Zdarzało się już polskim aktorom przechodzić do historii najnowszej. I tak aktorka Joanna Szczepkowska ogłosiła, że 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm. Później aktorzy nie mieli wiele ciekawego do powiedzenia, a właściwie powtarzali to, co wyczytali w "Gazecie Wyborczej". Następnie "Gazeta" to cytowała, i tak kręciła się ta nasza debata publiczna. I oto znów aktor wkracza na scenę historii. Na razie przez małe h, ale zobaczymy.
Aktor Krzysztof Globisz powiedział niewiele, a jednak wiele. Po ekstrawaganckim zaprezentowaniu publiczności szanownych gości, wezwał na scenę premiera Donalda Tuska wrzeszcząc "Teraz!". A później, gdy zmieszany szef rządu stanął za mównicą i próbował rozbrajać bombę, dodał:
Panie premierze, za idiotę robię tu ja.
Czemu to zrobił? Bo jest zawodowym trefnisiem? Ależ trefnisie też wiedzą, co i kiedy, jak mocno i jak. Więc aktor Globisz wiedział, że teraz już może. Może wiedział, bo wyczuł, że klimat się zmienił a celebryci niezadowoleni i po kolei dokonują antyplatformerskiego coming outu? Tak, to możliwe. Ludzie o zdolnościach artystycznych i wieloletnim treningu salonowym doskonale czują te - często nigdy niewypowiadane - półtony, które skutecznie porządkują aktywność na tę, co wypada, i tę, co nie wypada (co jest zresztą regułą wszystkich środowisk, nie tylko salonu).
Ale Globisz zrobił coś więcej niż powtórzył - niczym echo - krytyczne nastroje wobec Tuska. On te nastroje przemienił z delikatnego pysiu-pysiu w krzyk. A krzyk to degradacja tego, na kogo się krzyczy. Krzyk bez odpowiedzi to akceptacja poniżenia. A premier ani nie wyszedł, ani nie odpowiedział tak, jak odpowiedzieć należało. A przecież wiemy, że premier umie krzyczeć. Tak jak krzyczał kiedyś z sejmowej trybuny o "moherowej koalicji" (do czego jeszcze wrócimy).
Dlaczego więc Globisz to zrobił? Dlaczego uznał, że można krzyczeć na premiera Rzeczpospolitej, do tego gościa ceremonii, a więc osobę pod silną ochroną społecznej konwencji? Chciał - symbolicznie, a może i podświadomie - odreagować wieloletnią bezkrytyczną akceptację swojego środowiska dla rządów - w sumie niekochanej - Platformy? Tak, to też jest możliwe. Sądzę jednak, że to wszystko nie wyczerpuje sprawy - wszak nic podobnego nie przydarzyło się żadnemu z premierów.
Sprawa jest poważniejsza. W krzyku Globisza wyraźnie wyczuwalne jest bowiem echo innego krzyku (a może i wrzasku), który pozostał bez odpowiedzi, i który tym samym otworzył drogę innym krzykaczom: echo krzyku Anodiny, która zbeształa nas wszystkich tak, jak nie besztano nas od czasów PRL-u. Anodina - jak już przyjęło się słusznie mówić - wymierzyła nam wszystkim siarczysty policzek. Nam, czyli najbardziej premierowi.
Premier na krzyk Anodiny nie odpowiedział. Wyszedł na spóźnioną konferencję (choć krzyk szefowej MAK jeszcze dzwonił w uszach), pokazał minę człowieka obolałego i zapędzonego w ślepą uliczkę, ale nic poza tym. Do tego słownie już wysłał apel do Rosjan, by jednak nie deptali wszystkich osiągnięć "pojednania".
Ignorując wymierzony w siebie i w nas krzyk Anodiny, premier pokazał, że można na niego krzyczeć. Pokazał, że takie rzeczy uchodzą bezkarnie. Innymi słowy - sam zdjął z siebie majestat urzędu. Majestat, czyli tkankę elastyczną, odnawialną, ale jednak także narażoną na trwałe uszkodzenie.
Premier być może nie mógł - z politycznego punktu widzenia - odpowiedzieć godnie ani Anodinie, ani Globiszowi. Zbyt dużo zainwestował we flirt z Moskwą, zbyt obawia się utraty resztek poparcia ze strony środowisk artystycznych. I musi uważać z szafowaniem godnością. Bo premier poparcie wciąż ma, ale poparcie w dużej mierze warunkowe, i coraz bardziej pełne łaski, fochowate nawet. Takie miękkie poparcie, co to może rozpłynąć się w wiosennym słońcu jak te hałdy śniegu, które do niedawna zalegały moje podwórko.
I być może właśnie dziś trzeba - w imię dziejowej sprawiedliwości - przypomnieć premierowi Tuskowi jego słynne słowa z debaty sejmowej nad exposé premiera Marcinkiewicza, wypowiedziane 10 listopada 2005 roku:
Polska naprawdę nie jest skazana na, tak jak ją Polska od wczoraj nazywa, moherową koalicję.
Donald Tusk skutecznie wprowadził wówczas do obiegu pojęcie moherów. Naznaczył władzę Kaczyńskiego jako buraczaną, i już za dwa lata miał kraj u swych stóp. Ale nawet gdy słupki przebijały sufit i doganiały poparcie dla Jednej Rosji, wciąż nie miał swoich własnych moherów (i nie ma ich do dziś, nie licząc red. Wołka). Miał i ma wyłącznie poparcie warunkowe, związane z akceptacją III-o RP-owych reguł gry. Poparcie w ogromnej mierze u niego tylko parkujące.
Dziś Donald Tusk chciałby pewnie mieć własne mohery (poza tym, że chciałby być w pełnym żyrandoli, ale bezpiecznym na całe 5 lat Pałacu). Bo te mohery Kaczora nigdy nie porzuciły, i pewnie już nie porzucą, choćby tysiąc Globiszów zaczęło z niego drwić.
O tak, mieć mohery po swojej stronie - bezcenne. Bo mohery mają wady, ale na własnych przywódców nigdy nie krzyczą.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/110848-w-krzyku-aktora-globisza-wyraznie-wyczuwalne-jest-echo-innego-krzyku-a-moze-i-wrzasku-ktory-pozostal-bez-odpowiedzi
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.