Z CZYTELNI. Roman Graczyk - „Cena przetrwania. SB a Tygodnik Powszechny”. Fragment „Tygodnik a PRL". Polecamy!

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Rozdział pierwszy. „Tygodnik" a PRL

Pisząc o roli środowiska „Tygodnika Powszechnego" w Polsce pod rządami komunistów, nie sposób pominąć kwestii periodyzacji tego rozległego okresu historycznego (1944 – 1989). Nigdy dość przypominania, że los Polaków poddanych rządom opartym o marksistowską doktrynę był znacząco inny w latach stalinowskich, inny po Październiku, a jeszcze inny po Sierpniu. Co się tyczy dziejów opisywanego środowiska, to chociaż wpisują się one w tak określony schemat, zachodzi tu jednak pewien partykularyzm. Decyduje o tym rok 1976 będący najważniejszą cezurą w dziejach politycznych (i chyba nie tylko politycznych) tego środowiska po Październiku. O ile bowiem w latach 1957 – 1976 środowisko ma swoich przedstawicieli w instytucjach PRL-u, o tyle potem, aż do 1989 roku, wymowna jest jego absencja w tych instytucjach świadcząca o dobitnej zmianie jego stosunku do polityki PZPR i do rzeczywistości PRL-u w ogóle. Zgoła inna jest też jego rzeczywista rola ustrojowa przed i po decyzji z 1976 roku.

Przed rokiem 1976 środowisko popiera generalną linię polityczną dwóch kolejnych ekip sprawujących władzę: Władysława Gomułki i Edwarda Gierka, po 1976 natomiast przechodzi do faktycznej opozycji. Jednakże wbrew oryginalnej logice komunizmu w tym drugim okresie nie traci politycznego znaczenia, przeciwnie, z czasem zyskuje go coraz więcej. Zbyteczne dodawać, że to niezwykłe w ustroju komunistycznym zjawisko było możliwe tylko dzięki spektakularnemu kruszeniu się ideologii stworzonej przez Marksa i Engelsa, które w Polsce nasila się w połowie lat 70-tych. Ta osobliwość powoduje dodatkowo, że dzieje opisywanego środowiska są tak frapujące.

Niezależnie od tej ewolucji ideowej i – tym bardziej – politycznej środowiska „TP" warto zwrócić uwagę, że nawet flirtując z PRL-em, pismo Jerzego Turowicza obiektywnie było dla licznej rzeszy katolików (i nie tylko katolików) oparciem w duchowym zmaganiu się z komunizmem. Było tak, bo łatwa do zauważenia pozostawała wciąż różnica pomiędzy „Tygodnikiem" a niemal całą pozostałą prasą. Pisząc o stosunku środowiska „TP" do PRL-u, nie tracę z pola widzenia tej odmienności. W moim przekonaniu nie dzieje się jednakowoż tak, że owa odmienność kończy problem flirtu z PRL-em. Nie, ona go niuansuje.

Jak już o tym była mowa we wstępie, samo istnienie ruchu „Znak" było możliwe dzięki temu, że praktyka ustrojowa realnego socjalizmu nie do końca była zgodna z jego totalitarną naturą (w łagodniejszej interpretacji komunizmu: z jego totalitarną ambicją). W Krakowie istnienie „Tygodnika", miesięcznika „Znak", wydawnictwa o tej samej nazwie i Klubu Inteligencji Katolickiej było możliwe jako wyjątek od reguły, swoista enklawa w systemie. Nie była to jednak enklawa absolutna. System domagał się, wręcz jako warunku sine qua non, uznania przez enklawę jego  prawomocności.

Była to trochę kwadratura koła (relatywna wolność w enklawie jako wyjątek od reguły, zaś radykalne zaprzeczenie wolności w systemie jako reguła), ale gdy na jesieni 1956 katolikom skupionym wokół „Tygodnika Powszechnego" zaproponowano taki układ, bez większych wahań weszli weń, bowiem ów rodzący się system ćwierćwolności był i tak o lata świetlne od stalinowskiej wykładni marksizmu, którą wszyscy jeszcze czuli w kościach. Jak wtedy pisał Stefan Kisielewski do Jerzego Giedroycia, uzasadniając akces tej grupy do nowej gomułkowskiej wersji Frontu Narodowego:

Oczywiście nie oznaczają one [zmiany przeprowadzane przez Gomułkę – RG] likwidacji totalizmu – to sprawa na dziesiątki lat. (...) Rozsądni ludzie w Polsce są zgodni, że jeśli świat podzielił się na bloki, to miejsce nasze jest w bloku wschodnim, w sojuszu z Rosją. Ale chcielibyśmy w tym bloku wywalczyć sobie niezależność taką np. jak Tito.

O to toczy się walka i w tym sensie ludzie z KC kierują się polską racją stanu, walcząc z Rosją o niezależność w ramach sojuszu. (...) Zachód nam nie daje nic ani obiecuje (...), a utrata Ziem Zachodnich byłaby końcem Polski. Zgnębione nędzą i totalizmem społeczeństwo tego nie rozumie, ale ludzie cieszący się zaufaniem winni mu to uświadomić.

 

Dla Kisiela i jego politycznych przyjaciół było w roku 1957 oczywiste, że warto za uzyskane koncesje sporo nawet zapłacić. Większość z nich godziła się także na to, że elementem owej zapłaty będzie częściowy akces do języka komunistów, do tej swoistej marksistowskiej liturgii. Innymi słowy, było dla wszystkich jasne, że broniąc dobrostanu, a niekiedy i samego istnienia „znakowych" instytucji, trzeba będzie po trosze spełniać rolę nadzorcy z nadania komunistów pilnującego, aby wolność w enklawie trzymała się w bezpiecznych granicach.

Naturalnie o to, co jeszcze jest bezpieczne, a co już takie nie jest, toczyły się nieustanne spory. Zresztą granica ta nigdy nie była sztywno wytyczona, zawsze była wynikiem ścierania się arbitralnej woli Partii z opiniami i postawami rządzonych. Patrząc zaś z dłuższej perspektywy, trzeba uznać, że krąg wolności systematycznie poszerzał się. Nie był to rozwój liniowy, bowiem naturalną skłonnością systemu było dążenie do oryginalnej, stalinowskiej formy, zaś naturalną skłonnością społeczeństwa dążenie do wolności, stąd zmienne napięcie w tym układzie sił, stąd też naprzemienne okresy „przykręcania śruby" i „odwilży". Ogólny bilans tych zmagań był jednak taki, że PRL z biegiem dekad się liberalizowała.

 

1957 – 1976: współudział w systemie

1.

Biorąc pod uwagę tę specyfikę określoną poprzez metaforę enklawy, łatwo zrozumieć, że pomiędzy kręgiem kierowniczym środowiska a jego szeregowymi uczestnikami utrzymywało się przez całe lata napięcie na tle stosunku do komunistów. Tzw. baza środowiska (większość czytelników „Tygodnika" i „Znaku", szeregowi członkowie i sympatycy Klubu Inteligencji Katolickiej) nie bardzo rozumiała niuanse linii politycznej Stanisława Stommy, natomiast niekiedy żywiołowo formułowała opinie i oceny kłopotliwe dla liderów – właśnie ze względu na ów subtelny układ, w którym ci drudzy tkwili.

Szczególnie dobrze widać to napięcie na przykładzie Klubu Inteligencji Katolickiej. Trudno jest wyjaśnić, odwołując się do istniejących współcześnie przykładów, czym był KIK. Był miejscem spotkań i refleksji, gdzie odbywały się dyskusje, prelekcje, pokazy filmów (a początkowo także oglądanie telewizji, będącej wtedy nowinką), gdzie spotykano się także towarzysko (gra w szachy), uczono języków obcych, organizowano wycieczki krajoznawcze po Polsce i (rzadziej) za granicę, gdzie prowadzono także pracę formacyjną w duchu katolickim, zasadniczo w jej odmianie posoborowej (choć KIK powstał kilka lat przed Soborem). Działo się to przeważnie w formule klubowej, a więc ograniczonej do członków tego stowarzyszenia, chociaż możliwa też była formuła zebrań otwartych, ale wtedy konieczna była każdorazowa zgoda władz. Oczywiście zdarzało się, że władze takiej zgody KIK-owi odmawiały.

W KIK-u jego kierownictwo na co dzień stykało się z przedstawicielami swojej „bazy" – ludźmi zwykle mniej politycznie wyrafinowanymi i nastawionymi bardziej antykomunistycznie. Notorycznie stawiali oni kłopotliwe politycznie pytania czy też wnosili kłopotliwe politycznie propozycje. Regułą postępowania kierownictwa było w takich wypadkach neutralizowanie albo też omijanie tych pytań i propozycji. Można przyjąć tę taktykę kierownictwa KIK-u za reprezentatywną dla całego środowiska, ponieważ w zarządzie stowarzyszenia nieodmiennie dominowali ludzie bardzo blisko związani z przywództwem grupy krakowskiej.

W archiwum krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej znajduje się duża ilość dokumentów potwierdzających tego rodzaju napięcie. Tylko tytułem przykładu odwołam się do kilku z nich, opisujących sytuacje typowe dla problemu, o którym tu mowa.

W informacji o sytuacji w KIK-u na wiosnę 1962 czytamy:

Dnia 14.III.62 r. przybył do Krakowa niejaki Lecznicki – związany ze środowiskiem miesięcznika <<Więź>> w Warszawie. Zaproponował on omówienie w czasie zebrania KIK-u w Krakowie 90-go numeru <<Więzi>>; a szczególnie artykułu zamieszczonego w tym numerze, traktującego o katolikach.

Ponieważ w artykule tym cenzura dokonała dużo ingerencji, Zarząd KIK-u nie przyjął propozycji Lechnickiego [niekonsekwentna pisownia nazwiska – RG]. Obawiano się, że w swojej prelekcji umieści również momenty do których cenzura miała zastrzeżenia i wówczas mógłby ktoś postawić klubowi zarzut, że opiera swoje prelekcje na materiałach zastrzeżonych przez czynniki kontrolne".

Nie wiemy, kim był ów Lecznicki vel Lechnicki ani czy działał samodzielnie, czy z inspiracji SB. Ta ostatnia ewentualność wchodzi w grę także o tyle, że mógł nim być Czesław Lechicki, wtedy już długoletni współpracownik Bezpieki, o którym wiemy, że interesował się zagadnieniami wyznaniowymi i eklezjalnymi. Wiemy też jednak, że konkretne zadania w KIK-u Służba Bezpieczeństwa wyznaczyła mu dopiero w roku 1964.

Jakkolwiek by z tym było, istotna jest tu inna okoliczność: reakcja kierownictwa KIK-u na propozycję przedyskutowania na otwartym zebraniu kwestii wcześniej zdjętych przez cenzurę w zaprzyjaźnionym miesięczniku. Kierownictwo uznało, nie po raz ostatni, że tego zrobić nie wolno. Zapewne motywem tej decyzji była troska o bezpieczeństwo Klubu, sądzono bowiem, że w przypadku innej decyzji Klub byłby w taki czy inny sposób niepokojony przez władze.

Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia w listopadzie 1966 r.  podczas prelekcji Jerzego Zdziechowskiego (przedwojennego ministra w gabinetach Skrzyńskiego i Witosa):

W ubiegłym tygodniu – informował tajny współpracownik „Magister" (Stefan Dropiowski)  – odbyła się w KIK-u prelekcja byłego Ministra Zdziechowskiego na temat <<Polska – Niemcy – Europa>>. Prelegent dał przegląd stosunków Polsko-Niemieckich i Niemiecko-Europejskich od czasów Zjednoczenia Niemiec przez Bismarka do chwili obecnej. (...) W trakcie dyskusji jeden z obecnych na sali mężczyzn (zebranie otwarte) zakwestionował tezę prelegenta iż dla Polski niebezpieczne były nie tyle Niemcy same ile sojusze Niemiecko Rosyjskie na przestrzeni historii.

Wywody swe dyskutant rozpoczął od Carycy Katrzyny i na zakończenie stwierdził, że pakt Ribentrop [tak w oryginale – RG] – Mołotow ułatwił Niemcom agresję na Polskę. W trakcie wystąpienia tegoż dyskutanta Wilkanowicz wielokrotnie odbierał mu głos, że mówi nie na temat. Prelegent również nie odpowiadał na pytania odbiegające od tematu.

 

W tym przypadku kierownictwo Klubu poczuło się zmuszone do interweniowania (z czym chyba zgadzał się i prelegent), cenzurując żywiołową wypowiedź kogoś z publiczności. Ta wypowiedź blisko korespondowała z tematem prelekcji i dziś, w wolnej Polsce, nikomu nie przyszłoby do głowy odbieranie dyskutantowi głosu w podobnej sytuacji pod pretekstem, że mówi nie na temat. Problem w tym, że działo się to nie w wolnej Polsce i trudno mierzyć zachowanie przywództwa KIK-u dzisiejszą miarą. Przywództwo KIK-u uznało – zapewne znowu z uwagi na bezpieczeństwo powierzonej sobie instytucji – w tym przypadku, podobnie jak w wielu innych, że otwarte zebranie nie może być terenem, na którym ujawnia się tak nieprawomyślna opinia.

 

Cofnijmy się o półtora roku. Na wiosnę 1965 r. miało się odbyć w KIK-u zebranie przedwyborcze z aktualnym posłem i zarazem kandydatem na posła, Stanisławem Stommą – liderem politycznym całego ruchu „Znak". Tajny współpracownik „Olaf" (Robert Smorczewski-Tarnowski) informował:

Ostatnio program <<klubu>> przewidywał w dniu 17 b.m. o godz. 19-tej zebranie członków z posłem Stommą. Zebranie zostało odwołane, a na wywieszce znajdującej się w holu <<klubu>> wpisano datę 25 b.m. Natomiast niektórym członkom wysłano zawiadomienia, gdzie data zebrania jest podana 27 godz. 19.

W związku z powyższym przeprowadziłem rozmowę z sekretarką Stommy p. Żulińską. Początkowo twierdziła ona, że terminy te są dlatego tak enigmatyczne gdyż poseł jest związany różnymi pracami sejmowymi i naukowymi w Warszawie. Jednakże w dalszej rozmowie o bardziej poufnym charakterze przyznała, iż poseł i zarząd <<klubu>> liczą się z faktem krytycznej oceny przez zebranych dotychczasowej działalności Stommy, a ponieważ zdają sobie sprawę, że: na zebraniu będą jak się wyraziła <<szpicle>> więc tego rodzaju spodziewana postawa macierzystego <<klubu>> może się odbić ujemnie na ocenie osoby posła jako kandydata przez Front Narodowy i czynniki partyjne".

 

Powody manipulacji terminem zebrania podane „Olafowi" przez sekretarkę posła Stommy nie wydają się prawdziwe, a w każdym razie: ścisłe. To, że w Klubie istnieje faktyczna opozycja wobec Stommy, było rzeczą oczywistą przynajmniej od kryzysu wywołanego tzw. opinią rzymską (będzie o tym jeszcze mowa) na początku 1964 r. i było równie oczywiste, że władze polityczne o tym wiedzą (choćby za pośrednictwem SB). Rzeczywisty powód był chyba inny.

Raczej chodziło o to, żeby (podobnie jak w sprawie niedoszłego omawiania ocenzurowanego numeru „Więzi", a także w sprawie odczytu b. ministra Zdziechowskiego) nie dopuścić do ujawnienia się na terenie Klubu opinii otwarcie antykomunistycznych. Oponenci Stommy zarzucali mu nadmierne wiązanie się z władzą. Dlatego to, co mieliby do powiedzenia na przedwyborczym zebraniu pod jego adresem, zapewne nie byłoby władzy w smak.

Kierownictwu KIK-u zależało raczej nie na tym, żeby Stomma miał komfortową sytuację w czasie zabrania, bo to przecież nie miało żadnego przełożenia na wyniki wyborów (kto był na liście kandydatów zaakceptowanej przez KC PZPR – a Stomma wtedy już na niej był – stawał się automatycznie posłem). Zależało mu natomiast na tym, żeby się pokazać władzom jako stowarzyszenie, które potrafi zadbać o pewien minimalny poziom zewnętrznej akceptacji realiów ustrojowych przez swoich członków. I to się udało. Z innego donosu t.w. „Olaf" dowiadujemy się, że zebranie odbyło się 27 maja (a więc w trzecim terminie) i przebiegło bez większych kłopotów, a ewentualnej niespodzianki ze strony jednego z oponentów Stommy, dra Jana Mikułowskiego, uniknięto w ten sposób, że po „udzieleniu odpowiedzi Mikułowskiemu przez Stommę, Wilkanowicz zamknął zebranie, nie dopuszczając do dalszej dyskusji".

Powyżej wskazane trzy przykłady działań przywództwa środowiska w stosunku do swej, sprawiającej polityczne kłopoty, bazy dają się sprowadzić do wspólnego mianownika: było to niedopuszczanie do ujawnienia się poglądów uznawanych wówczas za politycznie obrazoburcze, swoiste owej bazy „uciszanie".

Innego rodzaju działania przywództwa, ciągle w kierunku wiązania się z systemem, unaoczni nam kilka kolejnych przykładów.

Głośnym echem odbił się w 1962 r. odczyt w KIK-u profesora Adama Krzyżanowskiego – wybitnego ekonomisty, przedwojennego posła, w 1945 r. uczestnika moskiewskich negocjacji w sprawie powołania Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. Krzyżanowski, wtedy już człowiek leciwy, wygłosił odczyt o gospodarce realnego socjalizmu i – jak się zdaje, sądząc po agenturalnych relacjach – nie zostawił na niej suchej nitki.

Nie to, że prelegent był krytyczny, bo krytyczny w tej materii bywał w tamtych czasach nawet Oskar Lange. Krzyżanowski zakpił sobie z gospodarki socjalistycznej jako z tworu zupełnie nieżyciowego. To dotknęło władze. Postanowiono wywrzeć nacisk na kierownictwo Klubu, aby już więcej nie zapraszać nestora polskich ekonomistów do KIK-u w charakterze prelegenta. Wedle późniejszych sprawozdań SB nacisk był skuteczny. Potwierdza to dokumentacja własna KIK-u. Zarząd stwierdził, że

Prelegent nadużył trybuny Klubu za ostrymi sformulowaniami, wobec czego nie będzie można na przyszłość korzystać z jego współpracy".

 

To przykład reakcji na wydarzenie ocenione przez władze jako skandal. Wydaje się jednak, że niejednokrotnie zarząd KIK-u działał w tym duchu wyprzedzająco, odpowiednio moderując program odczytów.

Kazimierz Szwarcenberg-Czerny, wnikliwy obserwator ówczesnego życia publicznego, dzielił się z SB swoimi obserwacjami jako t.w. „Kace" w roku 1962:

Jeśli idzie o odczyty, to (...) tematyka wybierana jest niemal wyłącznie z dziedziny zagadnień humanistycznych, religijnych, filozoficznych, co oczywiście wskazuje na typ mentalności odbiorców, dla których są one przeznaczone. Ciekawym jest, że szereg aktualnych nawet zagadnień natury ekonomiczno-socjalnej, stanowiących przedmiot ważnych kompleksów bytowych współczesnej Polski nie stanowiło materii odczytowej.

Również ciekawym jest, że różne ważne zagadnienia, które były przedmiotem n.p. obrad Sejmu lub wielkich organizacji społecznych, które zostały ujęte potem w formę ustaw, nie stało się przedmiotem omawiania na zebraniach ad hoc Klubu.

Odnosi się wskutek tego wrażenie, że Klub – może świadomie – unika dopuszczenia do dyskusji zagadnień delikatniejszej natury, aby nie narazić się na jakieś trudności ze strony władz, w zawsze możliwym przypadku, potoczenia się dyskusji w bardziej krytycznym kierunku".

 

Wydaje się, że Szwarcenberg-Czerny trafił w sedno: Klub obawiał się poruszać na otwartych zebraniach takich tematów, przy których kierownictwo mogłoby nie zapanować nad spontaniczną dyskusją z udziałem publiczności, toczącą się w kierunku antykomunistycznym czy – co gorsza – antysowieckim.

Dodajmy jednak od razu, że lista otwartych odczytów w Klubie nie pokrywała się w pełni z listą odczytów, które Klub planował przeprowadzić. Część planowanych imprez nie uzyskiwała zgody władz, a te, które zgodę uzyskały, były na bieżąco monitorowane przez pracownika Urzędu Miasta uczestniczącego – jawnie – w zebraniach i przez konfidentów SB. Władze oczekiwały też sprawozdań rocznych z działalności Klubu i otrzymywały je. Niezależnie od nich przeprowadzano w KIK-u regularne kontrole, w wyniku których Urząd Miasta zwracał Klubowi uwagę na rozmaite uchybienia formalne.

Ostrożność kierowniczego gremium KIK-u wynikała z przekonania, że partner (władza komunistyczna) nie działa w ramach prawa, lecz wedle swojej arbitralnej ambicji podporządkowania sobie wszystkich obszarów życia społecznego. Dlatego należało się z jego strony spodziewać wszystkiego najgorszego. Niekiedy KIK-owcy podejmowali decyzje powodowane obawą przed prowokacją[16]. Niekiedy zaś obawiali się, że za niektórymi oddolnymi inicjatywami może się czaić SB lub administracja wyznaniowa, by przy ich pomocy uzyskać wpływ na Klub na zasadzie konia trojańskiego.

Tak, być może, należy rozumieć wydarzenie z roku 1964, opisane przez t.w. „Realistę" (Andrzeja Górskiego). Oto na zebraniu ogólnym zabrał głos

pewien starszy pan (nazwiska nie znam – lekko szpakowaty, w okularach) zaproponował zorganizowanie sekcji religijnej [tak w maszynopisie, w rzeczywistości chodziło o sekcję religioznawczą – RG]. Według jego wypowiedzi ukazuje się wiele książek, które wartoby przedyskutować (...), tymczasem ani <<Tygodnik Powszechny>> ani <<Znak>> nic o nich nie piszą, tak, że przeciętny katolik nie ma o nich pojęcia, chociaż są to książki bardzo interesujące. Często na bardzo wysokim poziomie. Chodziło tu przede wszystkim o takie pozycje jak <<Vaticanum Secundus>> [tak w maszynopisie – RG] i <<Quo Vadis Ecclesiae>> Wnuka[17]. (...) Jest to fakt, który kompromituje całe środowisko katolickie, dlatego sekcja religioznawcza powinna starannie śledzić wszystkie publikacje i bardziej rzetelnie przygotować się do dialogu.

Wypowiedź powyższa wywołała wśród starszych pań szmer oburzenia (...). Red. Wilkanowicz dodał, że zorganizowanie sekcji religioznawczej jest niemożliwe bo podobnych publikacji ukazuje się bardzo dużo i mają one raczej charakter propagandowy. Być może w przyszłości <<Znak>> będzie zamieszczał recenzje niektórych pozycji".

 

Dodajmy, że szpakowatym starszym panem był Czesław Lechicki, tajny współpracownik SB. Zgłaszał on propozycję powołania sekcji religioznawczej, wykonując zadanie postawione mu przez Służbę Bezpieczeństwa. Zapytałem Stefana Wilkanowicza w grudniu 2009, czym się kierował, torpedując inicjatywę Lechickiego. Odpowiedział mi, zastrzegając, że słabo tę sytuację pamięta, iż nie miał do niego w pełni zaufania, nie umiejąc jednak sprecyzować, na czym ów brak zaufania polegał.

Nie wiemy zatem, czy ówczesny prezes KIK-u podejrzewał, że Lechicki działa z inspiracji władz, czy też po prostu tylko trzeźwo ocenił, że tego rodzaju sekcja, z tego rodzaju lekturami, będzie stwarzać dla KIK-u pewną niewygodę. Nie było bowiem wtedy dla nikogo tajemnicą, że wymienione książki Jana Wnuka są mocno lansowane przez administrację wyznaniową, reklamowane przez prasę etc. – słowem, są elementem laicyzacyjnej ofensywy ekipy Gomułki.

Gdyby taka sekcja powstała, z pewnością trzeba by się było liczyć z próbą rozgrywania tej sytuacji przez SB. Zatem odmowa, choć mogła robić wrażenie taktyki oblężonej twierdzy, była w danych warunkach jedynym rozsądnym wyjściem.

Bywały też przypadki prowadzenia w KIK-u polityki kadrowej pod – takim czy innym – wpływem władz. W roku 1964 prezes Wilkanowicz doprowadził do wycofania przez Jana Mikułowskiego uzgodnionej już wcześniej z wiceprezesem Bugajskim deklaracji przystąpienia do KIK-u w charakterze członka zwyczajnego. W aktach b. SB znajdujemy dwukrotną informację na ten temat. Znajdujemy też (jednokrotną wedle mojej kwerendy) informację o usunięciu z Klubu Wiesława Jezierskiego w tym samym mniej więcej czasie, kiedy wydarzyła się sprawa Mikułowskiego, i z tego samego powodu[21]. Dokumentacja własna KIK-u zdaje się to potwierdzać.

W obu tych przypadkach mieliśmy do czynienia z osobami kłopotliwymi dla kierownictwa Klubu ze względu na ich żywiołowy antykomunizm, manifestujący się w formach czasem trudnych do opanowania (np. spontaniczne wystąpienia podczas zebrań otwartych). Dla Klubu był to kłopot ze względu na zewnętrzny wizerunek, jaki kierownictwo chciało utrzymać wobec władz: grona ludzi lojalnych w stosunku do rządów PZPR.

Z dzisiejszego punktu widzenia, czyli z punktu widzenia pluralistycznej demokracji, wydaje się intrygujące, dlaczego w krakowskim KIK-u do 1989 r. nie wypracowano jakiejś formuły kanalizującej podobne napięcia. Faktem jest, że nie wypracowano jej też w całym ruchu klubowym, a opozycja de facto, jaka powstała pod koniec lat 60. w Klubie warszawskim miała zgoła inny charakter polityczny.

Nieco inaczej przedstawiała się sprawa usunięcia z zarządu w roku 1966 Kazimierza Bugajskiego. Miał on, jeśli chodzi o typ osobowości i naturalne skłonności polityczne, wiele wspólnego z KIK-owską bazą, i z biegiem lat coraz bardziej odstawał od kierownictwa Klubu (którego wciąż formalnie pozostawał członkiem). Z czasem narastał jego konflikt z tymi członkami zarządu, którzy byli blisko związani z „Tygodnikiem Powszechnym". Szczególnie silny był jego spór z prezesem Stanisławem Stommą od chwili opublikowania przez tego ostatniego kontrowersyjnego dla wielu katolików, w tym dla prymasa Wyszyńskiego, artykułu w setną rocznicę Powstania Styczniowego.

Naturalne różnice zdań były wykorzystywane przez SB: na ich tle inspirowano konflikty, a u Stommy i jego politycznych przyjaciół wytwarzano przekonanie o nielojalności Bugajskiego wobec Klubu. Te żmudne kilkuletnie działania operacyjne w końcu przyniosły skutek.

Bugajski był wcześniej przez wiele lat członkiem zarządu (1959 – 1965), a przez kilka lat także wiceprezesem. Obyczaj wyborczy panujący w latach 60. w KIK-u miał coś wspólnego z obyczajami politycznymi „demokracji socjalistycznej", z którą środowisko pozostawało w tym szczególnego rodzaju związku pół kontestacji, pół symbiozy. Obyczaj ten chciał, aby jedyną listę kandydatów do zarządu proponował ustępujący zarząd. Możliwa była jedynie pewna ograniczona jej korekta przez proponowanie pojedynczych kandydatur z sali podczas walnego zebrania.

Jest oczywiste, że te kandydatury z reguły przegrywały, a jeśli nawet nie, to wybór tych osób do zarządu niewiele zmieniał wobec faktu, że oryginalna lista proponowana przez ustępujący zarząd miała walor zespołu oraz wsparcie największych w Klubie i w całym środowisku autorytetów. Dlatego niewysunięcie przez ustępujący zarząd w roku 1966 kandydatury Bugajskiego można – rozumując w kategoriach politycznego układu sił – śmiało nazwać usunięciem go z zarządu, bo ta decyzja była równoznaczna z niewybraniem go na następną kadencję. Tajny współpracownik „Olaf" przedstawił tę sytuację następująco:


„<<Komisja Matka>> w składzie ob.ob.: Gołubiew – Smorczewski-Tarnowski i Skwarnicka, przedstawiła zgodnie z życzeniem red. Wilkanowicza, ustępującego prezesa klubu, proponowaną listę członków przyszłego zarządu, która pokrywała się ściśle z listą ustępującego za wyjątkiem mgr. Bugajskiego, który został celowo i z naciskiem opuszczony, mimo interwencji mec. Hirszla z Kom. Rew. Zostało to uzgodnione dnia poprzedniego na konferencji w Redakcji <<Tygodnika Powszechnego>>, w której brał udział również red. Blajda jako członek red. <<Znak>>.

Mec. Hirszel podał z sali kandydaturę mgr. Bugajskiego, jednakże ów odmówił i silnie wzburzony opuścił zebranie. Jedna z członkiń podała jeszcze z sali kandydaturę mgr. Strzępkówny, która odpadła w głosowaniu. (...)

Komisja Skrut. ogłosiła wyniki wyborów: przeszła pełna lista uzgodniona dnia poprzedniego".

Ten donos pokazuje mechanizm wyeliminowania Bugajskiego, a także nie pozostawia wątpliwości co do podporządkowania KIK-u „Tygodnikowi Powszechnemu" – to drugie nie jest w odczuciu autora tych słów niczym wstydliwym, po prostu trzeba to wiedzieć, opisując polityczne dzieje KIK-u. W innym, niecytowanym tu fragmencie, „Olaf" mówi o prawdopodobnych motywach tej decyzji, a rozwija ten wątek w następnym donosie. W sumie wydaje się że najbardziej prawdopodobną przyczyną usunięcia Bugajskiego było przekonanie kierownictwa o jego nielojalności. Wiemy zaś z całą pewnością, że o wytworzenie takiego przekonania SB uporczywie zabiegała przez kilka lat.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych