"Powraca Polkowski – największy poeta stanu wojennego, największy talent w Polsce. I zaskakuje". Dziś wręczenie nagrody

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Dziś, 16 listopada, o godz. 17, w Pałacu Rzeczypospolitej w Warszawie (pl.Krasińskich 3/5) odbędzie się uroczystość wręczenie Janowi Polkowskiemu Nagrody im. A. Kijowskiego.

Jury w składzie: Włodzimierz Bolecki, Tomasz Burek, Kazimiera Kijowska, Jacek Łukaszewicz i Marta Wyka przyznało Nagrodę im. Andrzeja Kijowskiego Janowi Polkowskiemu za tom poezji Cantus.

Laudację wygłosi Tomasz Burek.

Wstęp wolny.

Tak o Janie Polkowskim i jego poezji pisał na łamach "Rzeczpospolitej"  Andrzej Horubała w tekście "Jan Polkowski. Powrót poezji".

Polkowski prezentuje się jako twórca mający pełną władzę nad słowem. Mocne zdania, sugestywne obrazy, a przy tym, czego mogli obawiać się miłośnicy poety, żadnego autoplagiatowania.

1. Zamilkł na lat prawie dwadzieścia.

Ze sceny poetyckiej schodził żegnany nie tylko ogólnikowymi szyderstwami młodszych twórców, wkraczających właśnie w życie literackie, ale też szczegółowymi zarzutami pod adresem uprawianej sztuki.

(...)

Zszedł Polkowski z poetyckiej sceny, a deklaracje, dlaczego milczy, składali za niego krytycy i felietoniści, określający jego milczenie mianem „wymownego" czy też „demonstracyjnego".

Ktoś stwierdził, że jego milczenie jest ostatecznym dowodem na odzyskanie przez Polskę niepodległości, ktoś, że jest dowodem intelektualnej uczciwości, mocnej samoświadomości, że pewien typ poezji po prostu się skończył.

Wykpiwany przez jednych, poklepywany protekcjonalnie przez drugich, milczał. Milczał jako artysta, choć przecież nie zniknął z życia publicznego, Był redaktorem naczelnym krakowskiego „Słowa", przez dni parę rzecznikiem prasowym rządu Jana Olszewskiego, wreszcie dyrektorem biura zarządu TVP.

Owszem, był działaczem politycznym, społecznym, ale przecież dla wszystkich znawców literatury pozostawał po prostu najzdolniejszym poetą swojej generacji, autorem namaszczonym przez Jana Błońskiego, twórcą, który zapowiadał najwięcej, który zdawał się nie tylko kontynuatorem poetów pokolenia '68, ale też uczniem, który przerastał mistrzów.

2. Jego debiutancki tomik z roku 1980 pod tytułem „To nie jest poezja" przynosił zaangażowane wiersze pokazujące, że to właśnie JEST poezja i to najczystsza. Owszem, wyrastająca z bardzo konkretnego dojmującego przeżycia, ale tak zorganizowana, że nawet wrogowie polityczni musieli przyznać: to jest poezja, to jest tak artystycznie uformowany komunikat, to jest tak wspaniałe zestawienie słów, że choć obciążone wielkim ładunkiem propagandy, ideologii, buntu, zwycięsko wzbija się ponad czarną pianę gazet i pokazuje, że z przyciężkiej i przykurzonej materii narodowej martyrologii, społecznego sprzeciwu, protestu można konstruować arcydzieła lekkie, olśniewające niespodzianką i tajemnicą. Tak, choć zaangażowane do bólu, konkretne, to przecież finezyjne, choć związane z polityczną opresją, to przecież zabierające ludzi w niesamowitą podróż wyobraźni i skojarzeń.

(...)

Szybko stworzył rozpoznawalny styl, pełen elips, niedopowiedzeń, wtrącanych w nawiasach pytań, spierających się głosów wewnętrznych, które wpuszczały do utworu zupełnie nowe światło. Niczym szept komentujący ironicznie, przewrotnie, erudycyjnie, nakreślony obraz. Jego poezja, choć rządząca się skrótem, strzępem, to jednak często wręcz przeładowana znaczeniami, tropami, różnorodnymi skojarzeniami rozsadzała ramy wiersza i tradycyjnej liniowej wyobraźni.

W wierszach stanu wojennego Polkowski nie chciał wypowiadać wielu słów. Wystarczył szybki sztych, zestawienie urywka modlitwy, cytatu, skojarzenia – to wszystko. (...)

3. Powraca tak jak zamilkł. Bez żadnej deklaracji, bez żadnego ostrzeżenia. Tomem zatytułowanym dość pretensjonalnie, może na przekór krytykom – „Cantus". Jakby chciał już samym tym tytułem pokazać, że nic sobie nie robi z szyderstw młodszych konkurentów, że nie schodzi z obranej drogi i nie będzie zniżał się i brukał świętego poetyckiego przekazu.

Przychodzi w czasie szczególnym, gdy jego publiczny rywal, przeciwnik w walce o poetycki tron – Marcin Świetlicki zdaje się święcić triumf. Świetlicki – poeta, Świetlicki – ironiczny celebryta, Świetlicki – pisarz powieści kryminalnych i Świetlicki – rockman. Wreszcie: Świetlicki prawodawca stylu dowartościowującego pop-kulturę, sprowadzający poezję, sztukę wysoką do poziomu piosenki, rockowego tekstu, melodyjnej ekspresji. Czyniącej z mowy potocznej i potocznego myślenia jedyne tworzywa literatury.

Czymże może więc być powrót Polkowskiego?

Czyż nie nadzieją dla tych, którzy liczą, że istnieje jednak sztuka wysoka, że dystynkcje powinny zostać zachowane. Tych, którzy na ślubach czy na pogrzebach życzą sobie jednak muzyki poważnej a nie rockowej ballady odtworzonej z boomboxa...

Czyż nie jest nadzieją dla wszystkich, którzy czują, że w sztuce zdarzyło się coś bardzo złego, że inwazja pop-kultury zabija wrażliwość i zubaża nas wszystkich?

Że podnoszenie do rangi mistycznych przeżyć ciężkiego kaca poety, że nazywanie miłością jakichś brudnych powierzchownych relacji, nie wyczerpuje naszych doświadczeń...

Że teledysk i szybki montaż nie wystarczy dla opowiedzenia świata.

Powraca Polkowski – największy poeta stanu wojennego, największy talent w Polsce. I zaskakuje.

4. „Cantus" to tom wyśmienity, pełen fragmentów doskonałej poezji, w którym Polkowski prezentuje się jako twórca mający pełną władzę nad słowem.

Mocne zdania, sugestywne obrazy, a przy tym, czego mogli obawiać się miłośnicy poety, żadnego autoplagiatowania, żadnego odcinania kuponów od dawnych osiągnięć poetyckich. Polkowski uspokaja frazę, odrzuca wiele z dotychczasowych własnych wynalazków, nie pozwala brzmieć dawnemu sobie w wierszach z XXI wieku.

Jakby próbował się w zupełnie innej konkurencji, jakby dostroił instrument do zupełnie innego przekazu.

Ale też ton wierszy jest absolutnie odmienny od tego, co prezentował poeta w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

„Cantus" to wypowiedź kogoś bardzo poranionego, którego traumy są głębokie, a milczenie w pewnych sprawach znaczące. To książka o rozpaczy, bezowocnym poszukiwaniu nadziei, niedomknięciu losu.

Otwierający tom wiersz, olśniewająca „Rzeka" zapowiada podróż ku podstawowym doświadczeniom metafizycznym.

Jestem młodszy o ponad pół wieku,

łowię patykiem ryby w młynówce.

Jednak zanadto się przechylam i po chwili, chybocąc się,

płynę i bulgocę jak wrzucona do wody pusta butelka

tę krótką podróż przerywa mama, która krzycząc z przerażenia

wyciąga mnie na brzeg.

Powrót starzejącego się poety do wstrząsającej przygody z dzieciństwa, do fascynującego źródłowego doświadczenia niebytu, osobności, przemijania, a przy tym matczynej miłości – zapowiada intymny klimat wierszy, a jednocześnie ich tematykę:

Po raz pierwszy odkrywam urywany puls wewnętrznej

ciemności i czuję słodki smak

wszechświata.

Z tym, że słodyczy w nowym tomie będzie coraz mniej, a raczej okazywać się będzie ona coraz bardziej zwietrzała i złudna. Zwyciężać będzie gorycz i pustka.

(...)

5. Poeta, który w latach osiemdziesiątych stworzył nowoczesny wzorzec polskiego mesjanizmu, który zapisał najwspanialej przeczucie polskiej Golgoty, teraz, zamykając się w swej chacie w Tymowskich Górach o sprawach wspólnoty i religii, zatopiony w górskim pejzażu – milczy. Znacząco milczy. (...)

Nie ma też w tych prawdziwych elegiach miejsca na religijną konsolację. To, co było znakiem firmowym Polkowskiego z lat osiemdziesiątych, niezwykła chrześcijańska duchowość jego medytacji, tu zanika zupełnie, jest świadomie, gniewnie nawet odrzucone.

Nie chcę żono, żebyś przywoziła pamięć,

nie chcę żebyś przybyła z przeszłości,

nie chcę żebyś przyjechała młoda,

to Bóg niech pertraktuje ze śmiercią.

Zbliżający się do sześćdziesiątki poeta zdaje sobie sprawę ze starości i chce o niej mówić bez łatwych pocieszeń, bez złudzeń.
„Miałem zostać lekarzem, zostałem starym człowiekiem" – pisze z gorzką ironią Polkowski odwołując się do jakichś rodzinnych planów, złudzeń, wspomnień...

To nie jest stary rubaszny Miłosz, patrzący z uśmiechem mędrca na przemijanie, delektujący się swoim wiekiem, kaprysami niedołężności, pamięci, bawiący się wygasającymi pożądaniami, przeszłymi grzechami, kaprysami ciała. O nie.

Polkowski stawia mnóstwo pytań, tych właśnie najistotniejszych, tyczących losu, sensu, przemijania, ale po to, by pokazać, że znikąd nie nadpływa pocieszenie. I nadziei na owo pocieszenie coraz mniej.

Im bardziej zbliżam się do śmierci,

tym mniej wyraźnie słyszę siebie,

gubię swój ślad.

Cudze głosy mówią we mnie, splatają się cudze linie życia...

(...)

Poeta, który niegdyś szukał i znajdował wsparcie we wspólnocie, choćby historycznej, który w imieniu tej wspólnoty opłakiwał utratę niepodległości, który wreszcie sakralizował społeczny opór i walkę, teraz ucieka i od wspólnoty, i od Boga.

Religia? Owszem, istnieje, ale traktowana jest raczej jako na wpół zatarty kulturowy znak, przedmiot niewyraźnego pragnienia, złudnego marzenia niźli możliwość realnego wejścia w mistyczne przeżycie. (Przypomnijmy sobie nakładanie scen biblijnych na codzienność stanu wojennego a zobaczymy kolosalną różnicę, jaka zaszła w poezji Polkowskiego i prawdziwe otchłanie rozpaczy, w jakich się zanurza).

Rodzina? Dawniej mitologizowana, funkcjonująca prawie jako sacrum religijne i patriotyczne, w elegijnych wierszach Polkowskiego z XXI wieku zostaje zanegowana jako przestrzeń spełnienia.

Przytoczmy dla kontrastu fragmenty zapisków więziennych z roku 1982:

Z przyklejonego do ściany zdjęcia patrzy na nich

młoda kobieta trzymająca na kolanach

małego chłopca. Skupiony malec nie poznaje

ojca, właśnie podniósł rączkę (zdjęcie

w tym miejscu jest zamazane) jakby błogosławił

tym trzem więźniom,

(Żydom, Grekom i całej ziemi)

Albo:

Oto moje obywatelstwo – twój wzniesiony

Pod piersiami

Brzuch (Anusiu, mateńko).

A teraz? Wiersz „Cantus", będący hołdem złożonym matce, której religijne życie traktowane jest z lekkim sentymentalnym pobłażaniem, kończy pełne bolesnego rozczarowania zdanie-konstatacja:

Wypełniam swój los,

choć nie jesteśmy już sobie

przeznaczeni.

6. Odrzuciwszy pocieszenie płynące z natury, historii, religii, miłości podejmuje Polkowski w zamykającym zbiorek utworze próbę ostatnią. Wzywa sztukę. Nieśmiertelną sztukę Jana Sebastiana Bacha, którego apoteozę głosił już w wierszach z lat siedemdziesiątych, a i tu we wcześniejszych utworach przywoływał jego „Wohltemperierte Klavier" jako przeciwwagę dla naszej niemożności przebaczenia, zaś toccatę jako wyraz doskonałego spełnienia.

Tom „Cantus" wieńczy wiersz pod ostentacyjnie manierycznym tytułem „Allemanda, Corrente, Sarabande, Giga, Ciaccona", będącym wyliczanką poszczególnych części utworu Bacha.

Dzisiaj, w wilgotny lutowy wieczór [Bach] zaprowadza porządek

w sercu dwudziestoczteroletniej kobiety,

która stojąc, na początku XXI wieku, wśród zhańbionych zwłok

śląskich kopalń, odczytuje kod Partity d-moll.

słucham bezwładnie, bezładnie myślę

o światowym krachu finansowym,

o przyszłości swoich dzieci, gdy jedno z nich,

z niepokojącym rodzajem miłości w półprzymkniętych oczach,

używając wiśniowego smyczka oddaje mi, podarowuje?

lata stracone na daremne poszukiwanie słów.

Moment spełnienia, ekstazy, epifanii, którą zwiastuje córka, przywodzi mi na pamięć finał „Szkoły muzycznej", jednego z najwspanialszych opowiadań Johna Updike'a:

moja córka wychodzi z klasy. Ma tłuściutką, zadowoloną twarz, odświeżoną, pełną nadziei; jej pogodny uśmiech, przygryziona dolna warga

przeszywają me serce i umieram (wydaje mi się, że umieram) u jej stóp.

[tłum. Henryk Krzeczkowski]

Czy i to zaneguje Polkowski? Jakichż argumentów użyje, by pozbawić mocy swą wizję? Bach, kobieta-córka, początek tysiąclecia, zhańbione zwłoki (cóż za przerzutnia!) kopalń...
Posłuchajmy:

Dotykam letniego, wypełnionego złotym śniegiem pasma

włosów mojej córki, jej nadgarstków,

które zaprojektował Guarneri.

Wokół duszny oddech stłamszonego życia.

I zaborcza, coraz bardziej bolesna,

wszechogarniająca jak chaos

cisza.

Cisza? Nicość jako finał jego peregrynacji, jego poszukiwań pocieszenia? Wszechogarniająca cisza? Czyż apodyktyczny koniec tego utworu nie jest zwykłym gestem przekory?

Oto artysta kreśli drogę ucieczki, kreśli wzruszającą pochwałę miłości i sztuki przekraczającej doczesność, kwestionującej przemijanie, porządkującej chaos. Sam swoją poezją tę nicość przezwycięża, by później gestem niecierpliwym podrzeć swój genialny szkic i powiedzieć zaskoczonym słuchaczom, że to znowu nie to.

Cóż to za gest?

Gdzie jest prawda o nas: czy w wizjach i intuicjach rozsianych w tomie czy w tych odruchach negacji?

Czy w czułym przeglądaniu rodzinnych albumów, prywatnych objawieniach bytu, kontemplacji krajobrazów czy w odpychaniu pocieszenia i kwestionowaniu ładu?

Mój rówieśnik orzech lekko i cierpliwie –

mówiąc i owocując – układa toccatę Bacha.

Stoimy razem wczepieni ze wszystkich sił

w ten sam kawałek ubogiej gliny,

w bezwietrznej ciszy,

pod ogromnym światłem sierpnia.

Czyż czyniąc ze swojej rozpaczy przedmiot estetycznej kontemplacji de facto nie przezwycięża jej, nie niweczy? On, niczym jego patron, Bach, bez nadziei iluminacji próbujący „kaligrafować jasny wzór tajemnicy", w rozpaczy pracujący nad ocaleniem świata...

To pytanie to klucz do poezji Jana Polkowskiego.

Wspaniałe próby, hipnotyczne obrazy, sygnały epifanii, a później pozorowane duchowe samobójstwa, zniecierpliwienie, melancholia.

Andrzej Horubała

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych