Zaborowski: Warszawa powinna dziś zrewidować założenia naszej polityki zagranicznej; Staniłko: Ceną tej zmiany jest polski interes narodowy

Fot. PAP
Fot. PAP

 

W "Rzeczpospolitej" ciekawa dyskusja na temat polskiej polityki zagranicznej. Debatę rozpoczął Marcin Zaborowski, dyrektor Polskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych (PISM).

W artykule "Polska dyplomacja bez kompleksów" pisze:

Po zakończeniu zimnej wojny celem polityki zagranicznej III Rzeczypospolitej było nawiązanie możliwie najbliższych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, integracja z Europą Zachodnią oraz promowanie demokracji i suwerenności państw byłego Związku Sowieckiego. Ten ostatni element oparty był na Giedroyciowym prometeizmie i postrzeganiu Rosji jako regionalnego rywala, a nawet potencjalnego agresora.

Była to polityka racjonalna i – jak na realia postzimnowojenne – właściwa, dla niektórych środowisk miała jednak również znaczenie ideologiczne. Tymczasem naczelnym imperatywem polityki zagranicznej powinien być interes państwa i jego obywateli, a nie najszlachetniejsza nawet ideologia. Zmieniająca się rzeczywistość globalna oraz wzrost znaczenia Polski oznaczają, że Warszawa powinna dziś zrewidować założenia, które nadawały kierunek naszej polityce zagranicznej w okresie postzimnowojennym.

Zdaniem Zaborowskiego nowa polska dyplomacja reaguje na wyzwania współczesności, pozbawiona jakichkolwiek kompleksów. Za co krytykują ją ideolodzy, "domagających się utrzymania postzimnowojennych założeń i wyjątkowej, samodzielnej roli Polski na Wschodzie":

Widoczne wzmożenie działalności dyplomatycznej w ostatnich latach oraz podejmowanie śmiałych inicjatyw ze strony MSZ, np. odprężenie w stosunkach z Rosją, rewitalizacja Trójkąta Weimarskiego, dynamizacja polityki wschodniej UE (Partnerstwo Wschodnie) czy poparcie rozwoju polityki bezpieczeństwa i obrony UE – dowodzą, że polska dyplomacja podejmuje wyzwania współczesności bez kompleksów.

(...) spora część komentatorów, niekoniecznie „ideologów", przyzwyczaiła się do wizji porządku świata á la Pax Americana i roli Polski jako przedmurza Zachodu.

Ujawniło się to, w opinii Zaborowskiego, zwłaszcza podczas wizyty prezydenta Rosji w Polsce czy w reakcjach na  niedawne wydarzenia na Białorusi:

(...) wśród reakcji na wizytę prezydenta Rosji, pierwszą od ośmiu lat, były słowa o dyplomatycznym „lukrze" i braku rezultatów. Nie brakowało też otwartej krytyki polityki odprężenia w relacjach polsko-rosyjskich. Wyborcze fałszerstwo Aleksandra Łukaszenki i brutalne stłumienie protestów w Mińsku zostały przez niektórych odebrane jako klęska polskiej dyplomacji.

W obu sprawach krytyka dotyczy nie tyle tych konkretnych wydarzeń, ile generalnej reorientacji polskiej polityki wschodniej, która stopniowo odchodzi od postrzegania Rosji w kategoriach przede wszystkim zagrożenia, a w odniesieniu do obszaru postsowieckiego kieruje się bardziej pragmatyzmem (zmierzając do osiągnięcia konkretnych celów) niż ideologią.

Dyrektor PISM przekonuje, że:

Nie chodzi o to, żeby politykę programowej niechęci zastępować polityką programowej współpracy za wszelką cenę. Celem pozostaje obrona naszych interesów, ale możemy czynić to skuteczniej, podchodząc do relacji polsko-rosyjskich bez uprzedzeń. (...)

Zmieniająca się równowaga międzynarodowa oznacza, że wybór ściślejszej współpracy między Rosją i Zachodem jawi się jako racjonalna i korzystniejsza opcja, choć nie znaczy to, że do niej dojdzie. Zachód, szczególnie UE, skorzysta z dostępu do rosyjskich złóż energii, podczas gdy Rosja potrzebuje zachodnich technologii i kapitału. Alternatywą jest postępująca erozja znaczenia zarówno UE, jak i Rosji.

Zmiana polegająca m.in na zmniejszeniu obecności militarnej USA w Europie stawia nas, zdaniem Zaborowskiego.  wobec nowej sytuacji, w której Rosja dokonuje zbliżenia z Zachodem. I to od nas zależy, czy będzie się to odbywało z nami, czy bez naszego udziału:

Odrzucając ofertę Moskwy, Polska lokowałaby się więc na marginesie generalnego trendu, skazując się na samoizolację i pozbawiając się realnego wpływu na relacje Wschód – Zachód. To jeszcze jeden powód, dla którego nie powinniśmy się kierować historycznymi uprzedzeniami.

 

Z ostrą polemiką wobec tekstu Marcina Zaborowskiego wystąpił Jan Filip Staniłko, ekspert Instytutu Sobieskiego. W artykule "Czas na polski interes narodowy" stawia Zaborowskiemu zarzut, że ten nie posiada jakiejkolwiek pozytywnej koncepcji polskiego interesu narodowego:

To bardzo niepokojący sygnał, ponieważ autor kieruje od niedawna jedną z nielicznych polskich instytucji, których misją jest ten interes definiować. Co więcej, łączy szefostwo PISM z byciem ekspertem prywatnego think tanku w Waszyngtonie, za co tę funkcję powinien natychmiast utracić.

Zamiast zdobyć się na odrobinę wysiłku i polemizować z argumentami, pan Marcin Zaborowski jako swoich adwersarzy widzi prometeistycznych ideologów. A z ideologami polemika nie ma sensu. Czyli tradycyjnie mamy dyskusję po polsku: po jednej stronie pragmatyczny rozum, a po drugiej mitomani i maniacy.

Staniłko postuluje powrót myślenia suwerennego, z interesem Polski w centrum i podkreśla, że oznacza to jednocześnie koniec paradygmatu integracyjnego. Doktrynę Sikorskiego, którą chwali Zaborowski, uważa za przejaw głębokiego prowincjonalizmu:

Głębokim prowincjonalizmem jest zatem ciche założenie tekstu Zaborowskiego, że dwuletnie (2005 – 2007) próby wpisania interesu Unii Europejskiej w polski interes narodowy należy dziś zastąpić doktryną Sikorskiego, tj. „wpisywaniem interesu narodowego w interes Unii Europejskiej" (według exposé ministra z 2008 r.). Czymże bowiem w praktyce jest interes Unii (czy NATO) oderwany od interesu państw, na których jest ona zbudowana – takich jak Niemcy, Francja czy Włochy?

Różnica między stanowiskiem „prometeistycznym" a stanowiskiem „pragmatycznym" pana Zaborowskiego jest taka, jak różnica między Trójkątem w Deauville (Merkel, Sarkozy, Miedwiediew) a Trójkątem Weimarskim (Merkel, Sarkozy, Komorowski). Na pierwszym Niemcy i Francja ogłaszają, jaką poprawkę do traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej przyjmie kolejna Rada Europejska, a drugi jest okazją do tego, by prezydent Polski – który nawet u siebie w kraju ma problem, by zostać uznanym za poważnego partnera politycznego – zrobił sobie kilka zdjęć, którymi potem można wykleić kolorowe tygodniki opiniotwórcze w kraju.

Ekspert Instytutu Sobieskiego zarzuca dyr. PISM brak jakichkolwiek konkretnych osiągnięć polityki "pragmatycznej", którą rozpoczął rząd Donalda Tuska w 2007 r. Używa nawet na określenie tej polityki słowa "amatorszczyzna""

Nie zamierzam bynajmniej kwestionować, że dobra atmosfera sprzyja skuteczności działań w UE i że dbałości o tę atmosferę bardzo brakowało poprzedniej ekipie. Ale jeśli interes Polski ma być poświęcony na ołtarzu popularności premiera lub jego kraju, to mamy do czynienia ze zwykłą amatorszczyzną. Tego typu „sukcesami" utkane były zeszłoroczne relacje polsko-rosyjskie, których symbolicznym zwieńczeniem była wizyta prezydenta Miedwiediewa.

Sam premier Tusk w ten sposób zinterpretował sens tej wizyty, mówiąc, że przyczyniła się ona do poprawy opinii o Polsce w Europie. Jest być może przypadkiem (ale dość znaczącym), że premier na spotkanie z prezydentem Rosji w jego warszawskim hotelu przybył prosto ze spotkania z kanclerz Merkel. Wizyta Miedwiediewa jest wszak elementem dużo większej układanki. Z jednej strony od dłuższego czasu politycy zachodni, idąc za wskazaniem Amerykanów, wyraźnie inwestują w osobę Miedwiediewa (jak kiedyś Gorbaczowa), próbując w ten sposób stworzyć przeciwwagę dla Władimira Putina, którego w Europie wszyscy się boją. Amerykanie sprezentowali mu już tarczę antyrakietową, układ START III i wizytę na szczycie NATO, a Europejczycy – szczyt w Deauville.

Pytanie, jakie stawia Staniłko, brzmi: jaką cenę płacimy za tę zmianę w polityce zagranicznej?:

Ceną jest właśnie polski interes narodowy – ot, choćby kwestie energetyczne. Jakiekolwiek bowiem zbliżenie Rosji z Zachodem może dokonać się tylko na warunkach rosyjskich, czyli kosztem Europy Środkowej (a szerzej, utrzymania jej uprzywilejowanych sfer interesu). W naszym przypadku oznacza to utrzymanie zależności energetycznej od Rosji i jej kontrolę nad opłacalnością inwestycji w gaz łupkowy. Taki w dużej mierze sens ma świeżo podpisany kontrakt gazowy według koncepcji ministra Pawlaka. (...)

Rząd premiera Tuska twierdzi, że jest równorzędnym partnerem dla Niemiec czy Francji, gdy faktycznie dobrowolnie został ich klientem. Bo miarą wartości szczególnej relacji Tuska z Merkel jest sprawa portu w Świnoujściu blokowanego przez rurę bałtycką. Polacy nie potrafią naciskać, a Niemcy chcą rozwijać port w Rostocku. Zresztą ostatecznie i tak fundamenty polskiego sukcesu wizerunkowego są tak mocne, jak polskie finanse publiczne, jak linie kolejowe, których najlepsza część może wywozić polskie towary do portu w Hamburgu, ale nie do Gdańska, czy jak rozpadająca się energetyka zablokowana inwestycyjnie pakietem klimatycznym. Mamy żal do Amerykanów, że nas opuścili? Ale do czego właściwie ma służyć nasza wspaniała zawodowa armia, która w sam raz będzie mogła zmieścić się na nowym Stadionie Narodowym, a której zwierzchnik wraz z dowódcami wszystkich rodzajów wojsk ginie w katastrofie lotniczej?

Wniosek dla Staniłki jest następujący: "To nie postkolonialny pragmatyzm, ale prometejski realizm jest dziś fundamentem pozytywnej koncepcji polskiego interesu narodowego."

 

ab, źródło: rp.pl

 

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.