Mój 10 kwietnia. Poznawałem nazwiska przez cały dzień. A dziś wolę wspominać pogrzeby

PAP
PAP

Był pochmurny, ale chyba dość ciepły poranek.  Miałem jechać na 10 do radiowej Trójki na Myśliwiecką. Beata Michniewicz prowadziła dwuczęściowy program: w pierwszej części politycy, w drugiej – dziennikarze, ale w oddzielnych studiach, więc obie grupy mogły się nie spotkać, chyba że na schodach.

Gdzież około 9. 45 tuż przed moim zejściem do taksówki, zadzwonili do mnie na komórkę Piotr Semka i zaraz potem Piotr Skwieciński. Było to nietypowe i dziwne, ale uznałem, że chcą pogadać, a śpieszyłem się. Nie odebrałem. Taksówkarz, który często mnie woził, starszy człowiek, na samym początku powiedział: Słyszał pan? Samolot z prezydentem się rozbił. W drodze do Katynia. Wszyscy zginęli.

Nie bardzo sobie przypominam resztę drogi. Wydaje mi się, że więcej z taksówkarzem nie rozmawiałem. Nie wiem, czy pamiętałem w ogóle wcześniej o tej wyprawie Lecha Kaczyńskiego, chyba nie, choć w teorii naturalnie wiedziałem, że leci w kilka dni po Tusku.

W Trójce spotkałem jako pierwszego Piotra Gabryela, wicenaczelnego „Rzeczpospolitej". Słyszałeś? Słyszałem. Może by nie robić programu? Jeśli to tak jest, co my mamy w ogóle mówić? Wystarczy nadawać żałobną muzykę.

Zaraz potem do pokoiku, który jest swoistą poczekalnią, weszła Beata Michniewicz. Nie dała się przekonać, posępnie powiedziała, że program musi być. W ostatniej chwili weszli Janusz Rolicki i Andrzej Stankiewicz, pozostali uczestnicy. Poszliśmy do studia.

Słabo pamiętam tę audycję, chyba mocno się rwała. Na pewno była nietypowa, bo Stankiewicz do mikrofonu, a nie w czasie muzycznej przerwy, nachylając się do komputera odczytywał na gorąco z internetu nazwiska z listy pasażerów.

Niektórych z tej listy znałem bardzo dobrze. Przemka Gosiewskiego pamiętałem jeszcze z końca lat 80. Z rad NZS w Warszawie, na które przyjeżdżał z Gdańska,  potem spotykałem go w różnych momentach mojego życia.

Z otoczenia prezydenta najlepiej znałem Olka Szczygło, którego spotkałem na początku lat 90. w BBN Wałęsy (pracowaliśmy tam obaj krótko) i Władka Stasiaka, którego przedstawiono mi w latach 90. jako obiecującego absolwenta KSAP, który inaczej niż większość swojego środowiska sympatyzuje z prawicą. Pierwszy pomagał mi czasem jako dziennikarzowi, służył informacjami, wypowiedziami do tekstów. Stasiak, dyskretny jak grób zapraszał mnie parę razy na obiady, podczas których nie umiał opowiadać żądnych smaczków, wolał mówić o ideach, o państwie.

Szczygło  uchodził za PiS-owskiego zakapiora, zamkniętego i brutalnego. Prywatnie był miły, dowcipny, zdystansowany, mam do dziś w telefonie sms z gratulacjami po tekście dość krytycznym wobec Pałacu. A Stasiak?  Jakiś miesiąc wcześniej pisaliśmy z Michałem Karnowskim tekst o kancelarii prezydenta z tezą, że Stasiak i Wypych wprowadzili do niej nową jakość, trochę spokoju i korporacyjnego ładu, że to obiecujące, że się ruszyło. Rozmawiał ze mną wtedy przez komórkę, powoływał się na cytat z jego ukochanego Piłsudskiego, który wisiał u niego w gabinecie. Poprosiłem aby mi przesłał ten cytat Internetem.  Nie pamiętam tego cytatu, coś o szczekających psach. Sens taki: przy największych awanturach my posuwamy się do przodu. Taki był: spokojny, wierny, przyzwoity, wierzący w cele.

Ale były i inne nazwiska. Rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski, ironiczny, oświeceniowy, bawiący się własnym ekscentryzmem, w rzeczywistości życzliwy i wrażliwy kibic mediów, jeden z najbardziej odpornych na zewnętrzne wpływy, jakich znałem.  Z który wiecznie umawiałem się na kawę , a udało nam się ją wypić ledwie parę razy.

Z Grażyną Gęsicką poznałem się na dobre  nam miesiąc przed jej śmiercią. Kiedy została szefową klubu PiS, zaprosiła mnie i Michała Karnowskiego na obiad żeby się poznać, potem zrobiliśmy z nią wywiad. Były plany kolejnych spotkań... Rzeczowa „szara myszka", tak naprawdę dowcipna i z charakterem. Obdarzyła mnie jednym mocnym doświadczeniem: w wywiadzie porównała sposób traktowania PiS-owców przez nasze elity do stosunku antysemitów do Żydów: pełne uprzedzeń i spiskowych teorii.  Dla niej, naukowca i działacza społecznego, bliskiego kiedyś środowiskom Unii Demokratycznej czy KLD, musiało to być szczególnie szokujące i dolegliwe.

Tak można wymieniać bez końca. Izabelę Jarugę Nowacką, posłankę lewicy spotkałem dzień wcześniej zaledwie przy sejmowej  szatni.  Uśmiechnęliśmy się do siebie, nasza znajomość była znajomością przeciwników ideowych, ale nie wrogów.

No i państwa Kaczyńscy. Niewiele pamiętam, powtórzę, z tej dziwnej audycji w Trójce, Janusz Rolicki mówił coś o jakości samolotów wożących VIP, wszyscy powtarzaliśmy kurczowo, że może ktoś jeszcze żyje. Zastanawiałem się, kto nas teraz słucha i co sobie myśli, dostałem bardzo emocjonalnego sms-a od Michała Karnowskiego, który był wtedy poza Warszawą. Wywołany do głosu zacząłem chaotycznie, jak w transie, opowiadać o mojej i Michała wizycie w grudniu 2005 roku w prywatnym mieszkaniu Marii i Lecha Kaczyńskich w Sopocie. Był wtedy prezydentem-elektem. Mówiłem o ciepłej, rodzinnej atmosferze, o żartującej córce, która gdzieś się wybierała, o czułym stosunku Lecha do żony.  O rozpieszczonych przez panią i pana domu zwierzętach: psach i kotach, buszujących po kątach. Nie powiedziałem, jak Lech Kaczyński zareagował, kiedy zwróciłem się do niego: „panie prezydencie: „No co ty, byliśmy po imieniu". Potem takie same historie opowiadali inni we wspomnieniach. Taki był.

Mówiłem i nie bardzo słyszałem samego siebie. Już pod koniec audycji zaczęła wspominać Beata Michniewicz: niektórzy zabici: Stasiak, Szczygło, Jerzy Szmajdziński, byli jej stałymi gośćmi. W pewnym momencie głos jej się załamać, zaczęła szlochać. Potem rozmaici mądrale od dziennikarstwa, jak Andrzej Skworz, naczelny „Pressa" piętnowali takie zachowania jako nieprofesjonalne. A ja nie chciałbym automatów przy mikrofonach czy przed kamerami.

Jakoś szybko wyszedłem z radia i co zdumiewające wróciłem do domu. Dziś się sobie dziwię, że nie pognałem od razu pod prezydencki pałac, nie próbowałem spotykać ze znajomymi. Wysłałem tylko sms-a do polityka, z którym byłem i jestem zaprzyjaźniony: niech mnie uspokoi, że go nie było w tym samolocie. Nie odpowiedział, choć nie poleciał do Smoleńska. To zdumiewające, ale nadal nie znałem wszystkich  nazwisk, nie zajrzałem przez ramię Stankiewiczowi, w mieszkaniu nie miałem wtedy Internetu. Włączyłem na chwilę TVN 24, Jacek Pałasiński konwersował ze zdumiewająco opanowanym Aleksandrem Kwaśniewskim. Utkwiło mi w pamięci pytanie Pałasińskiego, szokujące i niemądre: -A dlaczego pan, panie prezydencie nie został zaproszony do tego samolotu? Z jednej strony dziennikarz próbował wywołać w Kwaśniewskim poczucie żalu i pretensji: oto Lech Kaczyński pana nie zaprosił. Z drugiej, pytał: dlaczego właściwie pan nie zginął? Kwaśniewski żachnął się: niech pan da spokój.

W pewnym momencie przestałem oglądać. Z odrętwienia wyrwały mnie dwa kolejne telefony: z TVP 1 żebym przyszedł na chwile do trwającej non stop,  relacjonującej zdarzenia, ale i wspominkowej audycji. I z redakcji „Polski". Mieli wydawać specjalny niedzielny numer i prosili o tekst o prezydencie Lechu Kaczyńskim.

Pojechałem na Woronicza na jakąś piętnastą. Przed wejściem spotkałem wychodzącego historyka Jana Żaryna. Powiedziałem mu, że mogę nie wytrzymać przed kamerami, że będzie mi się łamał głos. – Wytrzymasz – machnął ręką Żaryn mój starszy kolega ze studiów. I to prawda, gadałem przez kamerami jak automat, choć ciszej i wolniej niż zwykle.

Występowałem z Piotrem Semką i to on się rozkleił. Od prowadzącej usłyszałem wypowiedziane zupełnie mimochodem kolejne nazwisko: Tomka Merty.

Widywałem go na rozmaitych spotkaniach, sympozjach i konwentyklach konserwatystów, młodych i już nie młodych, jeszcze w latach 90.  Spoglądający ironicznie zza grubych okularów, a równocześnie zdumiewająco ciepły, pozbawiony porządnej dawki nabzdyczenia, jaka cechowała wielu jego kolegów z tych kręgów. Godzien podziwu, bo nigdy nie zdradził metapolityki  dla polityki czystej. Państwowiec bez państwowotwórczych frazesów. Przyjaciel wielu moich przyjaciół, którego tak naprawdę nigdy nie poznałem dobrze. Bo zawsze był na to czas, zawsze mogła być w końcu okazja. Wiceminister kultury przekraczający ten zasadniczy podział na PO i PiS, i w tym sensie, jak Stasiak czy Kochanowski, trochę relikt świata, którego już prawie nie ma.

Odurzony tym, że nie poznam już lepiej Tomka, wlokłem się pieszo z telewizji na Woronicza  do redakcji Polski na Domaniewską. Przez komórkę usłyszałem od Roberta Mazurka, jak on dowiedział się o katastrofie. Był rano na bazarku. Handlarze cieszyli się, że Kaczka wyleciała w kosmos, czy coś w tym rodzaju. Dedykuję Tomaszowi Jastrunowi, niestrudzonego tropicielowi PiS-owskiej nienawiści.

W opustoszałej redakcji widzę na ekranie studio TVN 24, a tam wciąż przemawia opanowany Kwaśniewski. Musiał tam spędzić bez mała cały dzień. Pokazują też nieustannie tłum przez Pałacem Prezydenckim. Nagle chcę tam być.
Koleżanka informuje mnie o kolejnej śmierci: Arkadiusza (Arama) Rybickiego, posła PO. Kiedy w roku 1999 pisałem książkę o Ruchu Młodej Polski, to Aram ciepły, trochę nieśmiały pan o siwiejących włosach i młodzieńczej twarzy był jednym z moich głównych przewodników po świecie gdańskiej opozycji.

Po latach jako poseł PO służył mi czasem pomocą jako obserwator kulisów polityki. Byliśmy  równocześnie blisko i daleko.  Miałem mu za złe włączenie się w kampanię przeciw IPN-owi (moim zdaniem doszło tego w następstwie komedii omyłek, uznał jedną z publikacji historycznych za napaść na swoje dawne środowisko Ruch Młodej Polski – reszta była lojalnością partyjną). Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej w moim przypadku nie przenosił różnic w poglądach na osobiste relacje. Zawsze uprzejmy, gotów pomóc. Zaczął na początku lat 70. od szkolnej konspiracji i wypisywał na gdańskich murach: „Katyń pamiętamy". I tam dopadła go śmierć.

W „Polsce" napisałem do nadzwyczajnej niedzielnej gazety jeden z wielu tekstów wspomnieniowych: na początku o Lechu Kaczyńskim i Maryli Kaczyńskiej. Podkreślałem inteligencki charakter tej rodziny i wielkie serce zmarłego. Wieczorem pojechałem na Krakowskie Przedmieście, ale pośród wielkich tłumów czułem się smutny i pusty. Tak upłynął mi 10 kwietnia 2010 roku.

To był pierwszy z wielu dni, które wspominam łącznie jako jedną wielką pogrzebową ceremonię. Kolejne teksty: o prezydencie, o innych zabitych. Pierwsze msze święte. W tydzień później wyjazd do Krakowa na pogrzeb prezydenta i jego żony – szedłem w kondukcie za trumną.  Nie stanąłem wcześniej w Warszawie ani razu w wielokilometrowej kolejce do pałacu, choć kilka razy ją z podziwem obserwowałem. Byłem blisko Marii i Lecha Kaczyńskich dopiero tu, w  Kościele Mariackim. Wszedłem do świątyni dużo wcześniej. W stalli zobaczyłem zadumanego Kwaśniewskiego. Po raz pierwszy wydał mi się dziwnie złamany i smutny.

Nie potrafię się też uwolnić od innego wspomnienia. Dzień przed pogrzebem prezydenta, razem z Mazurkami stoimy przed wielkim telebimem koło Sukiennic. Spieramy się, czy Kraków jest bardziej wyziębiony wobec wszystkiego co się stało. Robert twierdzi, że tak. Ja wskazuję na sklepowe wystawy, które właściciele udekorowali samorzutnie fotkami prezydenta. Na znicze na Brackiej, przed biurem Zbigniewa Wassermanna, kulturalnego starszego pana, który nieraz nie wytrzymywał tempa i brutalności polityki. Nagle patrzymy na telebim. Pokazują przejazd prezydenckich trumien ulicami Warszawy – z pałacu do Katedry Świętego Jana.  Zapamiętałem szpalery salutujących harcerzy. Co ich pchnęło do udziału w czymś takim? Tak bardzo przeciw rozedrganemu efekciarskiemu duchowi epoki.

A po powrocie do Warszawy ciąg pogrzebów tak licznych, że zlały mi się w jakiś ciąg bez końca. Straszny wybór – trzeba zrezygnować z części mszy pogrzebowej Władka Stasiaka przy kościele Świętej Anny, aby dobiec na  koniec mszy za Tomka Mertę w świętym Krzyżu. Potem na cmentarzu wstrząsająca mowa Magdy Merty o miłości do męża. Dostaję sms od kolegi: „Pochowaliśmy Władka".
Na mszy za Janusza Kochanowskiego u Wizytek przy wpisywaniu się do księgi kondolencyjnej zapłakana pracownica żali się na jednego z liberalnych profesorów, że oskarżał rzecznika, jednego z najbardziej niezależnych ludzi, o polityczną stronniczość. Dopiero wtedy – jest już po słynnym artykule Zdzisława Krasnodębskiego - pojawia się u mnie bunt, niechęć do tych wszystkich, którzy robili zmarłym krzywdę. Potem w następnych dniach pogrzeby Przemka Gosiewskiego, Olka Szczygło, Izabelli Jarugi Nowackiej, w końcu Grażyny Gęsickiej. Przemawiali na tym ostatnim Michał Boni,. Henryk Wujec, a ja przypominałem sobie jej uwagi o PiS-owcach zaszczutych jak Żydzi. Ale też to był wspaniały pogrzeb – tłumy z rozmaitych okresów jej życia. Ludzie, którzy ją, szarą myszkę, kochali. Jarosław Kaczyński żegna kobietę, z którą na chwilę znalazł wspólny język, pomimo tak zasadniczych środowiskowych i różnic. To postać Gęsickiej pozwala zrozumieć pojęcie: „człowiek Solidarności".

I pierwsze polityczne starcia – tak naprawdę trwają prawie od początku, a ich najbardziej charakterystycznym przejawem jest krótkotrwała wojna o Wawel. Dużo wzajemnej sympatii z wieloma ludżmi, gdy odkrywam nagle, że każdy znał bliżej choć jedną osobę spośród zabitych. Ale też i absurdalna debata z dziennikarzem Krytyki Politycznej, który powiedział mi w radiu Plus: „Nikogo ta żałoba już pod koniec nie interesowała". – Nikogo poza Zarembą – odpowiedziałem złośliwie, a tak naprawdę wiedziałem, że nikogo poza milionami.
Nie chcę dziś pisać dużo o politycznych konsekwencjach. Bez wątpienia ta katastrofa ujawniła gigantyczną słabość polskiego państwa, które nie umiało się zatroszczyć o swoich najwyższych przedstawicieli – przed i po. I niewątpliwie byłem strasznie naiwny mówiąc z przekonaniem, acz z zastrzeżeniami, że polska polityka może się zmienić. Zmieniła się – ale na gorsze.

Lepiej dziś wspominać zmarłych.

- Ja sam nie wiem, jak coś takiego mogło mi się przytrafić, ja nie wierzyłem w takie szczęście, i może dlatego wygrałem – powiedział nam Lech Kaczyński kiedyśmy go wraz z Michałem odwiedzili w grudniu 2005 roku po prezydenckim zwycięstwie.

Potem ugościł nas ulubioną kadarką czerwonym winem, którego szukał w jakiejś szafce. Żona Maryla pogroziła mu palcem groźnie i ... uśmiechnęła się promiennie.

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych