Czystki to specjalność PiS. "Czystki to metoda działania rodem z partii autorytarnych"

Wybory samorządowe w Warszawie wzbudziły wiele emocji. Przynajmniej na lewicy emocje te nie opadły po ogłoszeniu oficjalnych wyników. W mediach rozpowszechniana jest teza o porażce SLD w stolicy. Ile jest ona warta? Odwołajmy się właśnie do wyników wyborów z 21 listopada tego roku. I porównajmy je z wynikami, jakie lewica osiągała w Warszawie we wcześniejszych wyborach. W ostatnich wyborach do Sejmu w 2007 r. koalicja LiD w Warszawie zdobyła 12,7% głosów. Po dwóch latach lista SLD-UP w wyborach do Parlamentu Europejskiego uzyskała w Warszawie 11,35%. W czerwcu tego roku Grzegorz Napieralski w wyborach prezydenckich przekonał do siebie 10,59% warszawiaków. Moją wizję Warszawy w wyborach samorządowych poparło 13,33% wyborców, w wyborach do Rady Warszawy na listę SLD zagłosowało prawie 16% warszawiaków. Na tym tle wyniki ostatnich wyborów wyglądają co najmniej przyzwoicie. Cztery lata temu w Radzie Warszawy mieliśmy 11 radnych. Teraz będzie ich 10. Zwróćmy tylko uwagę na zmniejszoną w międzyczasie liczbę okręgów wyborczych. Jest to informacja ważna, jeśli zauważymy występującą w stolicy polityczną prawidłowość: SLD zdobywa w Warszawie po jednym mandacie w każdym okręgu oraz dwa na Mokotowie. W 2006 r. było 10 okręgów i 11 mandatów. W 2010 r. było 9 okręgów i 10 mandatów. Mówiąc krótko -wzięliśmy swoje.

Dobrze zorientowany w wydarzeniach politycznych czytelnik przypomni sobie w tym miejscu jeszcze jeden wynik - 22%. Tyle Marek Borowski uzyskał cztery lata temu, kandydując na stanowisko prezydenta Warszawy jako kandydat LiD. Doskonale pamiętam tę kampanię. Sam przecież nią kierowałem w skali kraju. Wynik Marka Borowskiego wzbudził wówczas uznanie. Nic w tej kwestii do dzisiaj się nie zmieniło. Porównując wybory z 2006 r. z tymi z roku 2010, musimy dostrzec, że zmieniła się sytuacja ogólnopolityczna w Warszawie. W 2006 r. w stolicy mieliśmy komisarza, a o fotel prezydenta rywalizowało trzech głównych kandydatów mających takie same - niewielkie - związki z warszawskim samorządem. Obok Borowskiego o fotel prezydenta stolicy rywalizowali Kazimierz Marcinkiewicz i Hanna Gronkiewicz-Waltz, która - co niewielu pamięta - nie miała wówczas w małym palcu danych liczbowych na temat każdej inwestycji w Warszawie. Cztery lata temu urzędujący prezydent nie ubiegał się o reelekcję - i na tym polega jakościowa różnica w porównaniu z wyborami tegorocznymi. Jak pokazały liczne przykłady innych miast, urzędujący prezydent -jeśli swoje obowiązki wykonuje poprawnie -ma zapewnioną wyborczą premię. Swego rodzaju pulę ekstra głosów w zestawieniu z listą jego komitetu. W ostatnich wyborach prezydenta Hanna Gronkiewicz-Waltz taką premię uzyskała od wyborców. Wyniosła ona 67 tys. głosów. Pani prezydent otrzymała o tyle więcej głosów niż jej Platforma Obywatelska w wyborach do rady miasta. To gigantyczna przewaga nad resztą stawki.

Wielu wyborców - jak widać, również lewicy - wolało poprzeć dotychczasowego prezydenta. Najlepszym przykładem jest Poznań, gdzie kandydat SLD Dariusz Bachalski otrzymał 6% głosów. A lista SLD uzyskała 14,5% głosów do rady miasta. Po prostu poznańscy wyborcy SLD uznali Ryszarda Grobelnego za dobrego gospodarza. Podobnie w Białymstoku SLD w wyborach do rady miasta zdobył 15%, a kandydat SLD Janusz Kochan 4,6%. Wszystko dlatego, że urzędujący prezydent Tadeusz Truskolaski zdobył 68% głosów -w tym uznanie większości sympatyków lewicy. Kandydaci SLD w wyborach prezydenckich - gdy rywalizowali z urzędującym prezydentem miasta - otrzymali niższe poparcie niż lista także we Wrocławiu, Gdańsku, Szczecinie i Gdyni. Podobny mechanizm -na szczęście na mniejszą skalę - zadziałał w stolicy.

U wielu komentatorów można dostrzec nutkę rozczarowania wynikiem lewicy w stolicy i innych wielkich miastach. Wynika ono często ze zbyt prostego przenoszenia zaobserwowanych na Zachodzie prawideł politologii na grunt polski. Inaczej niż na Zachodzie w Polsce wielkie miasta nie są bastionem lewicy. Działa tutaj czynnik historyczny, wielkie miasta (chociażby Warszawa, Wrocław, Gdańsk, Kraków) były bastionami opozycji antykomunistycznej. Ich najbardziej dynamiczni i opiniotwórczy mieszkańcy ulegali politycznej socjalizacji w okresie działalności prężnej opozycji antykomunistycznej. I w przeważającej większości z tą opozycją się utożsamiali. Resentyment wobec starego systemu i utożsamienie go z lewicą w ogóle stanowi nie lada problem dla lewicy politycznej - niezależnie od jej rodowodu. Nic dziwnego, że SLD najlepiej radzi sobie w miastach średniej wielkości. To prawidłowość także w innych państwach postkomunistycznych. W Czechach socjaldemokraci potrafili wygrać wybory samorządowe we wszystkich województwach, a przegrać tylko w Pradze z ODS. Podobnie na Słowacji partia Smer jest silna głównie na prowincji. Przytoczmy najprostszy dowód na prawdziwość tej tezy w Polsce: Grzegorz Napieralski w miastach powyżej 500 tys. dostał 11,27%, najwięcej zaś głosów otrzymał w miastach od 50 do 100 tys. mieszkańców - 15,42%. Ta prawidłowość jest bardzo wyraźna i potwierdza się w kolejnych wyborach. Dlatego apeluję, nie mylmy Europy środkowej z Europą Zachodnią. W Polsce wielkie miasta nie są bastionami lewicy. Chociaż robimy dużo, aby to zmienić. To jednak proces obliczony na lata.

Red. Joanna Miziołek sformułowała na łamach dziennika „Polska" (23.11.2010) następujące zdanie:

„Szef SLD zaraz po wyborach zlecił też przeprowadzenie czystek wśród liderów lewicy w Warszawie i Wrocławiu, dwóch miastach, gdzie wynik samorządowy był bardzo słaby".

Ta teza to nieporozumienie. We Wrocławiu SLD wprowadził do rady jednego radnego, co jest klęską. W Warszawie jest 10 radnych. Trudno stawiać znak równości między jednym radnym a dziesiątką radnych. O bardzo słabym wyniku SLD należy mówić w odniesieniu do Krakowa, gdzie Sojusz nie ma żadnego radnego. A wcześniej lokalne władze SLD odrzuciły propozycję startu z list prezydenta Majchrowskiego. Taki precedens miał miejsce m.in. w Rzeszowie, gdzie politycy SLD z powodzeniem startowali z listy prezydenta Tadeusza Ferenca. Szkoda, że w stolicy Małopolski zwyciężył partyjny partykularyzm, który ostatecznie przyniósł partii klęskę. O klęsce można mówić także w Lublinie. W 2006 r. LiD miał sześć mandatów, teraz SLD zdobył jeden mandat. Wszystko dlatego, że nie dogadano się z poseł Izabellą Sierakowską, która wystartowała na prezydenta miasta i wystawiła własną listę do rady miasta. Sukcesu nie odniosła, ale brak porozumienia uniemożliwił sukces lubelskiej lewicy.

Będzie czystka? Na razie „wielka czystka" jest w PiS. I niech tak zostanie. Czystki to metoda działania rodem z partii autorytarnych. Ja jestem członkiem Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Mam nadzieję, że żadnych czystek nie będzie. Co nie znaczy, że nie należy merytorycznie przeanalizować wyników SLD w całym kraju. Czas na poważną rozmowę o lokalnej kondycji Sojuszu.

Tekst ukazał się w numerze 49/2010 tygodnika „Przegląd".

 

 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych