Warzecha dla wPolityce.pl: Kolejny medialny strzał w stopę Kaczyńskiego. "Uparcie dostarcza tym mediom nowej amunicji"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. PAP
fot. PAP

Trudno stwierdzić, na czym ta zależność polega, ale ona faktycznie istnieje: gdy tylko Platforma wpada w kłopoty – tak jak teraz, kiedy wyraźnie widać, że słabną jej notowania – natychmiast w sukurs przychodzi Jarosław Kaczyński, wygłaszając publicznie stwierdzenia, pomagające platformerskim specom od piaru ugruntować wizerunek „złego Kaczora" i napędzić poparcie dla PO strachem przed powrotem PiS do władzy.

Mieliśmy właśnie najnowszy pokaz tej zależności w postaci wywiadu, jakiego prezes PiS udzielił portalowi Onet.pl. Jak w niemal każdej publicznej wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, tak i tutaj znalazł się fragment, który zdominował przekaz i sprawił, że nic innego właściwie się już nie przebiło. Mowa o następujących słowach, które warto dla ścisłości przytoczyć w całości:

Przypomnę o tym, że przed katastrofą smoleńską poprosiliśmy marszałka Komorowskiego, żeby nie skracał posiedzenia Sejmu, tylko żeby przeniósł głosowanie na wieczór dnia poprzedniego, by pewna grupa naszych posłów mogła pojechać na uroczystości do Katynia pociągiem. Komorowski odmówił. Nie dał żadnej odpowiedzi i głosowanie się odbyło. W związku z tym trzy osoby poleciały samolotem do Smoleńska i dzisiaj nie żyją. Gdyby marszałek Komorowski nie był taki małostkowy – bo marszałkowanie Komorowskiego było strasznie małostkowe, w czym Schetyna szczęśliwie jest od niego dużo lepszy – to te trzy osoby by dzisiaj żyły. Co najmniej trzy. [...] Gdyby Komorowski nie był małostkowy, to co najmniej trzy osoby by dzisiaj żyły. Nie twierdzę, że Komorowski działał intencjonalnie, ale jego małostkowość i chorobliwie wrogie zachowanie względem PiS skończyło się w ten sposób.

Choć Kaczyński wprost tego nie mówi, trudno jednak jego wypowiedź zinterpretować inaczej niż jako obwinienie Bronisława Komorowskiego o śmierć trojga parlamentarzystów PiS. Tyle że logicznie konstrukcja ta nie trzyma się kupy. Jarosław Kaczyński sam stwierdza, że nie oskarża Komorowskiego o działanie intencjonalne (całe szczęście, bo musiałoby to być równoznaczne z oskarżeniem o wyprzedzającą wiedzę o wydarzeniach, a więc, de facto, o współudział w doprowadzeniu do katastrofy samolotu, zaś tak daleko posunięte zarzuty wymagałyby bezspornych dowodów), a skoro tak, to nie ma żadnej logicznej możliwości, aby Komorowskiego obarczać winą za czyjąkolwiek śmierć.

Wyobraźmy sobie, że nasz znajomy zatrzymał się na stacji benzynowej, aby zatankować. W kolejce do kasy stanął przed nim jakiś pan Iks. Znajomy ruszył ze stacji, a na najbliższym zakręcie jego samochód do rowu zepchnął tir. Gdyby ruszył 30 sekund wcześniej, nic by mu się nie stało. Czy jednak to jest powód, żeby zrzucać winę za wypadek na tego, kto stał wcześniej w kolejce? Zależność jest taka sama jak między decyzją marszałka Komorowskiego a śmiercią posłów PiS w katastrofie.

Już tylko tym stwierdzeniem Kaczyński ułatwił swoim przeciwnikom atak. Spowodował, że nikt, kto szanuje logikę, nie może przyznać mu racji. A przecież Bronisława Komorowskiego jest za co krytykować. Czy trzeba było akurat za to?

W innym miejscu wywiadu Kaczyński oznajmia, że „nie ma zasadniczej różnicy między mną z czasów kampanii prezydenckiej, a dzisiaj". Prezes PiS doskonale wie, że różnica jest, i to zasadnicza, tyle że nie w treści, ale w formie. Być może należało znacznie więcej czasu w kampanii prezydenckiej poświęcać sprawie smoleńskiej – argumenty za tym podejściem są mocne, choć nigdy nie będziemy wiedzieć, jaki byłby tego skutek. Ale można to było robić, nie rezygnując z łagodnej formy. Z tej łagodnej formy, która może się podobać umiarkowanym wyborcom, prezes PiS z rozmysłem zrezygnował i o to toczy się spór.

Zresztą nie tylko o przypodobanie się części elektoratu chodzi. Sprawa jest poważniejsza: idzie o uratowanie choćby śladu nieemocjonalnego, merytorycznego dyskursu w polskiej polityce. Dziś praktycznie go już nie ma, między innymi dlatego, że obie strony posługują się wojenną logiką. Pisałem już i będę powtarzał, że takie działanie obu stron to otwieranie komfortowego pola do działania dla obcych sił, które w atmosferze zażartego konfliktu mogą w Polsce robić, co im się podoba. Żaden świadomy polityk nie ma prawa udawać, że tego nie dostrzega. Dotyczy to w takim samym stopniu Donalda Tuska, co Jarosława Kaczyńskiego.

Dalej Kaczyński dowodzi, że PiS nie jest wcale partią jednego tematu. To prawda, ale tylko częściowo. PiS od czasu do czasu przedstawia swoje propozycje w sprawach innych niż Smoleńsk, jednak – po pierwsze – 80 procent pracy aparatu wizerunkowego partii jest poświęcone właśnie sprawie katastrofy, a po drugie – rząd Tuska jest tak fatalny, że dobra opozycja powinna po nim codziennie jeździć jak po łysej kobyle. Tymczasem głównym ekonomicznym krytykiem obecnej władzy został Leszek Balcerowicz, o sprawie zablokowania polskich portów przez Nord Stream ze strony PiS nic w ostatnim czasie nie słychać, w kwestii nauki historii też opozycja nie zbiera głosu – i tak dalej, i tak dalej.

Tak, wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej jest najistotniejszym pojedynczym wyzwaniem politycznym dzisiejszej Polski. Ale – i tu chyba leży oś sporu pomiędzy prezesem PiS a osobami o poglądach podobnych do moich – nie od tego zależy naprawa państwa. Nie można czynić ze Smoleńska jedynego pierwszorzędnego tematu politycznej roboty, bo państwo się nie naprawi przez sam fakt, że winni zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. Gdy dziś patrzę na PiS, nie widzę kompleksowego programu wyprowadzenia Polski z zapaści. Widzę skupienie na jednym jedynym zadaniu, które samo w sobie jest ważne, ale nie jest panaceum.

Inny ciekawy moment wywiadu to pytanie o słynny „wybór Komorowskiego przez nieporozumienie". Jakie to charakterystyczne dla Kaczyńskiego: gdy wyjaśnia tę kwestię w rozmowie z dziennikarzem, mówi logicznie i jasno. Pytanie brzmi: po co pierwotnie użył kontrowersyjnego sformułowania zamiast opisać swój pogląd tak jak w rozmowie z Onetem? Jarosław Kaczyński jest jak małe dziecko, które nie jest w stanie zrozumieć – mimo powtarzanych bolesnych doświadczeń – że gdy włoży rękę do ognia, oparzy się. Prezes PiS doskonale wie, że media czyhają na jego „skróty myślowe", aby następnie wyrwać je z kontekstu, a nawet przeinaczyć i epatować nimi ogłupione lemingi. Wie – i uparcie dostarcza tym mediom nowej amunicji, po czym żali się, że znowu został przez nie skrzywdzony.

Wreszcie Jarosław Kaczyński stara się uzasadnić swoje stanowisko wobec Bronisława Komorowskiego, czyli faktyczny bojkot głowy państwa. To uzasadnienie wypada jednak wyjątkowo blado i sprowadza się do jakichś osobistych zastrzeżeń wobec prezydenta. Ten wątek najnowszej taktyki prezesa PiS działa bardzo intensywnie przeciwko niemu samemu. Bronisław Komorowski jest fatalnym prezydentem, jednak ocenie jego prezydentury poświęca Kaczyński jedno zdanie, zaś subiektywnym ocenom personalnym – kilkakrotnie więcej. Te proporcje są uniwersalne – tak wygląda nie tylko wywiad dla Onetu, ale cała taktyka PiS wobec głowy państwa. W rezultacie szeroka publiczność odbiera głównie sygnały o osobistych urazach Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS sprzyja podtrzymaniu opowieści o himerycznym Kaczorze, który ma emocjonalny problem z zaakceptowaniem własnej przegranej.

W cieniu tej opowieści giną faktyczne wady Komorowskiego. Czemu PiS nie potrafił wykorzystać choćby skrajnie kompromitującej dla prezydenta podróży do USA? Czy tak trudno było ograć żenujący wykład o bigosie w German Marshall Fund? Ale do bierności i nieudolności PiS w takich sprawach można już było przywyknąć.

Niektórzy uznają, że poświęcanie miejsca na analizowanie wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego to czysta złośliwość. Szczęśliwie na wPolityce.pl dominują inne tematy – portal skupia się na ocenie tych, od których zależy kurs naszego państwa. Słusznie. Ale właśnie dlatego czasem warto zająć się i liderem opozycji, powtarzającym wciąż te same błędy.

Pisałem wielokrotnie, że jedną z chorób polskiej polityki jest jej skrajna personalizacja. W PiS ta wada ujawnia się wyjątkowo silnie.

Pomiędzy Johnem Majorem a Davidem Cameronem brytyjscy torysi mieli trzech liderów: Williama Hague'a (dziś ministra spraw zagranicznych), Iaina Duncana Smitha i Johna Howarda. W ciągu 13 lat w opozycji torysi zmieniali lidera cztery razy! Był to oczywisty mechanizm: brak sukcesów oznaczał konieczność zmiany. W dobrze działającym mechanizmie nie było miejsca na powtarzanie błędów i nieefektywne, ale za to honorowe deklaracje. Partia miała dążyć do wygranej, a tego nie dałoby się osiągnąć bez przyciągnięcia centrowych wyborców. Dopiero Cameron okazał się liderem potrafiącym wygrywać (przy wydatnej pomocy nieudolnego Gordona Browna), ale też dowiódł, że ma dla swojego kraju program ambitnych i trudnych reform.

Jarosław Kaczyński powtarza swoje błędy, mając dziś za sobą cztery wyborcze przegrane. Może – jak twierdzą niektórzy – na coś czeka. Problem w tym, że nasze państwo nie ma czasu.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych