zauważyła Arendt, reakcją na przemoc nie może być apolityczność ani „wewnętrzna emigracja", lecz przeciwnie – obywatelskie współdziałanie. Być może rację ma Alasdair MacIntyre, widząc ratunek w małych, kultywujących starożytne cnoty wspólnotach tworzonychna podobieństwo średniowiecznych benedyktynów. Sądzę, że lepsza Polska ma szanse zrodzić się gdzieś pomiędzy biegunami tych rad – w małych republikańskich wspólnotach, nastawionych na kształtowanie dobrych obywateli poprzez wyrabianie w nich cnót, czyli trwałych dyspozycji, ale do dokonywania dobrych wyborów.
Na koniec wróćmy jednak do początku. Ponieważ przemoc symboliczna jest tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta, priorytetem w walce z nią musi być jej ujawnianie i piętnowanie.
Taki też zamysł stoi za tym esejem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/112581-bartlomiej-radziejewski-dopoki-pis-ma-potencjal-aby-zwyciezyc-w-wyborach-oligarchiczny-lad-jest-zagrozony
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.