Warzecha dla wPolityce.pl: Bujanie w kosmosie z Fundacją Eberta. Rysuje Krauze

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Rys. Andrzej Krauze, "ŻEBY TYLKO"
Rys. Andrzej Krauze, "ŻEBY TYLKO"

Kilka godzin siedziałem dzisiaj na konferencji, zorganizowanej przez Fundację Friedricha Eberta w Polsce, zatytułowanej „Europa – kontynent pojednania? 40 lat po wizycie Willy Brandta w Warszawie" (przy okazji – tytuł konferencji zawiera błąd gramatyczny, ponieważ imiona po polsku podlegają odmianie, powinno więc być „Willy'ego Brandta"). Mogłem być świadkiem tego wiekopomnego wydarzenia od 10 do mniej więcej 14 i wrażenie było niezapomniane.

Faktem jest, że od dawna już na tego typu zgromadzenia nie chadzam. Nie widzę sensu. Patrzę na listę gości i od razu wiem, co będzie mówione. I wiem, że żadnego starcia poglądów czy opinii nie będzie, bo dyskutanci są dobierani tak, aby zgadzać się ze sobą całkowicie, względnie – w przypływach szaleństwa – w większej części. Może więc trochę się odzwyczaiłem. Tym razem postanowiłem zrobić wyjątek, zwłaszcza że po 13 mieli się zjawić prezydenci Komorowski i Wulff.

Miałem poczucie, że przez te kilka godzin znajdowałem się w alternatywnej rzeczywistości, w której nie ma problemów, interesów, nawet historii trochę jakby nie ma, choć pozornie to paradoks, bo przecież temat konferencji wprost do wydarzenia historycznego nawiązywał.

A jednak. Czy gdyby historia istniała i była w jakiś sposób brana pod uwagę, w Polsce mogłaby sobie organizować konferencje o pojednaniu fundacja, założona przez Friedricha Eberta? Ten socjaldemokratyczny kanclerz Republiki Weimarskiej był rewizjonistą, sprzeciwiającym się oddaniu Polsce m.in. Śląska, zaś w roku 1920, ogłaszając neutralność Niemiec w konflikcie polsko-bolszewickim, zablokował transporty francuskiej broni przez niemieckie terytorium. Krótko mówiąc – o ile możemy za męża stanu uznawać Konrada Adenauera lub Helmutha Kohla, o tyle Friedrich Ebert był politykiem działającym po prostu na szkodę Polski i ludziom, znającym trochę te okoliczności, fundacja przez niego założona musi się źle kojarzyć. Pomijając już fakt, że jest to fundacja ściśle związana z SPD.

Powitalne przemówienia pomijam. Wprowadzenie do pierwszego panelu wygłosił gość z USA, prof. Fritz Richard Stern. Tu można znaleźć notkę o panu profesorze z angielskiej Wikipedii. Szczególnie warto zwrócić uwagę na opis jego stanowiska wobec słynnej książki „Hitler's Willing Executioners", stawiającej wybitnie dla Niemców niewygodną tezę, iż zdecydowana większość niemieckiego narodu akceptowała bestialstwa, zarządzane przez hitlerowską elitę lub udawała, że o nich nie wie. Prof. Stern był uprzejmy uznać tę tezę za wyraz germanofobii.

Prof. Stern robił w czasie konferencji za naczelną gwiazdę. Jednak jego przemówienie nie było nawet miałkie. Było po prostu pozbawionym treści, łzawym hippisowskim songiem na rzecz wszechludzkiego pojednania (a w szczególności niemiecko-polskiego i polsko-rosyjskiego), doprawionym tu i ówdzie takimi kwiatkami jak: „wielkim osiągnięciem Europy było stworzenie welfare state", twierdzeniem, że „bogaci nie mogą biednym narzucać ubóstwa", tudzież porównaniem Willy'ego Brandta do Baracka Obamy oraz cytatami z prezydenta Miedwiediewa, rozwodzącego się nad wspaniałościami polsko-rosyjskiej miłości.

Poniekąd to zrozumiałe, że lewicowa fundacja niemiecka zaprasza na swoją konferencję lewicowego amerykańskiego intelektualistę-celebrytę. Byłoby jednak dobrze, żeby przynajmniej nie był to intelektualista sprawiający wrażenie, jakby stracił kompletnie kontakt z rzeczywistością, zaś jego wiedza o Europie Środkowej ograniczała się do wspomnień z wczesnego dzieciństwa i paru sztampowych książek.

Potem zaczął się panel (program konferencji można znaleźć tutaj), z tym że zamiast Tadeusza Mazowieckiego wziął w nim udział ambasador Janusz Reiter. Dyskusja toczyła się w kompletnej próżni. Większość stwierdzeń dyskutantów (może z wyjątkiem niektórych zdań Janusza Reitera i Iriny Kobrinskiej) brzmiała, jakby państwa nie miały żadnych interesów, jakby przeszłe konflikty nie miały żadnego wpływu na teraźniejszość, a przede wszystkim – jakby cała polityka rozgrywała się tylko w sferze podniosłych symboli, a nie pieniędzy, kontraktów, interesów, strategicznych zagrożeń.

Oczywiście w kontekst pojednania niemiecko-polskiego wpisało się raczkujące pojednanie polsko-rosyjskie. (Przy tej okazji pani Kobrinskaja skłamała, stwierdzając, że Rosjanie udostępnili nam wszystkie akta zbrodni katyńskiej, na co jednak nikt z obecnych nie zareagował, choć trudno przecież założyć, że np. Janusz Reiter nie ma świadomości, jaka jest prawda.) Mowa miała być o symbolach i gestach pojednania. Ciekawe zatem, że wszyscy paneliści, mówiąc o stosunkach między narodami, zachowywali się tak, jakby w nich wszystkich opinia publiczna była niemal jednorodna. Dokładnie w tym samym czasie, kiedy odbywał się panel, w Brukseli trwało publiczne wysłuchanie w sprawie smoleńskiego śledztwa, podczas którego padały żądania powołania międzynarodowej komisji.

To postulat bliski co najmniej 300 tysiącom osób w Polsce, które podpisały apel w tej sprawie. Można zatem założyć, że przynajmniej taka liczba osób – choć prawdopodobnie jest ich o wiele więcej – nie podziela zachwytów nad nowym kształtem stosunków polsko-rosyjskich i wykazuje jak najdalej idącą nieufność wobec Moskwy. Ale o tym nikt na konferencji nie wspomniał. Obowiązywał dogmat, że „Polacy chcą pojednania". Oczywiście bez zdefiniowania, czym miałoby ono być i jak miałoby się odbywać. Nie zostało zresztą w ogóle uczynione podstawowe rozróżnienie pomiędzy odczuciami wobec narodu rosyjskiego a państwa rosyjskiego – a to przecież dwie różne sprawy.

Wreszcie zjawili się obaj prezydenci (zresztą ze sporym, 15-minutowym opóźnieniem, a przecież podobno to tylko Lech Kaczyński się spóźniał). Bronisław Komorowski – muszę przyznać obiektywnie – miał nawet, jak na siebie, całkiem spójne i sensowne przemówienie ze zrozumiałą tezą. W skrócie brzmiała ona, że – po pierwsze – uklęknięcie Brandta przed pomnikiem Bohaterów Getta nie było dla Polaków w tamtym czasie sygnałem przełomu; po drugie – że pojednanie musi wychodzić od dołu, a nie z politycznych decyzji.

Zwłaszcza ta druga teza jest odważna w kontekście urzędowo nakazywanej ostatnio rusofilii. Pan prezydent oznajmił jednak na koniec swojego wywodu, że właśnie w przypadku stosunków z Rosją widać, jak Polacy chcą pojednania. (Tu znów, podobnie jak w wywiadzie dla „Izwiestii", przemawiał Bronisław Komorowski w imieniu wszystkich Polaków, choć mojego upoważnienia w tej kwestii ani, o ile wiem, upoważnienia żadnego z moich znajomych nie ma.)

Prezydent Christian Wulff mówił właściwie nie wiadomo, o czym. Jego przemówienie było zbiorem luźno rozsianych refleksji o wspaniałościach pojednania w każdym wymiarze, bez jakiegoś naczelnego wątku.

Powie ktoś: takie konferencje odbywały się zawsze. Tak – tylko że jeszcze trzy, cztery lata temu podział spotkań był dość czytelny: oficjałki, po których niewiele można było się spodziewać i spotkania problemowe, na których dochodziło do starcia różnych opinii i koncepcji. Teraz tych drugich już w zasadzie nie ma. Jest tylko typ, zaprezentowany dzisiaj w wydaniu Fundacji Eberta: dyskusja, bujająca gdzieś w kosmosie, we własnym, wyidealizowanym świecie, pozbawionym niebezpieczeństw, problemów i interesów. I broń Boże bez przedstawicieli poglądów, które mogłyby zepsuć sielankowy obraz absolutnego bezpieczeństwa.

Chętnie posłuchałbym dyskusji np. o zagrożeniach strategicznych dla obszaru atlantyckiego. Ale takiej konferencji dziś żadna głównonurtowa fundacja nie zorganizuje. Obowiązuje przecież linia, ogłoszona przez Bronisława Komorowskiego: jesteśmy bezpieczni, nikt na naszą wolność nie czyha. Jest git, jednym słowem.

P.S. Po przemówieniach prezydentów doszedłem do wniosku, że mam ważniejsze sprawy do roboty. Jak Państwo myślą – dużpo straciłem?

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych