Ustawa wprowadzająca ograniczony, bo 35-procentowy parytet na listach wyborczych nie przeszłaby, gdyby nie Donald Tusk. Początkowo opór przeciw gwarantowaniu paniom minimum był w Platformie Obywatelskiej całkiem spory. Wielu posłów buntowało się z prozaicznego powodu - obawy przed konkurencją kobiet. Ale przeciw też występowały liczne panie. Podobała mi się ich argumentacja: nie chciały swojej pozycji zawdzięczać sztucznym prawnym gwarancjom.
Ostatecznie ten opór został złamany. Tylko 10 posłów PO głosowało przeciw (sami mężczyzni, między innymi Jarosław Gowin i Andrzej Czuma). Przeciw był też prawie cały PiS (poza Nelly Rokitą) i prawie cały PJN (jednak nie jego feministyczna liderka Joanna Kluzik-Rostkowska). Większość platformersów głosowała za. Razem z lewicą i ludowcami.
Tusk przekonywał opornych, że projekt jest umiarkowany. 35 procent to kwota niezbyt wygórowana. Większość partii już dziś wystawia niewiele mniej pań.
Ale 10 lat temu Tusk, o wiele mocniej niż teraz akcentujący swój liberalizm, był przeciw parytetom. Które wtedy były zresztą dopiero śpiewem przyszłości, pomysł wyśmiewało nawet wielu posłów lewicy. Szykujący się do wyjścia z Unii Wolności polityk powiedział w wywiadzie dla Nowego Państwa, że to niedopuszczalna forma inżynierii społecznej. Naruszająca zasadę wolności.
I rzeczywiście, w naprawdę wolnym społeczeństwie wyborcy mogą głosować na listy, na których są sami mężczyźni (bo na przykład uważają, że miejsce kobiet jest w domu, w demokracji pogląd jak najbardziej uprawniony). Mogą też głosować na ugrupowanie, która wystawi same kobiety. Czy nie jest paradoksem, że taka Partia Kobiet będzie musiała na mocy właśnie uchwalonego prawa wpisać na swoje listy 35 procent panów. To nie tylko paradoks. To absurd.
Dochodzą do tego mankamenty nawet ograniczonych parytetów. Kobiety naprawdę nie garną się do polityki tak mocno jak mężczyźni, żeby więc skonstruować listy według arbitralnych kwot, trzeba będzie ich szukać w drodze łapanek. Jakość kandydatów nie będzie w następstwie takich machinacji lepsza. Oczywiście przy parytecie 35-procentowym takie niebezpieczeństwo jest małe. Ale wiemy, że na tym się nie skończy. Feministki biją się o 50 procent. I przy poprawnościowych trendach w całej Europie prędzej czy później się dobiją.
Dlaczego Tusk się na to zdecydował. Może naprawdę zmienił zdanie? Niewykluczone. Ale być może uznał, że to niezbyt wygórowana cena aby pokazać, że w jakiejś sferze PO jest politycznie poprawna. Przecież poprawka lewicy aby kwoty były 50-procentowe, została jednak odrzucona. A dla feministek i ich sojuszników na forum europejskim Platforma jest i tak partią wsteczną i klerykalną. Warto więc przyjąć barwy ochronne.
Ale jest i bardziej pragmatyczna przyczyna opłacalności tego manewru. Niedawno podczas wyboru zarządu PO, Tusk zablokował pewnego ważnego polityka związanego ze Schetyną przypominając mu, że nie jest kobietą. Gdy jakaś pula miejsc ma być obsadzana z klucza, przyjmijmy że często przez osoby mniej doświadczone, a czasem wyciągnięte z kapelusza, łatwiej pomijać niewygodnych i nie do końca sterowalnych. To daje narzędzie większej kontroli nad partią. Nieprzypadkowo Tusk zapowiedział jeszcze bardziej wyśrubowane parytety przy obsadzie tak zwanych miejsc biorących na listach. Rozda je paniom, a te będą posłuszne. Tak przynajmniej może to sobie wyobrażać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/108004-parytety-jestem-przeciw-tuska-ktory-to-przeforsowal-moge-zrozumiec-ale-trudno-go-chwalic-rysuje-zawistowski
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.