Kilka scen z Krakowskiego Przedmieścia, które przypomniały mi stan wojenny. "Policja z tarczami i pałkami. Przeciw komu?"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. PAP
Fot. PAP

Sceny, które rozegrały się przed Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie w dniu, w którym obchodziliśmy pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej, były dość przygnębiające.

Dotarłem tam po godz. 8, doszedłem do samych barierek. I pierwsze, smutne spostrzeżenie: władza odgrodziła się od obywateli podwójnie - metalowymi barierkami i rzędem policji w mundurach bojowych. Jeżeli wysyła się policję z hełmami, tarczami i pałami, to nie można wykluczać, że ona tego sprzętu użyje. Przeciwko komu? Ludziom, którzy chcieli tylko złożyć znicze i kwiaty przed miejscem pracy prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Nie sądziłem, że dożyję czasów, iż będę musiał oglądać widoki podobne do tych ze stanu wojennego. Różnice były tylko dwie. Bojowe "wdzianka" teraz są znacznie bardziej "modne" i gustowne, a – po drugie – przed Pałac Prezydencki wystawiono dziewczyny-policjantki. Było mi ich szkoda – zwierzchnicy kazali, to musiały stać. A stały z twarzami bez jakiegokolwiek wyrazu. Smutne. Co za znieprawienie godności kobiety!

Co chwilę urządzano pokazówki w rodzaju prezentacji siły "sił porządku" (kilkunastu i więcej pędzących nie wiadomo dokąd policjantów w pełnym rynsztunku bojowym, witanych śmiechem zebranych: "biegiem, biegiem!"). Ponieważ barierki uniemożliwiały złożenie kwiatów i zapalenie zniczy w stosownym miejscu, a nie na ulicy, podawaliśmy te znicze i kwiaty osobnikom wyglądającym jak pracownicy zakładu pogrzebowego (może byli z oczyszczania miasta), a oni... nosili je w miejsca niewidoczne, tłumacząc, że takie mają polecenie, co trudno nazwać inaczej jak prowokacją wobec wielotysięcznego tłumu. "Ja przyniosłam te znicze dla prezydenta Kaczyńskiego, a nie dla jakiegoś betonowego lwa" – oburzała się starsza kobieta stojąca obok mnie. Na tamtych ludziach nie zrobiło to żadnego wrażenia.

Kiedy dotarłem przed Pałac, za rzędem policji – jakim sposobem się tam dostali, nie wiem – stali chłopcy z transparentem "Nasz Prezydent. Solidarność Walcząca". Nie postali długo, bo jeszcze przed nadejściem oficjalnej delegacji PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele (nie tylko zresztą z PiS, kwiaty składał też np. poseł Kłopotek z PSL), chłopcy zostali dość brutalnie usunięci przez policjantów.

Gestapo, gestapo!

- zaczął skandować tłum. Zmartwiałem, bo po 1989 r.  nie spodziewałem się, że usłyszę jeszcze ten okrzyk pod adresem policjantów, rodem z demonstracji w stanie wojennym. Podobnie jak to, że usłyszę jeszcze "Boże coś Polskę" z frazą "Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie". A w niedzielę usłyszałem, i to nieraz. I to nie dlatego, że byli to ludzie oszalali z nienawiści, których zmanipulował prezes PiS. Raczej dlatego, że oni rzeczywiście i nie bez podstaw uważają, że uległość Polski wobec Rosji w kwestii wszystkiego, co się dzieje po katastrofie smoleńskiej (czarne skrzynki, wrak, raport MAK) zahacza o wyzbywanie się przez nasz kraj części suwerenności wobec wschodniego mocarstwa.

Z lewej strony w pewnym momencie zrobił się tumult i zobaczyłem parlamentarzystów PiS machających poselskimi legitymacjami, których - jak się domyśliłem – policjanci nie chcieli wpuścić bliżej – tam gdzie była już delegacja ich partii z Kaczyńskim. Czy ich poturbowano, nie wiem – na pewno była szarpanina, którą widziałem na własne oczy. Później przedstawiciele policji tłumaczyli, że chodziło o to, iż wraz z posłami chciały wejść osoby nieuprawnione. Czyżby mieli na myśli ich 8-10 letnie dzieci, bo takie w końcu – po szarpaninie - weszły?

Największą satysfakcję mieliśmy z tego, że udało się – przy pomocy parlamentarzystów – "ograć" policję. Zaczęliśmy podawać znicze i kwiaty posłom PiS, a oni układali je przed dużym zdjęciem pary prezydenckiej, które ciut wcześniej (też podane z tłumu) tam postawili. Widziałem konsternację na twarzy oficera: posłom przecież trudno zabraniać tej czynności. No i parlamentarzyści wreszcie się do czegoś pożytecznego przydali - stali się naszymi rękami. Nosili znicze i kwiaty m.in. Antoni Macierewicz, Jarosław Zieliński, Joachim Brudziński, Zbigniew Girzyński, Jolanta Szczypińska, a także parlamentarzyści z Podkarpacia – Andrzej Szlachta, Andrzej Ćwierz, Zdzisław Pupa. Morze kwiatów i zniczy rosło z każdą minutą.

Kiedy próbowaliśmy przesadzić przez barierkę harcerkę (mogła mieć 13-14 lat), policjantka z miejsca "wystartowała" do niej, chcąc jej to uniemożliwić. Tłum zaczął spontanicznie skandować: "Puść harcerza, puść harcerza!", i tłumaczyć: "Ona chce tylko pomóc". W końcu przełożony  policjantki zreflektował się i pozwolił wpuścić dziewczynę.

Czym kieruje się władza, urządzając takie pokazówki, niemal jak ze stanu wojennego? Czym kieruje się władza, uniemożliwiając – jak Hanna Gronkiewicz-Waltz – by w Warszawie zawyły syreny?

Nie wiem, czym się kieruje. Wiem natomiast, że dzięki takim pokazówkom ludziom łatwiej zrozumieć, jak bardzo Lech Kaczyński – przy wszystkich swoich wadach, ale któż ich nie ma – przerastał obecnie rządzących, już choćby tym, że państwo, służbę publiczną traktował poważnie.

Dzięki takim pokazówkom rośnie pomnik - ten niematerialny - prezydenta, który zginął pod Smoleńskiem. A pomnik z brązu też będzie, prędzej czy później. I Hanna Gronkiewicz-Waltz będzie mogła sobie pogratulować, że ma w tym swój mikroskopijny udział.

A na miejscu Jarosława Kaczyńskiego wysłałbym dziś pani HGW kwiaty, a Kancelarii Prezydenta i szefom policji koniaki. Zasłużyli na to.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych