Nawet "Metro", pismo należące do Agory, opatrzyło przyjazd rosyjskiego prezydenta mało poprawnym politycznie tytułem:
Wizyta Wielkiego Brata.
Z nagłówków głównych gazet wyziera konfuzja. Najwięksi entuzjaści poprawy stosunków z Rosją nie śpieszą się z entuzjazmem. Przeważają głosy ostrożne z gatunku: "Jak nie umrze to żyć będzie". Bo i co tu mówić?
Dla mnie jest to wybór polityczny. Podzielam sąd Bartłomieja Sienkiewicza, który pojawił się w Tygodniku Powszechnym, a został omówiony na naszym portalu (Sienkiewicz ciekawie o relacjach polsko-rosyjskich: "Kreml wygasza grę o prestiż". Ma interes w zbliżeniu z Warszawą), że Rosja realnie dąży do ułożenia sobie na nowo stosunków z Polską. Można dyskutować dlaczego: czy uznała wyższość rynku europejskiego nad chińskim, jak pisze Sienkiewicz, czy dała się przekonać Niemcom, powodów widać wiele. Także doraźny interes ekonomiczny. Ale z pewnością Miedwiediewowi i Putinowi zależy. Pytanie tylko, co Polska powinna z tą ich tęsknotą zrobić.
Z Sienkiewiczem nie zgadzam się w czymś innym. Uznaje on politykę wschodnią Lecha Kaczyńskiego za od początku poronioną i skazaną na klęskę. Naturalnie była ona zawsze źródłem kłopotów: z Białorusią rządzoną przez dyktatora, Litwą mającą kompleks na punkcie Polaków i Ukrainą, gdzie opcja prozachodnia okazała się słabsza i bardziej uwikłana w sprzeczności niż się wydawało zaraz po pomarańczowej rewolucji. Ale warto było próbować, zwłaszcza skoro jeszcze niedawno rosyjska polityka była inna niż ta dzisiejsza.
Być może ma jakąś rację Igor Zalewski, który w dzisiejszym "Fakcie" głosi przewrotną tezę: obie opcje wobec Moskwy: twarda Kaczyńskich i miękka Tuska mają swoje walory. Przypomina to głośne kiedyś twierdzenie wielu historyków, że podczas pierwszej wojny Polska musiała obstawiać różne geopolityczne kierunki równocześnie: prorosyjski i ten drugi, na państwa centralne. Nazywano to wtedy grą na dwóch fortepianach, on się nam zresztą per saldo opłacił.
Dziś Polacy też mogą grać. Nawet nie umawiając się między sobą, ba ciężko spierając, jak działo się podczas sławnej wyprawy Kaczyńskiego do Gruzji w roku 2008.
Ten podział ma jednak swoje granice. ostatnio pewien mądry polityk bliski kiedyś obozowi PO przekonywał mnie, że całkowite rozstanie się przez obecny rząd z polityką wschodnią to gorzej niż zbrodnia. To po prostu błąd. Bo bezrefleksyjne przyjęcie zalotów Rosji wiąże się z poważnym niebezpieczeństwem: wyrzeczeniem się jakichkolwiek aspiracji we własnym regionie. Jest to powtórzę wybór czysto polityczny, on nie wiąże się z żadnym upokorzeniem, z przyjmowaniem statusu protektoratu, jak twierdzą najbardziej zapalczywi przeciwnicy Rosji. On jest wręcz aktem narodowego egoizmu.
Tylko że jest to egoizm bardzo ciasny, krótkowzroczny, podobnie jak w przypadku awansów ekonomicznych na przykład w dziedzinie energetyki. Bo wobec kapryśnego rosyjskiego molocha warto dysponować rozwiązaniami alternatywnymi. Warto go czymś szachować. Polacy mówiący: nie interesują nas Ukraińcy, nie interesują nas Litwini, okażą się ludźmi mało rozgarniętymi.
I jest coś jeszcze. Rosja nie jest państwem normalnym. Nikt nas o tym lepiej nie przekonuje jak "Gazeta Wyborcza" jednego dnia epatująca reportażem o rosyjskim prawniku-biznesmenie reprezentującym zachodnią firmę, który umarł w więzieniu, bo nie chciał zeznawać w skręconej przez państwo sprawie, a drugiego nakazująca wierzyć Rosji w sprawie smoleńskiego śledztwa. Często przypomina o tym profesor Andrzej Nowak. Ten sam prokurator Czajka, który fingował sprawę Chodorkowskiego czy ukręcał łeb śledztwu po zabójstwie Politkowskiej, odpowiada dziś za wyjaśnienie śmierci polskiego prezydenta. Koniec kropka.
Dla Zachodu wybór jest mniej stresujący. Co najwyżej co jakiś czas będą płacić za lukratywne kontrakty tym, że ktoś z ich pomniejszych reprezentantów, często Rosjan, trafi do więzienia padając ofiarą czegoś, co amerykańska dyplomacja nazywa wprost "relacjami mafijnymi". Dla Polski wybór jest dużo bardziej kłopotliwy.
To zabawne, ale opisuje go dziś w Fakcie osoba, której bym o to nie podejrzewał - Monika Olejnik:
Czekamy aż coś się ruszy w śledztwie smoleńskim - chcemy otrzymać z powrotem wrak samolotu i czarne skrzynki. Chcemy wiedzieć, kto wydał pozwolenie na lądowanie Tu-154 i jaki był wtedy stan lotniska. Kontrolerzy z wieży lotniczej muszą zostać przesłuchani także przez polskich prokuratorów. Poza tym czekami na uczciwą dyskusję o blokadzie rafinerii w Możejkach i na rehabilitację zamordowanych w Katyniu polskich oficerów.
Nic dodać nic ująć. I nie tego się boję, że polski rząd i polski prezydent wda się w grę z Rosjanami, ale tego, że PR-owski, skierowany do wewnątrz Polski charakter tej gry każe im zapomnieć o naszych rozmaitych non possumus.
Trzeba o tym mówić i to mówić twardo. Ale nie ułatwiają tej rozmowy absurdalne analogie do PRL, już sama swobodna dyskusja świadczy o tym, że to analogia delikatnie mówiąc, naciągana. Ani wiara w to, że Tusk i Komorowski to rosyjscy agenci. Nie trzeba być czyimś agentem żeby zapraszać Jaruzelskiego i grać z ciemnymi siłami. Gdy mniejszość krzyczy coś takiego (na razie głównie w internecie, ale czasem ten język przebija się też do politycznej debaty), większość utwierdza się w przekonaniu, że wszelkie zagrożenia za Wschodu to wymysł ludzi niestabilnych emocjonalnie. I tym bardziej potulnie godzi się z reorientacją polityki, która niesie ze sobą naprawdę spore ryzyko.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/108116-zaremba-komorowski-nie-musi-byc-rosyjskim-agentem-zeby-sprowadzic-na-nas-klopoty-rysuje-zawistowski
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.