Jarosław Kaczyński opowiada m.in. o zwyczajach śp. Prezydenta w czasie podróży lotniczych, o ostatnim spotkaniu z bratem i porannych rozmowach telefonicznych 10 kwietnia. Zapraszamy do lektury pierwszej części rozmowy Marka Pyzy z Jarosławem Kaczyńskim. Część drugą, o pobycie w Smoleńsku i trudnych rozmowach z mamą, opublikujemy jutro.
Nie wiemy, co działo się w samolocie, ale możemy się domyślać. Jak tego dnia, tak wyjątkowego, tak podniosłego, mógł zachowywać się Pan Prezydent? Szlifował przemówienie czy raczej korzystał z okazji porozmawiania z dawno niewidzianymi osobami?
Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, w piątek późnym wieczorem, Leszek był zadowolony ze swojego przygotowania. W samolocie na pewno nie pracował nad tekstem. Miał taki zwyczaj, że często zapraszał kobiety do swojego saloniku, by mogły porozmawiać z Marylką, a sam przesiadał się dalej i tam rozmawiał z towarzyszami podróży. Leciała z nim Marylka, z bezpośredniego otoczenia pani Tomaszewska, pani Mamińska, na pewno też Anna Walentynowicz, którą brat ogromnie cenił. Sądzę, że te panie były w tym saloniku. Choć to nie jest najlepsza nazwa. Raczej możemy mówić o niewielkim przedziale ze stołem. Jest w nim sześć miejsc. Ale w miarę wygodnie da się podróżować w cztery-pięć osób.
Rozmawialiście w czasie tego lotu.
Niezmiernie rzadko zdarzało mu się dzwonić z telefonu satelitarnego. Potrafię sobie przypomnieć jeden taki przypadek. Może były dwa czy trzy. Rozmowa dotyczyła stanu zdrowia mamy. Była codziennością. Zawsze po obchodzie w szpitalu, jeśli nie byliśmy na miejscu, brat dzwonił do lekarza prowadzącego i przekazywał mi informacje. Powiedział na koniec, żebym się jeszcze przespał, bo się rozpadnę. Dokładnie to pamiętam. To były ostatnie słowa, jakie od niego w życiu usłyszałem.
Już ostatnie tygodnie przed wylotem były dla Panów trudne.
Na początku marca, w czasie przygotowań do kongresu partii trochę się rozchorowałem. Mieszkałem wtedy kilka dni w pałacu, żeby nie zarazić mamy. W małym, dwupokojowym mieszkanku przy klatce schodowej, obok dawnego apartamentu prezydenckiego, dziś zapewne przerobionego.
Po powrocie z kongresu pojechałem na pogrzeb mojego kolegi jeszcze z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości, który nagle umarł. To ojciec dziennikarza Jana Osieckiego. Z Pawłem, bo tak miał na imię, jeździliśmy w latach 60. razem na wakacje, nasi rodzice dobrze się znali. Znaliśmy się dobrze. Kiedy dowiedziałem się, zresztą od jego syna, że umarł, uważałem za swój obowiązek jechać na jego pogrzeb. To było w Milanówku. I tam właśnie dowiedziałem się, że mama znów idzie do szpitala.
Wydawało mi się, że to potrwa dwa, trzy dni. Później nagle jej się pogorszyło, było bezpośrednie zagrożenia życia. W pewnym momencie wydawało się, że nie można już jej pomóc. Jedenaście dni była nieprzytomna. Regularnie widywaliśmy się z bratem w szpitalu. Często nocami. Dopadało mnie coraz większe zmęczenie tym wszystkim, dlatego przekazałem kierowanie partią Adamowi Lipińskiemu. Mama odzyskała przytomność przed Świętami Wielkanocnymi. Wydawały mi się wtedy smutne. Dziś, z mojego punktu widzenia, to był żaden smutek. Święta też spędziłem w szpitalu i na śniadaniu u brata. To była jego ostatnia niedziela w życiu.
W Wielki Poniedziałek byłem w kaplicy w pałacu. Miałem taki zwyczaj, że chodziłem tam na mszę, nawet gdy brata nie było w Warszawie. Przez ten ostatni tydzień sytuacja w szpitalu się trochę poprawiała. W drugiej części tego tygodnia zacząłem bywać w siedzibie partii.
Na początku był Pan przekonany, że brat pojedzie do Smoleńska pociągiem?
Pamiętałem słowa Leszka Millera. Powiedział kiedyś, że wszyscy spotkamy się na pogrzebie po katastrofie rządowego samolotu. W ogóle uważałem, że brat nie powinien więcej latać tymi samolotami.
A co on na to mówił?
Że w zasadzie, to mam rację. Niby mi obiecywał, że pojedzie pociągiem. Aż tu nagle w czwartek informacja, że brat musi lecieć do Wilna do prezydent Grybauskaite, bo ona się lojalnie wobec niego zachowała. Brat nie został zaproszony na to spotkanie praskie, gdzie był Obama. Zresztą, co wielce charakterystyczne, Vaclav Klaus też nie. Prezydent Litwy została zaproszona. Nie poleciała jednak, ale wysłała swojego premiera. Brat poleciał do niej, żeby za to podziękować, ale też chciał z nią porozmawiać o sprawach sfery postradzieckiej i o sytuacji Polaków na Litwie. To wykluczało podróż pociągiem do Smoleńska.
Pojawiał się argument, że to przecież Rosja?
Przede wszystkim mówiłem o fatalnym samolocie i fatalnym lotnisku. Nie wiedziałem jednak, że jest aż tak zapuszczone. Myślałem, że jest czynne. Teraz wiemy, że od dwóch lat było inaczej. W kwietniu zrobiono wyjątek. Argumentu, że to wylot właśnie do Rosji, nie przypominam sobie. Może miałem go w tyle głowy, ale nie używałem.
Jak wyglądało Panów ostatnie spotkanie?
W piątek wieczorem, ok. 22-23 widzieliśmy się w szpitalu. Byłem zaskoczony, bo myślałem, że już nie przyjedzie. Chwilę porozmawialiśmy. Mówił m.in., że jest dobrze przygotowany do uroczystości w Katyniu. Wróciły też motywy troszkę żartobliwe ze spotkania z panią prezydent, o których mówić nie mogę. Poszliśmy do mamy, chwilę staliśmy nad jej łóżkiem. Oddychała już wówczas samodzielnie, ale nie była do końca przytomna. Leszek pojechał do pałacu, ja posiedziałem jeszcze jakiś czas z doktorem Wojciechem Lubińskim, który też zginął następnego dnia. Wychodząc ze szpitala pytałem go, czy może polecą małym samolotem. Miałem przeświadczenie, że JAK jest bezpieczniejszy, sprawniejszy, że wyląduje i na kartoflisku. Śp. Płk Lubiński (pośmiertnie awansowany na stopień generała) stwierdził, że lecą Tupolewem. Jakoś więc sobie wytłumaczyłem, że przecież JAK-i tak często się psuły, zapalały, lądowały awaryjnie, jak na pustyni z panią Grześkowiak, a Tupolew był świeżo po remoncie. Zresztą rano okazało się, że JAK, którym mieli lecieć dziennikarze, zepsuł się przed startem.
10 kwietnia obudził Pana brat?
Telefon zadzwonił o szóstej. Leszek przekazał, że w nocy nic złego się nie działo. Wcześniej dzwonił do funkcjonariusza BOR, który był w szpitalu. Później był już ten drugi komunikat, który brat przekazywał mi po obchodzie lekarskim, jeśli nie byliśmy na miejscu.
Najpierw zadzwonił z pokładu samolotu do lekarza prowadzącego?
Przed telefonem do mnie, rozmawiał z doktorem Jerzym Smoszną. Później ze mną, a następnie oddał telefon satelitarny pani Tomaszewskiej, która skontaktowała się z mężem.
Gdy trzeci raz odebrał Pan tego dnia telefon, też myślał, że dzwoni Prezydent?
Zbierałem się do wyjścia do szpitala. Samochód już czekał. Kończyłem się golić. Usłyszałem Radosława Sikorskiego, który poinformował, że wszyscy zginęli. Powiedziałem mu mniej więcej: „To wynik waszej zbrodniczej polityki, bo nie kupiliście nowych samolotów". Po piętnastu minutach drugi telefon od ministra spraw zagranicznych. Był wtedy we mnie moment nadziei, że może coś się zmieniło, może brat przeżył. Ale Sikorski chciał tylko przekazać, że to był błąd pilota. Skąd mógł to wiedzieć? Nie wiem.
Chciałem jak najszybciej dostać się do szpitala, żeby mama się nie dowiedziała. Na pewno by jej to nie pomogło. Pytała zresztą pielęgniarkę tego dnia wieczorem, czy Leszek wrócił z Katynia. Ja byłem wtedy w Smoleńsku.
Sam chciał Pan od razu polecieć do Smoleńska czy ktoś to zaproponował?
To była jedna z pierwszych rzeczy, które mi przyszły do głowy. Nie wiedzieliśmy jak to zorganizować. Zajął się tym Stanisław Kostrzewski, który miał jakieś kontakty z firmami lotniczymi. Okazało się, że ci Panowie są w stanie błyskawicznie załatwić wszystkie pozwolenia, samolot szybko był gotowy. Ok. 15 polecieliśmy.
Tuż przed wylotem przez współpracowników dostałem propozycję, chyba od Sławomira Nowaka, żeby lecieć z Donaldem Tuskiem. Oczywiście nie miałem zamiaru z nimi podróżować.
Czy ktoś jeszcze do Pana dzwonił, Pan gdzieś telefonował?
Na pewno rozmawiałem z bratanicą. Przede wszystkim nie wiedziałem czy Marylka zginęła. Od Marty dowiedziałem się, że też poleciała. Później, nie ukrywam, że to był taki czas zatarcia w pamięci. Nie jestem pewien, czy po mnie przyjechano do szpitala, czy przyjechałem na Nowogrodzką, czy wpadłem do domu, żeby cos wziąć. Pamiętam, że znaleźliśmy się na lotnisku, gdzie pracownik nas odprawiający stwierdził, że mnie nie poznaje.
Był też telefon od Antoniego Macierewicza, który mówił, że będzie się starał zostać, żeby na nas czekać. Lecz okazało się, że ich nie wpuścili na lotnisko.
Szczerze powiedziawszy, gdy dopiero teraz spojrzałem na zdjęcie, to sobie uświadomiłem, kto dokładnie tam ze mną był. Kompletnie nie pamiętałem, że leciał z nami Marcin Mastalerek, szef naszej organizacji młodzieżowej. Kojarzyłem, że była jedyna Pani, czyli Małgorzata Gosiewska.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/112119-jaroslaw-kaczynski-dla-wpolitycepl-wspomina-10-kwietnia-zapraszamy-do-lektury-wyjatkowo-osobistego-wywiadu
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.