"Nasze państwo szczyci się, że godnie pochowało ofiary katastrofy. Rzeczywiście, obowiązki grabarza rząd wypełnił znakomicie"

PAP
PAP

(artykuł ukazał się w "Naszym Dzienniku". Publikujemy za zgodą autora)

Grabarze racji stanu

W najtragiczniejszej katastrofie w historii Polski zginął nasz prezydent i 95 towarzyszących osób, członków delegacji państwowej na uroczystości katyńskie. Mija rok od czasu ich odejścia. Zwykle po takich tragediach mówi się, że czas leczy rany. Niektórzy dopowiadają też, że nie ma ludzi niezastąpionych. Jednak w tym przypadku te ludowe mądrości się nie potwierdzają. Tej wyrwy przez długie lata nie da się zasypać. Ich braku nie da się szybko zastąpić. Jeszcze gorzej, iż w tym przypadku ciągle nie wiemy, dlaczego zginęli, a nawet mamy podejrzenia, że dochodzenie do prawdy o wypadku jest przedmiotem manipulacji, jest zakładnikiem politycznych interesów. Z perspektywy roku widać także gołym okiem, jak polityczni adwersarze skwapliwie skorzystali na tej katastrofie! To wszystko pogłębia w nas poczucie krzywdy i dziejowej niesprawiedliwości.

Prezydent Lech Kaczyński miał jasno określony i spójny pogląd na polską rację stanu. Przyjmował, że Polska stanie się bezpieczna i będzie się pomyślnie rozwijała tylko wtedy, gdy będzie miała realny wpływ na współkształtowanie polityki Unii Europejskiej i NATO, przynajmniej w naszym regionie i na kierunku wschodnim. Nic o nas bez nas - mawiał - to klasyczna zasada polskiego patrioty. Taka polityka nie podobała się w Europie. Tam panowało przekonanie, że "polska gęś" otrzymała już wystarczającą satysfakcję za jałtańską niesprawiedliwość po wejściu do Unii Europejskiej. Symbolem tej wielkiej "rekompensaty" miało być stanowisko dla Jerzego Buzka w Parlamencie Europejskim na pół kadencji. Tam, w starej Europie, postrzegano podmiotową politykę Polski jako wręcz awanturnictwo, a nie prawomocną próbę realizacji narodowych interesów, narodowej racji stanu.

Ku wielkiemu zaskoczeniu prezydenta i jego współpracowników podmiotowa polityka zaczęła też być kwestionowana po dojściu do władzy koalicji PO - PSL w Polsce. To wtedy właśnie zwycięska koalicja zaczęła stawiać pod znakiem zapytania kanony naszej dyplomacji: politykę jagiellońską na Wschodzie, sojusznicze relacje ze Stanami Zjednoczonymi i dobijanie się o podmiotową pozycję w Europie.

Wbrew radom prezydenta Kaczyńskiego w latach 2008-2009 koalicja rządowa skutecznie dokonała antyamerykańskiego zwrotu w naszej polityce zagranicznej. Nie zrealizowała korzystnego dla Polski porozumienia o budowie z USA tarczy antyrakietowej. Polska porzuciła też udział w operacjach wojskowych na Bliskim Wschodzie - regionie, który stanowił ważną płaszczyznę współpracy europejsko-amerykańskiej. Straciliśmy w ten sposób ważnego protektora naszych interesów w naszym regionie.

Racją stanu w relacjach europejskich stał się dobry wizerunek i medialnie zorientowane wizyty. Głównym celem koalicyjnej dyplomacji było jedynie utrzymanie się w głównym nurcie europejskim. Przeciwko prezydentowi Kaczyńskiemu rozpętano europejską nagonkę i presję, aby niezwłocznie ratyfikował traktat lizboński, który miał być panaceum na wszelkie problemy Unii.

Na wschodzie kontynentu zrezygnowaliśmy z aktywnej współpracy z krajami obszaru postsowieckiego. Szerokie i aktywne kontakty z całym regionem zostały zredukowane do pragmatycznych relacji z Rosją. Do oczekiwania na rosyjskie odwzajemnienie naszych gestów. Tuż po wojnie rosyjsko-gruzińskiej, już na początku września 2008 roku, Warszawa jako pierwsza stolica europejska bezwarunkowo umożliwiła rosyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych przedstawienie swojej wersji wydarzeń na Kaukazie. W następnych miesiącach władze polskie nie reagowały na żadne zachowania prowokacyjne i dyskredytujące nas, aby tylko nie zagrozić wizycie Putina w Polsce, a następnie w Katyniu. Rząd praktycznie zrezygnował też z prób dywersyfikacji dostaw gazu ze Wschodu, z bezpieczeństwa energetycznego, które można było oprzeć na wielkim projekcie współpracy energetycznej z Ukrainą, Gruzją i Azerbejdżanem.

Aktywną politykę jagiellońską zastąpiono retoryką o potrzebie prowadzenia modernizacyjnej polityki piastowskiej. Jednak zamiast modernizacji doprowadzono do marginalizacji Polski. Wszelkie decyzje europejskie zapadają w Brukseli lub innych stolicach, zanim nasz premier tam dotrze.

Smoleńsk zakładnikiem wizerunku rządu w Europie

Śmierć prezydenta spotęgowała te tendencje w polskiej dyplomacji. Relacje z Amerykanami zeszły na daleki plan. Nowy prezydent odbył pierwszą podróż europejską do Brukseli, gdzie oddał swoisty hołd urzędnikom i instytucjom europejskim, czym potwierdził, że Polska nie zamierza dopominać się o rolę współdecydującego państwa. Na kierunku zachodnim nieukrywaną już opcją stała się zdecydowana orientacja na podporządkowanie się naszej dyplomacji niemieckiemu punktowi postrzegania spraw europejskich. Potwierdził to dobitnie ostatnio Radosław Sikorski w sejmowym wystąpieniu, gdzie przyznał, że taka właśnie współpraca "ma torować nam drogę ku centrum decyzyjnemu Unii". Na Wschodzie pragmatyczne podejście do Moskwy zostało jeszcze wzmocnione naiwnym oczekiwaniem na efekty rosyjskiej empatii po katastrofie.

Nie może zatem dziwić fakt, iż taka dyplomacja przez wiele miesięcy nie wystąpiła do żadnych instytucji międzynarodowych czy zaprzyjaźnionych państw z prośbami o pomoc w śledztwie smoleńskim. Co więcej, od początku mamy poczucie, że śledztwo stało się instrumentem, a nawet zakładnikiem relacji z Rosją. O niechęci do zdecydowanego zaistnienia w śledztwie prowadzonym w Rosji świadczy między innymi już na początku bezmyślna akceptacja podstawy prawnej dochodzenia przyczyn tragedii. Następnie wielomiesięczna bierność i oczekiwanie na rosyjskie rezultaty. Brak natychmiastowej reakcji na raport MAK, znany już w październiku ubiegłego roku, aby nie narazić na szwank wizyty prezydenta Dmitrija Miedwiediewa w Warszawie. Przedstawiciele obozu rządzącego przekonywali nas dalej, że warto było zapłacić wielką cenę za sprowadzenie Władimira Putina do Katynia (Tomasz Nałęcz), i dobitnie zapewniają, że na żadną wojnę z Rosją o rezultaty śledztwa nie pójdą (premier Tusk w Sejmie).

Jak widać, w wysiłkach na rzecz mitycznego "polepszenia atmosfery" w relacjach międzynarodowych ten rząd jest w stanie zapłacić każdą cenę. Dla rządzących polityków śmierć prezydenta własnego państwa nie jest wystarczającym powodem, aby przejść do asertywnej polityki wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Nie jest powodem do rezygnacji z pochlebnych artykułów w prasie europejskiej. Bo przecież obecną racją stanu nie jest rzeczywista pozycja Polski w Europie, a jedynie jej wizerunek.

Smoleńsk a demokracja w Polsce

2010 rok miał być rokiem wyborów prezydenckich. Świętej pamięci Lech Kaczyński skłaniał się do ponownego kandydowania. Liczne obchody okrągłych rocznic państwowych stwarzałyby prezydentowi dogodne pole do zaprezentowania patriotycznej postawy i historycznej erudycji. Była to istotna przewaga wobec spodziewanego kontrkandydata, znanego z licznych lapsusów językowych i niefrasobliwego podejścia do wielu tematów, szczególnie w dziedzinie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa międzynarodowego. Ocenialiśmy wówczas, iż szanse na reelekcję prezydenta były znaczne.

Tragedia smoleńska została jednak skwapliwie i natychmiast wykorzystana do takiego przejmowania instytucji państwowych, aby stały się one wsparciem dla kandydata obozu rządowego. W takiej sytuacji trudno mówić o równych szansach kandydatów w późniejszej kampanii prezydenckiej. Po jednej stronie do rywalizacji stanął kandydat wspierany przez cały aparat partyjno-rządowy, kancelarie Sejmu i Senatu, który miał też do dyspozycji przejęte urzędy, podległe niegdyś zmarłemu prezydentowi. Po drugiej stronie stanął polityk dotknięty osobistym nieszczęściem, którego wspierała również dekapitowana partia. Być może w takiej sytuacji prawo nie zostało złamane, ale demokratyczne standardy, choćby relatywnej równości, już na pewno tak.

W następnych miesiącach tragedia smoleńska nie stała się dla obozu rządzącego żadnym zaczynem do refleksji nad stanem demokracji w kraju czy poziomem dyskursu politycznego. Wręcz przeciwnie, już w pierwszym tygodniu po katastrofie przypuszczono ataki na pomysł pochowania pary prezydenckiej na Wawelu. Następnie odnowiono cały przemysł pogardy sprzed katastrofy i zastosowano, przeciwko opozycji i jej liderowi w szczególności. Miał zniknąć, jak mówili niektórzy, mógł być ustrzelony i wypatroszony, jak domagali się radykałowie. Wobec opozycyjnej partii zaś, domagającej się wyjaśnienia przyczyn tragedii oraz przyczyn tak radykalnych zmian w polityce zagranicznej, wytoczono oskarżenia o zachowanie antysystemowe, w domyśle: niekonstytucyjne. Obóz rządzący, wspierany przez przyjazne media, podjął też zdeterminowaną walkę z pamięcią o Lechu Kaczyńskim. Żadnego krzyża, żadnego pomnika, żadnych manifestacji, żadnych płonących zniczy ku czci i pamięci. Żadnych pytań o przyczyny katastrofy. Żadnego demokratycznego prawa dla opozycji do oceniania i do rozliczania decydentów.

Gdy postrzega się katastrofę w takim kontekście, przejęcie śledztwa przez Rosjan było dla polskiego rządu wręcz zbawienne. Przez wiele miesięcy, szczególnie w czasie prezydenckiej kampanii wyborczej, nie trzeba było się z niczego tłumaczyć. Nie trzeba było podejmować żadnych zobowiązań. Śledztwo prowadzone przez Moskwę było doskonałym alibi, aby nie przyjmować też żadnej odpowiedzialności i nie wskazywać winnych po polskiej stronie. Czy brak odpowiedzialności wobec społeczeństwa za śmierć własnego prezydenta nie jest złamaniem demokratycznych standardów?

Zamiast determinacji w dociekaniu prawdziwych przyczyn tragedii obserwowaliśmy cały festiwal poszukiwania wymówek i sposobności obarczenia winą ofiar katastrofy. To przecież oni nie kupili kiedyś nowoczesnych samolotów. To oni wpakowali się do jednego samolotu. To oni kierowali tym samolotem i zapewne wymusili na pilotach lądowanie. To oni wymusili ten nieoficjalny wyjazd na nie wiadomo co, bo przecież właściwe uroczystości już się odbyły kilka dni wcześniej. To on niepotrzebnie nadal był prezydentem!

Dzisiaj, po roku od ich śmierci, państwo polskie nie spieszy się z wyjaśnieniem przyczyn śmierci własnego prezydenta. Co więcej, hamuje ten proces. Przedstawiciele rządu otwarcie zapowiadają, że opublikują wyniki śledztwa w dogodnym dla siebie czasie. Przyznają się publicznie do manipulacji, która ma służyć interesom rządzącej partii w kontekście nadchodzących wyborów parlamentarnych. W każdym demokratycznym i szanującym się państwie śmierć prezydenta i tak licznej grupy polityków, wojskowych, urzędników i działaczy publicznych byłaby uznana za katastrofę polityczną i kompromitację takiego państwa. Nasze państwo szczyci się, że godnie pochowało ofiary katastrofy. Rzeczywiście, obowiązki grabarza rząd wypełnił znakomicie.

Autor jest ekspertem Instytutu Sobieskiego, dyplomatą, byłym zastępcą szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego (2008-2010); w latach 2005-2008 pełnił funkcję podsekretarza stanu w MSZ.

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych