Pod koniec 2010 roku takie podsumowanie pisać szczególnie ciężko. Trudno sobie wyobrazić straszniejszą klęskę niż katastrofa smoleńska z 10 kwietnia. Kto ją poniósł w pierwszej kolejności? Zabici, ich rodziny i przyjaciele? Środowisko PiS, bo straty poniosło szczególnie dotkliwe, a jego wpływ na państwo uległ drastycznemu ograniczeniu? Polacy jako tacy, choćby dlatego, że poznali dramatyczną słabość naszego państwa? Wszystkie odpowiedzi będą zapewne poprawne.
Nie zmienia to faktu, że ten rok ma, jak to w polityce, swoich wygranych. Zapewne o największą stawkę zagrał i zdobył ją, Bronisław Komorowski. Wielu komentatorów przedstawia jego sukces na zasadzie: „trafiło się ślepej kurze ziarno". W tym sensie, że trudno znaleźć dziedzinę, na której Komorowski wcześniej wyrył by swoje piętno, a jednak sięgnął po najwyższy urząd.
Można to jednak uznać za miarę profesjonalizacji polityki (podmiotem jest partia a nie jednostka) i za skutek sprowadzenia urzędu prezydenckiego do właściwych, symbolicznych wymiarów. Komorowski jest zresztą politykiem nie porywającym, lecz zręcznym. Inna sprawa, że na razie wybrał model prezydentury nie kłopotliwej, przyczajonej. Kontrowersje wzbudził głównie dziwacznym aktem politycznej chytrości, kiedy zaprosił na doradcę Wojciecha Jaruzelskiego. Ale jako głowa państwa jest w zasadzie na sukces skazany. Wystarczy, że będzie unikał raf. A na tym w dużej mierze polegała do tej pory jego kariera.
Triumfatorem tego roku jest również Grzegorz Napieralski. Kiedy trochę zmuszony przez wewnątrzpartyjną opozycję zostawał kandydatem SLD na prezydenta, komentatorzy drwili sobie w telewizyjnych audycjach, że będzie to kompromitacja. A jednak poradził sobie, dostał przyzwoity wynik. Potem poprowadził Sojusz do jeszcze lepszych wyników w wyborach samorządowych. Jego sukces polega głownie na zachowaniu dla lewicy stałego kilkunastoprocentowego stanu posiadania. Jego przesłanie jest ogólnikowe i niejasne: nowoczesność plus młodość, bez żadnych znaczących pomysłów programowych, choć co trzeba przyznać z zachowaniem minimalnej niezależności od PO. Radzi sobie z utrzymywaniem kontroli nad partią i nie przejmuje się stałym narzekaniem, że jest miałki i nieekscytujący. Być może wyznacza trendy polityki przyszłości.
W nieco innej kategorii zwycięzcą jest także Zbigniew Ziobro. Był odsuniętym na boczny tor eurodeputowanym PiS, nie obdarzanym zaufaniem przez lidera i zastanawiającym się nad swoją przyszłością w partii. Po kampanii prezydenckiej stał się symbolicznym numerem dwa. Jedno twierdzą, że stało się tak na skutek jego brawurowej akcji dobijania się do ucha Kaczyńskiego. Inni, że obolały prezes posłużył się nim z własnej inicjatywy, zmieniając partyjny kurs. Ale tak czy inaczej ma widoki na karierę, choć pytanie, czy w następstwie reorientacji PiS nie skaże się na trwałe na rolę partii niszowej. Ale Ziobro flirtujący od lat z Radiem Maryja jest chyba na taki scenariusz przygotowany.
Zwycięzcą tego roku jest niestety generał Wojciech Jaruzelski. Nawet Aleksander Kwaśniewski nie zapraszał go do prezydenckiego pałacu, choć fetował go na kongresach SLD. Komorowski pozwolił Jaruzelskiemu dołączyć do grona postaci, których nie trzeba się wstydzić. A walka o miejsce w historii to teraz główne zajęcie Generała. Procesów obawiać się nie musi. Nie skończą się przed jego śmiercią.
Trudno się dziwić, że za przegranego trzeba będzie uznać Jarosława Kaczyńskiego, wraz z całym jego PiS-owskim obozem. Śmierć brata i bratowej oraz sporej grupy przyjaciół jest oczywiście życiową klęską zupełnie nie zawinioną. A fakt, że na lotnisku w Smoleńsku zginęli ludzie odgrywający istotną rolę w życiu społecznym, a bliscy opozycji, przechylił społeczną równowagę na stronę i tak wygrywającej Platformy.
Ale Kaczyński poniósł w moim przekonaniu jeszcze inną porażkę. Nie chodzi o same wybory prezydenckie – blisko 47-procentowy wynik był sukcesem bijącego niedawno rekordy niepopularności polityka, Dowodzącym jego siły żywotności i charakteru. Jednak już po kampanii Kaczyński odrzucił w praktyce uprawianie polityki w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Postawił na forsowny scenariusz walki o wszystko (jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie wykluczał przecież w koalicji z lewicą), tym bardziej egzotyczny, im bardziej coraz twardsza retoryka utrudnia mu kontakt z większością społeczeństwa. Podkłada się coraz dziwaczniejszymi deklaracjami – a to że prowadził kampanię na lekach, a to że na Wawelu może nie leżeć jego brat. Czy powróci do dawnej formy? Parę razy wychodził z większych dołków. Można jednak odnieść wrażenie, że coraz mniej ma ochoty się zmieniać. A to niestety warunek sukcesu dla każdego polityka
To paradoks, ale głównym przegranym tego roku jest również Janusz Palikot. Ale nie w taki sposób, jakiego należało się spodziewać. Zdawało się, że atmosfera żałoby będzie wyrokiem na jego okrutne błazeństwa. A jednak po krótkim okresie przyczajenia wrócił używając jeszcze drastyczniejszych żartów i oskarżeń. Nasycił kampanię Komorowskiego swoim rozdygotanym stylem, potem stał się jednym z symboli antyklerykalnego, jeśli nie antyreligijnego zwrotu w nastrojach części Polaków.
Zgubiła go – chyba, bo finał poznamy w przyszłym roku - polityczna zachłanność. Uwierzył, że sam może być liderem. Tymczasem jego ruch jawi się jak na razie jako humbug. Żaden znaczący polityk nie stanął u jego boku, Antyklerykalne manifestacje nie budzą żywszego zainteresowania. Jeszcze walczy, ale nie pomaga mu nawet natrętne promowanie w radiach i telewizjach przez zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Ta czaszka już się nie uśmiechnie, napisał ktoś słusznie na naszym portalu.
Stosunkowo liczna jest grupa polityków, którzy w minionym roku balansowali między zwycięstwem a porażką. Na przykład Grzegorz Schetyna odsunięty jesienią 2009 z otoczenia premiera w następstwie afery hazardowej, stanął na nogi. Został marszałkiem Sejmu, wrócił do wielkiej gry, zaczął pouczać Donalda Tuska żeby szybciej i skuteczniej reformował kraj.
Ale układanie listy ścisłych władz partii ujawniło granice jego władzy. Tusk trzyma się mocno i nie myśli obawiać się Schetyny. Pocieszeniem dla niego może być zjazd w dół nie cierpianego Palikota. Ale czy to wystarczy żeby patrzyć w przyszłość z optymizmem? On sam jest w sondażach ledwie zauważany przez Polaków.
Mieszane odczucia były też w tym roku udziałem Waldemara Pawlaka. Wybory prezydenckie przyniosły mu prestiżową porażkę i wzmocnienie wewnątrzpartyjnej opozycji symbolizowanej przez ambitnego Janusza Piechocińskiego. Ale bardzo dobry wynik PSL w wyborach samorządowych poprawił milkliwemu wicepremierowi humor. Przypisał to sobie, choć komentatorzy przypominają, że nie musi się to przełożyć na wybory parlamentarne. Zarazem Pawlak przybrał realistyczny kurs: wystrzega się większych awantur w koalicji z Platformą, umie się cieszyć małym. Tyle że nie jest królem mediów. Jak długo da się w ten sposób uprawiać skuteczną politykę?
Relatywne odczucia miotają też zapewne Joanną Kluzik-Rostkowską. Ta sumienna, nie interesująca się wielką polityką posłanka stała się w tym roku ambitnym marzącym o sukcesie liderem. Takie nowe życie bywa źródłem satysfakcji. Grunt to przekroczyć samego siebie.
Ale PJN (już wkrótce PN?) choć jest najpoważniejszą spośród dotychczasowych inicjatyw rozłamowców z PIS, nie zapewnia automatycznej gwarancji sukcesu. Każdy sondaż przynosi całkiem odmienną informację o jego realnych postępach. Przyszły rok przyniesie więc walką o śmierć lub dalsze życie. Czy osoba, która do tej pory zadowalała się statusem lubianej przez wszystkich, wytrzyma jej tempo?
Na koniec zostawiłem Donalda Tuska nie czyniąc go ani zwycięzcą, ani pokonanym. Bez wątpienia po trzech latach rządów pozostaje on królem sondaży. Czasem nawet szokujących, jak te z końca roku, które dają Platformie rekordowe wyniki, przy rosnących cenach benzyny i rekordowym chaosie na kolei.
Zarazem wybory samorządowe były dla Platformy ostrzegawczym dzwonkiem. Niespełna 31 procent to nie jest oszałamiający sukces. W przyszłym wyborczym roku Tuska czekają nie tylko przewagi wynikające z przewodzenia Europie, ale i spektakularne problemy z publicznymi finansami. A są i tacy, którzy twierdzą, że doścignie go także lekceważona przez niego, zwłaszcza na początku, sprawa smoleńskiej katastrofy. Według komentatora Rzeczpospolitej Piotra Gursztyna będzie się z niej tłumaczył przez wiele lat. Na razie odrzucił raport rosyjskiego MAK. I szykuje się na kolejne kłopoty.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/108686-kto-wygral-kto-przegral-w-roku-2010-subiektywne-podsumowanie-piotra-zaremby-po-smolensku-pisac-ciezko
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.