W czwartek premiera filmu "KRZYŻ. Kontynuacja Solidarnych 2010". Tylko u nas fragment poruszającej rozmowy z autorami

Już w czwartek wyjątkowa prezentacja - premiera filmu "Krzyż. Kontynuacja Solidarnych 2010".

To poruszający film o wydarzeniach pod krzyżem pamięci na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Wstrząsający obraz o starciu dwóch światów z katastrofą smoleńską w tle. Elektryzujący dokument o Polakach AD 2010, wobec którego nie można przejść obojętnie...

To były przejmujące dni.

Na Krakowskim Przedmieściu 9 sierpnia uczestnicy happeningu przerzucali sobie nad głowami żółtego pluszowego kaczora wielkości piłki plażowej i krzyczeli: „Jeszcze jeden". A więc: jeden Kaczyński zginął, chcemy śmierci tego drugiego. Nie ma tu miejsca na żadne niuanse, spekulacje, domysły. Komunikat jest łopatologiczny, prosty... Drugi obrazek, bardziej wyrafinowany, to ludzie krzyczący: „Chcemy Barabasza!". To publiczne, zbiorowe odrzucenie Chrystusa. Poczułem chłód na plecach.

Jan Pospieszalski

(fragment książki)

 

W książce wywiad-rzeka z twórcami: Ewą Stankiewicz, Janem Pospieszalskim oraz Robertem Kaczmarkiem, między innymi o cenie, jaką przyszło im zapłacić za Solidarnych 2010, oraz o filmie i wydarzeniach na Krakowskim Przedmieściu. Fragment - TYLKO U NAS:

 

 

Karolina Wichowska: Dlaczego zdecydowaliście się na nakręcenie drugiej części „Solidarnych"?

Ewa Stankiewicz: Z odruchu dokumentowania rzeczywistości, z przekonania, że na naszych oczach dzieją się rzeczy istotne, z potrzeby zrozumienia tego, co się dzieje, i poznania miejsca oraz ludzi, którzy tworzą kraj, w którym żyję, mój kraj. Film „Solidarni 2010" – część pierwsza – pokazywał wydarzenia, które miały miejsce w Polsce od momentu katastrofy przez tydzień. Ale historia – ta historia – toczy się dalej i trzeba to dalej dokumentować. Film „Krzyż" to „Solidarni 2010. Część druga". Pokazuje on kolejne miesiące po katastrofie.

Robert Kaczmarek: Uważaliśmy, że mamy obowiązek rejestrować to, co się dzieje wokół nas. Od katastrofy minął prawie rok i pomimo obecności na Krakowskim Przedmieściu tylu kamer, ekip telewizyjnych, nie powstał żaden inny film z okresu żałoby narodowej niż „Solidarni 2010". Sytuacja pod krzyżem była w centrum zainteresowania opinii publicznej i mediów przez wiele miesięcy... i znowu nic.

 

K.W.: Walka o krzyż na Krakowskim Przedmieściu była wydarzeniem, które wywołało najwięcej emocji po katastrofie. Co Waszym zdaniem tam się rozgrywało? Przepychanka polityczna? Walka o miejsce krzyża w przestrzeni publicznej? Wojna o kulturę?

R.K.: Moim zdaniem związek między katastrofą w Smoleńsku a wydarzeniami pod krzyżem jest tylko pozorny. To, co tam się działo, było przykre, ale nie zaskoczyło mnie. Zobaczyliśmy wyraźnie, że sprawdza się to, o czym pisali filozofowie neokomunistyczni: że rewolucja dokona się w sferze kultury. Dla mnie to są dwa etapy tego samego procesu. W Smoleńsku zginęli ludzie, którzy dbali o polskie państwo. „Akcja krzyż" była sondowaniem, jak daleko można się posunąć w niszczeniu podstaw naszej cywilizacji. Sprawdzano, jaką reakcję spowoduje prostacki, wulgarny, chamski atak na krzyż. Okazało się, że władza robi wszystko, żeby ten krzyż przesunąć w sferę osobistą.

E.S.: A mnie jednak zaskoczyło to, co działo się pod krzyżem. W przeddzień happeningu przeciwników krzyża pojawiły się zdjęcia wielkiej lufy wycelowanej w widza, za którą stał niewielki Dominik Taras. Odebrałam to jako straszenie przed tym, co ma się stać. Potem, kiedy okazało się, że demonstracja ma formę szyderczej zabawy, odetchnęłam – w tym sensie, że jednak nie jest tak supergroźnie, nie ma jakiejś strzelaniny. Z drugiej strony byłam przerażona tą zabawą. Bo to była zabawa na grobie. Patrzyłam na tych młodych ludzi i nie wierzyłam własnym oczom. Być może mam skrzywiony obraz młodego człowieka poprzez moją działalność w organizacjach pozarządowych. Tam spotykam ludzi szlachetnych i przede wszystkim bardzo samodzielnych w myśleniu, wolontariuszy, którzy chodzą do szpitala opiekować się chorymi ludźmi. Na pewno cały świat tak nie wygląda, nie jest też w całości taki jak tam przed pałacem w czasie happeningu. Ta bezmyślność i brak świadomości, że uczestniczą w zabawie na Titanicu... Tam też w świetle kamer i akceptacji władz (nikt na to nie zareagował i jest to kolejna granica cywilizacyjna, którą przekroczyliśmy w ostatnim roku) nawoływano do eksterminacji. Nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności za transparent „Mohery na stos". Ciekawe, czy bez echa przeszedłby też transparent typu „Geje (czy ktokolwiek inny) na stos"? Z całego tego czasu spędzonego pod krzyżem najbardziej uderzyła mnie jedna scena. Kiedy usuwano krzyż, a policja szarpała garstkę starszych ludzi, którzy go bronili, młodzież stała za barierkami i dopingowała policję oklaskami, gwizdami i okrzykami. Czegoś takiego nie widziałam nigdy w życiu – ani na żywo, ani w filmie. Młodzi ludzie, którzy zawsze mają tendencje wolnościowe, są skłonni raczej kontestować władzę – tutaj ją dopingowali, w dodatku widząc, że ta władza dopuszcza się przemocy wobec słabych ludzi. Miałam skojarzenie z organizmem, w którym rozwijają się komórki nowotworowe, takie, które powinny budować i być siłą organizmu, a które jakoś tak się źle wykształciły, że ten organizm niszczą.

Jan Pospieszalski: Taka scena jest porównywalna tylko z tym, co być może można było zobaczyć w Berlinie lub w Kolonii w 1936 roku, jak bojówka NSDAP niszczyła sklepy żydowskie, a przechodnie dopingowali bojówkarzy, że robią dobrze.

R.K.: Policjanci zadziałali w taki sposób, ponieważ dostali taki rozkaz. Proste: funkcjonariusz musi się podporządkować. Pytanie, dlaczego nie reagowali na zdarzenia naprawdę skandaliczne, do których dochodziło obok knajpy po drugiej stronie ulicy. Tam byli kompletnie pijani bandyci, a przynajmniej wyglądający na bandytów menele, zachowujący się wyzywająco i wulgarnie. Normalnie, gdybyśmy na przykład teraz poszli na Krakowskie Przedmieście i zobaczyli kogoś takiego, to zwykły stójkowy by podszedł, przynajmniej wylegitymował, a na pewno zawołałby sukę, żeby go stamtąd wywieźć. Zastanawiające, że policja nie zareagowała...

(...)

K.W.: Porównujecie modły pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu do pogrzebu. Tylko że równie dobrze można się pomodlić i za ofiary katastrofy, i za pomyślność ojczyzny na grobach tych ofiar albo w kościele. W tamtym miejscu miało to jednak charakter demonstracji. Tym bardziej, że w lecie, kiedy działy się te wydarzenia, od katastrofy upłynęły już trzy, cztery miesiące. Kiedy Waszym zdaniem zakończyła się żałoba?

R.K.: Gdyby władza zrobiła to, co do niej należy, czyli prowadziła uczciwe śledztwo zmierzające ku wyjaśnieniu przyczyn katastrofy i wykazała inicjatywę w sprawie godnego uczczenia ofiar tragedii pod Smoleńskiem, to nie byłoby żadnego „konfliktu wokół krzyża". Gdyby włączyli się w żałobę, a nie próbowali jej użyć, ogłaszając już w maju ustami Andrzeja Wajdy wojnę (!) z tymi, którzy nie chcą „pojednania" z putinowską Rosją. Myślę, że ludzi zbierających się na Krakowskim Przedmieściu łączyło również poczucie bezradności, wstydu za poczynania władzy i narastająca z każdym dniem potrzeba poznania prawdy.

E.S.: To będą mocne słowa, ale odnoszące się nawet nie do śmierci ludzi, ofiar katastrofy, tylko do katastrofy naszego państwa. Tą katastrofą było postępowanie polskich władz w sprawie przygotowań do lotu Prezydenta, a później śledztwa w sprawie przyczyn śmierci niemal setki obywateli polskich, w tym głowy państwa. Śmierci podczas pełnienia obowiązków państwowych, która miała miejsce na terenie obcego kraju. Jeśli myślę o pogrzebie, to o pogrzebie państwa – w moim rozumieniu – państwa sprawnego, silnego, dbającego o swoich obywateli i swoje podstawowe interesy. W tym sensie po 10 kwietnia 2010 roku pogrzebaliśmy to państwo. I miejsce pałacu na Krakowskim Przedmieściu jest jak najbardziej naturalne dla tej ceremonii.

J.P.: Kiedy się zakończyła żałoba? To zależy, dla kogo. Od pewnego czasu Ewa i ja spotykamy się z kolejnymi rodzinami ofiar katastrofy – to jest nasz kolejny projekt dziennikarski. W każdej z tych rodzin jest jeden wielki lej po bombie związany z odejściem kogoś bliskiego, kochanego, wokół którego organizowało się życie tej rodziny, tym bardziej, że były to jednostki ponadprzeciętne. Ich nieobecność jest w tych domach czymś krzyczącym, słychać skowyt tej nieobecności, ten brak jest jak ból po amputowanej kończynie. Do tego dochodzi jeszcze to, co się dzieje ze śledztwem, raportem MAK...

E.S.: ... kłamstwa związane ze śledztwem...

J.P.: ... wszystko to eskaluje kolejne eksplozje, choć od tragedii upłynął już pewien czas. Przez to nie pozwala się im tej żałoby przeżyć do końca.

K.W.: Mówisz o rodzinach zmarłych. To jasne, że dla nich żałoba trwa minimum rok, tak jak dla wszystkich, którzy stracili kogoś bliskiego. A ja pytam o koniec żałoby w przestrzeni publicznej.

J.P.: Nam, ludziom, którzy nie mieli nikogo z rodziny na pokładzie tupolewa, także nie pozwolono dokończyć żałoby. Dowodem na to, że ona w jakimś sensie jeszcze trwa, są akcje w rodzaju „Dnia bez Smoleńska". Świadczą o tym, jak dalece ta tragedia stała się elementem zbiorowego przeżywania, zbiorowej wyobraźni.

E.S.: Mogę mówić tylko za siebie, ale w jakiś sposób przeżywam tę żałobę cały czas. Ostatnio wracałam do Warszawy. O czwartej nad ranem przejeżdżałam koło lotniska i miałam taki nagły przypływ żalu, że oni stąd wylatywali i nie wrócili. Cały czas to we mnie tkwi. Ale zdaję sobie sprawę, że nie każdy w ten sposób to przeżywa i nie narzucam tego nikomu. Natomiast jeśli ktoś nawołuje, żeby znad osób przeżywających stratę kogoś bliskiego zdjąć parasol ochronny, albo opowiada w kontekście tragedii o nekrofilii (jak pan Bartoszewski – słowo „profesor" w tym kontekście nie może mi przejść przez gardło) – to według mnie jest dewiantem emocjonalnym. Bo zmieszanie z błotem czy próba ataku na kogoś, kto bardzo cierpi – świadczy o całkowitym braku empatii.

J.P.: W naszej tradycji, ale także według psychologów, żałoba trwa rok. Zawsze było oczywiste, że pierwszy rok od śmierci męża jest dla wdowy czasem szczególnie trudnym. Oczywisty był ten parasol ochronny nad nią. Tymczasem arystokratka polskiego dziennikarstwa, Dominika Wielowieyska, oraz rzecznik rządu ogłaszają, że należy ów parasol zabrać, bo nie każdą bzdurę można tolerować (chodziło o pytanie Vytautasa Landsbergisa powtórzone premierowi przez Ewę Kochanowską, czy rodziny ofiar powinny się obawiać o własne życie). Takie wypowiedzi świadczą o tym, że żałoba wciąż nie została domknięta, a napięcie, które jest wokół katastrofy, nie pozwala jej przeżywać w sposób właściwy i normalny. Przykład takiego nagannego zachowania dał też ks. Henryk Błaszczyk, który brał udział w identyfikacji zwłok. Otóż wobec brata śp. Aleksandra Fedorowicza, tłumacza i dyplomaty, ks. Błaszczyk powiedział, że domaganie się ponownego otwarcia trumien to przejaw charakteropatii i braku empatii. Uważam za niedopuszczalne powiedzenie publicznie czegoś takiego o rodzinach ofiar.

(...) R.K.: W każdym normalnym państwie w takim przypadku pytanie o zamach byłoby pierwsze i podstawowe. Nie dlatego, że faktycznie ktoś uważa taką hipotezę za prawdopodobną, tylko po to, żeby taką możliwość wykluczyć. To, co jest najbardziej zastanawiające, to niefrasobliwość, z jaką potraktowano dokumentację i nośniki danych należące do generałów polskich, czyli natowskich. Mieli je ze sobą wojskowi podróżujący do Katynia. Po katastrofie ten sprzęt dostał się w ręce Rosjan, bo na miejscu nie było zawczasu polskich służb. W takiej sytuacji mamy przecież do czynienia z zagrożeniem złamania szyfrów, kodów – rzeczy supertajnych. I jest to pełne milczenie świata.

E.S.: Oddanie wszystkich pendrive'ów, laptopów, telefonu komórkowego prezydenta pełnego ważnych informacji, pozwolenie, żeby tego wszystko Rosjanie dotknęli – to jest zdrada stanu. Ludzie, którzy nie zadbali o ich zabezpieczenie tuż po katastrofie oraz zdecydowali o kształcie postępowania, powinni ponieść najwyższą karę. Bo w krajach demokratycznych za zdradę stanu wymierza się najwyższy wymiar kary – karę śmierci albo dożywocie. Taka kara należy się osobom, które zdecydowały o wyjaśnianiu przyczyn katastrofy na podstawie konwencji chicagowskiej – wbrew temu, że lot miał oznaczenie wojskowe. Jeśli nie doczekamy się rozliczenia tych ludzi za szkodę, jaką wyrządzili Polsce, to nie możemy mówić o zdrowym państwie. Ta katastrofa lotnicza pokazała katastrofę państwa polskiego.

R.K.: Nie, myślę, że wcale nie katastrofę, tylko coś zupełnie innego. Bardzo ważny jest opis zachowań ludzi najważniejszych w państwie, co oni robili w ciągu pierwszej, drugiej, trzeciej doby. Jeśli potwierdzona jest autentyczność tego, że w sobotę o godzinie 11 do gabinetu prezesa IPN przyszła pani wiceprezes z kwitem w ręku i oświadczyła: „Jestem od Komorowskiego, przejmuję władzę nad IPN-em"; jeśli do dziś niewyjaśniona jest droga premiera i ówczesnego marszałka sejmu do Warszawy, bo dotychczas wszystkie relacje się kłócą ze sobą, jeśli zostało przygotowane przemówienie o przejęciu władzy i wygłoszone zanim oficjalnie stwierdzono zgon prezydenta, to ja się zgadzam z Ewą, że są ludzie, których należy pociągnąć do odpowiedzialności. W każdym państwie może się zdarzyć zdrajca, kilku zdrajców, może się zdarzyć spisek. Tylko każde państwo się przed tym broni. I jest pytanie o trzon, który to kontroluje: są prokuratorzy, są wojskowe służby specjalne, są ludzie, którzy na to reagują. Ale czemu tu się dziwić, że nie reagują w tym przypadku, skoro wcześniej, przez dwadzieścia lat, główny zdrajca, czyli towarzysz generał Jaruzelski, był hołubiony jako bohater. W takiej sytuacji reakcja na Smoleńsk nie jest katastrofą, tylko kontynuacją władzy tego establishmentu, który został wygenerowany przez Peerel.

 

K.W.: Jaką cenę płacicie za to, że jesteście autorami tego filmu?

R.K.: Nie lubię się skarżyć. Był już czas w TVP – pięć lat za prezesury Roberta Kwiatkowskiego – gdy nie mogłem nic zrobić dla telewizji publicznej. Przeżyłem dzięki pracy w reklamie. Teraz sytuacja powtarza się. Choć każde z nas ma trochę inną perspektywę zawodową... ale wszyscy znaleźliśmy się na aucie. W moim przypadku nie dość, że produkowany przeze mnie cykl „Errata do biografii" wycofano z produkcji, to także zdjęto go z emisji powtórkowych we wszystkich kanałach TVP. Skończyłem ostatnie produkcje dla TVP i jako producent, i jako reżyser. Czekamy na emisję świetnego filmu Grzegorza Brauna „Eugenika – w imię postępu" i filmu w mojej reżyserii „Betar".

E.S.: Wiadomo, że nie jest przyjemnie słyszeć kłamstwa na swój temat. Jeśli Daniel Olbrychski kłamie w TVP, że w dokumencie „Solidarni 2010" występują moi aktorzy z wyuczonymi kwestiami, to zastanawiam się, co nim kieruje. On wie, że kłamie, i wie, że ja wiem, że on kłamie. A mimo tego robi to. Zastanawiam się, dlaczego. Powinnam skierować sprawę do sądu, ale szkoda mi energii i czasu. Większość ludzi nie dała się zmanipulować. Ale wiem też, że sporo drzwi się przede mną zamknęło. Nagle skończyły się nagrody, które dosyć często dostawałam za swoje prace. Mniej rzeczy zrobię, może w ogóle będę szukać innego zajęcia. Ale jak mówi jeden z bohaterów spotów wolnościowych, które robiłam półtora roku temu: „Każdą cenę warto zapłacić, żeby żyć naprawdę w wolnym kraju". Zresztą bez wielkich słów i ideałów – jestem za krnąbrna, żeby zrezygnować z niezależności. Na rzecz czego? Żeby paru gości z „branży" przestało mnie unikać? Żeby pójść na parę przyjęć więcej? Dostać jakieś wyróżnienie? Śmieszne...

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.