Magdalena Merta w odpowiedzi prezydentowi: "Piloci zostali oszukani. Są eksperckie głosy o detonacji na pokładzie"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. wPolityce.pl, kam
fot. wPolityce.pl, kam

W "Naszym Dzienniku" ciekawy wywiad z Magdaleną Mertą, żoną śp. Tomasza Merty, wiceministra kultury w rządzie Donalda Tuska, który zginął tragicznie w Smoleńsku.

Rozmówczyni gazety odnosi się w nim między innymi do stwierdzenia Bronisława Komorowskiego, który mówił, iż przyczyna tragedii 10 kwietnia jest "arcyboleśnie prosta". To znaczy jej istotą jest rzekomo decyzja o lądowaniu Tupolewa w złych warunkach pogodowych. Metra odpowiada, że "nie mamy żadnych dowodów na to, że samolot by się nie rozbił, gdyby nie było próby lądowania":

Są eksperckie głosy, które mówią o detonacji, jaka nastąpiła na pokładzie. Nie mamy informacji, które świadczyłyby o tym, że lot nie zakończyłby się tragicznie, gdyby nie było próby lądowania. Za decyzję o podejściu do lądowania odpowiada nie załoga, ale ci, którzy fałszowali dane i stworzyli wrażenie, że samolot jest "na kursie i na ścieżce". Piloci zostali oszukani i naprowadzono ich na lądowanie w ogóle nie w osi pasa. To oczywiste, że próba lądowania w lesie może zostać uznana za przyczynę katastrofy, ale należy pamiętać, że załoga wierzyła, iż jest gdzie indziej, że wyląduje. Tak im mówiła wieża, oszukała ich radiolatarnia, mało tego - nie ostrzegł ich pokładowy GPS.

Magdalena Merta podkreśla, że bezwzględnie i na każdym kroku należy bronić dobrego imienia załogi Tupolewa. A sugerowanie ich winy można zweryfikować z obrazem samolotu rozbitego daleko obok pasa startowego.

Merta odnosi się też do przesłuchań prowadzonych przez polską prokuraturę na zlecenie Rosjan, a dotyczących posiadania przez Polaków, którzy odwiedzili miejsce tragedii, przedmiotów znalezionych na terenie lotniska w Smoleńsku.

Jej zdaniem jest to dalszy ciąg pozorowania śledztwa zarówno przez Rosjan jak i Polaków. Podkreśla, że Rosjanie w ogóle szczątków maszyny nie pilnowali, każdy mógł zabrać co chciał. A teraz nagle taka troska.

Procedura jest taka: każdy, kto zabrał jakąś cząstkę samolotu z miejsca katastrofy, zostanie wezwany do wydania dowodu rzeczowego. Polska prokuratura przekaże następnie te przedmioty rosyjskiej, która z powrotem "rzuci" je na tę samą stertę, z której zostały zabrane. Nie służy to śledztwu, a jedynie ma stwarzać pozory, że coś się w sprawie Smoleńska dzieje. Służy to wyłącznie produkcji kolejnych bezużytecznych tomów akt. (...) To działania bezsensowne.

Bo generalnie, zdaniem Magdaleny Merty, niewiele z produkowanych przez obie prokuratury tomów akt ma rzeczywiste znaczenie dla procesu dochodzenia prawdy.

Ogromna część z nich to multiplikowane wątki, jak np. lista pasażerów, która przewija się kilka razy. Tym co powinno być od razu zrobione, w trybie natychmiastowym, a nie po prawie roku  od katastrofy, jest przede wszystkim dokładne przebadanie wraku samolotów - wszystkich szczątków, od najmniejszego, jak to miało miejsce po katastrofie w Lockerbie

- podkreśla wdowa po Tomaszu Mercie.

Problem w tym, dodajmy od siebie, że od razu, natychmiast po katastrofie, rozpoczęto niszczenie wraku, piłami mechanicznymi, buldożerami, łomami, z gestem triumfu po wybiciu kolejnej szyby.

kam, źródło: Nasz Dziennik

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych