Piotr Zaremba: Moje spotkania z Krzysztofem Kolbergerem. Symbol odchodzącego świata

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
PAP
PAP

Od razu prostuję: nigdy tego świetnego aktora nie poznałem. Światy artystów i politycznych dziennikarzy są zbyt odległe od siebie. Po prostu Kolberger to jeden z tych ludzi, którzy towarzyszyli mi z różną intensywnością przez większą część mojego świadomego życia.

Mówi się dziś bardzo dużo - i słusznie - o jego uporczywej walce z chorobą, o tym że cierpiąc pozostał pogodny i zrównoważony. Ja chciałbym zwrócić uwagę na inny wymiar jego obecności w naszych domach i umysłach.

Pamiętam do dziś jedną z pierwszych jego głośnych ról - urodziwy młodzieniec świeżo po szkole teatralnej wystąpił w roku 1974 w głośnej telewizyjnej inscenizacji "Romea i Julii" Williama Szekspira, autorstwa Jerzego Gruzy.

Sam Gruza wykorzystał ją potem jako tło perypetii rodziny Karwowskich w jednym z odcinków "Czterdziestolatka", ale nie ma się czego śmiać - takie pełne rozmachu na wskroś nowoczesne, a jednak wierne poetyckiemu oryginałowi widowiska  były lekcjami dla przeciętnych Polaków. Nawet tak szarych jak Karwowscy. Lekcjami wrażliwości, dobrego smaku, kultury, ciekawości innych epok i naszej wspólnej europejskiej tradycji. Kolberger, który zaczął występować w Teatrze Narodowym nadawał się na ambasadora tych wszystkich wartości jak mało kto. Bo kochał, czuł i rozumiał poezję.

Ale ja pamiętam też inną, moją prywatną przygodę. Gdzieś u schyłku lat 70,., jeszcze w gierkowskiej szarzyźnie trafiłem do jednego z warszawskich kościołów na jeden ze skromnych, wystawianych nieomal od ołtarza poetyckich widowisk związanych z tygodniem kultury chrześcijańskiej. I tam zobaczyłem Kolbergera jako zwykłego młodego człowieka, który przemawiał do mnie, licealisty właśnie w takiej scenerii. Pomyślałem sobie, że coś z atmosfery romantycznych widowisk musi go cechować osobiście, skoro przychodzi tutaj, będąc znanym i modnym aktorem.

Nigdy nie deklarował swoich politycznych poglądów, ale w latach 80. też pojawiał się w warszawskich kościołach, w tej liczbie w Stanisławie Kostce księdza Popiełuszki żeby nas pokrzepiać. Przemawiał do nas tym swoim pięknym głosem znanym z ekranów telewizorów, na przykład z telewizyjnych dubbingów. Dziś ten rodzaj aktorskiej obecności może się jawić jako nieledwie anachroniczny. Mnie zaś jest tej obecności bardzo szkoda.

Kolberger odchodzi wraz z epoką poezji. Z epoką, gdy większość Polaków, nawet koślawo, nawet kompletnie bez zrozumienia, ale spotykała się z wielkim romantycznym repertuarem, choćby w szkole czy w słynnych do dziś widowiskach teatrów telewizji.

Ta atmosfera jest być może nie od utrzymania, w każdym razie nie w takich dawkach jak kiedyś. Ale żal jej. Lubię popkulturę, lubię też współczesnych młodych aktorów. Niektórzy jawią mi się jako inteligentni i sympatyczni. Ale takich ludzi jak Kolberger nam już nie zastąpią. Kiedyś myślałem, że zastąpi go Michał Żebrowski, pięknie mówiący poezję a z młodszego pokolenia. Ale powiem szczerze: zraził mnie występami w propagandowym putinowskim filmie historycznym w Rosji i jeszcze bardziej niemądrym szczebiotem jakim tego występu bronił, a potem wygłupami w kierowanym przez siebie teatrze "któreś tam piętro" w Pałacu Kultury. Panu Krzysztofowi, który powtórzę o swoich poglądach nie mówił, tak ordynarny flirt z mamoną by się nie przytrafił. Jemu nie.

I na koniec ostatnie, symboliczne spotkanie z Kolbergerem. Widziałem go we wspaniałym widowisku wystawionym w warszawskim Zamku Królewskim ku czci Tomka Merty, wiceministra kultury, kilka dni po smoleńskiej katastrofie, więc zaledwie niespełna dziewięć miesięcy temu. Nie poznałem w pierwszym momencie, tak zmieniła mu się twarz, ale poznałem jego głos, kiedy recytował i śpiewał. Jego obecność w smoleńskiej liturgii - recytował także i podczas mszy na warszawskim Placu Piłsudskiego - była dla mnie symboliczną klamrą spinającą czasy obecne z latami 70. I 80, gdy nie wahał się występować w najskromniejszej scenerii po kościołach. A jego cierpienie łączyło się w tym momencie w tajemniczy sposób z cierpieniem nas wszystkich..

"Ostatni romantyk" - taki tytuł dała Rzeczpospolita. Może jeszcze nie ostatni, ale symbol odchodzącego świata. Świata, którego, powtórzę, strasznie szkoda.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych