Chcąc pomóc kandydatom Partii Demokratycznej przed wyborami do Kongresu, Barack Obama wystąpił w rozrywkowym show Jona Stewarta. Jako pierwszy w historii prezydent USA.
W ostatnich dniach przed wyborami, prezydent dwoi się i troi. Jest niemal wszędzie, namawia i zagrzewa do walki partyjne doły, bo jeśli one nie stawią się przy urnach, zapowiada się prawdziwa rzeź Demokratów. Ale nie wszędzie kandydaci Partii Demokratycznej przyjmują nominalnego szefa swojej partii z otwartymi ramionami.
Ucieczka od Obamy
Przy akceptacji dla prezydenta rzędu 37-40 proc. Amerykanów, wkurzonych na słaby wzrost gospodarczy i wysokie bezrobocie, część kandydatów wręcz ucieka od prezydenta i osoby nr 2 w partii, przewodniczącej Izby Reprezentantów Nancy Pelosi. Jeden kongresmen z Missisppi wyznał, że w 2008 r. głosował na... republikanina Johna McCaina. Demokratyczny kandydat na gubernatora Rhode Island powiedział, żeby Obama ewentualne poparcie dla niego
sobie wsadził gdzieś
a demokrata z Zachodniej Wirginii - w spocie wyborczym – ostrzelał ze sztucera projekt ustawy popieranej przez prezydenta. Z kolei kongresmen z Północnej Dakoty, lojalny do tej pory członek Partii Demokratycznej nagrał klip, gdzie przedstawia się „Nie jestem Nancy Pelosi, nie nazywam się Barack Obama...". To mniej więcej tak, jakby kandydat PO na ważny urząd stwierdził, że nie ma nic wspólnego z Tuskiem i Komorowskim.
Nic dziwnego, że Obama szuka głosów, gdzie może. A zależy mu przede wszystkim na mniejszościach i ludziach młodych, wśród których nie ma śladu po entuzjazmie z kampanii 2008 r. W poszukiwaniu głosów, zawitał więc w środę wieczorem zawitał do popularnego prorgamu w kanale Comedy Central „The Daily Show" z Jonem Stewartem.
Na kłopoty, Jon Stewart
Popularnego, to mało powiedziane. „The Daily Show" ogląda 1,1 mln ludzi w grupie 18-49, a łącznie z powtórkami – 3,5 mln widzów. Audytorium jest o wiele większe, bo klipy z programu biją rekordy w internecie. Ale 47-letni Stewart to ktoś więcej niż tylko gospodarz programu i komik. To prawdziwa instytucja, ikona popkultury, o której wykłada się już nawet na uniwersytetach. Słynie z ciętych komentarzy do wystąpień polityków a nazwisko wyrobił sobie za prezydentury Busha. Program to obowiązkowy przystanek dla kandydatów na prezydenta (w 2008 r. byli tu i McCain, i Obama, a jeden z pomniejszych kandydatów właśnie tu ogłosił, że startuje w wyścigu po Biały Dom).
Choć sam Stewart reklamuje się, że pracuje w „wymyślonych njusach", to w sondażu z 2007 r. Amerykanie umieścili go wśród czterech, najbardziej ulubionych... dziennikarzy (m.in. obok Toma Brokawa i Dana Rathera). Co ciekawe, w jednym z badań wyszło że 21 proc. ludzi poniżej trzydziestki czerpie wiedzę o świecie z „The Daily Show". Prawie tyle samo, co z klasycznych telewizyjnych programów informacyjnych.
Prezydent jak u siebie
Obama był pierwszym urzędującym prezydentem u Stewarta i trzeba powiedzieć, że miał gwiazdorskie przyjęcie: publiczność nagradzała wiwatami niemal każdą jego wypowiedź. Przez 22 minuty prezydent cały czas zachwalał działania swojej adminstracji, apelując o cierpliwość, bo „zmiany nie dokonują się natychmiast".
Będę wciąż powtarzał: udało nam się pójść naprzód z naszymi planami i dokonujemy zmian w życiu ludzi. Zrobiliśmy naprawdę dużo z tego, o czym mówilismy w czasie kampanii wyborczej
– powiedział Obama.
Trzeba przyznać, że przy ogólnym wrażeniu Wersalu, Stewart potrafił od czasu do czasu przycisnąć prezydenta.
Prowadził pan kampanię na wysokim ce: nadzieja i zmiana, a teraz Demokraci zdają się jechać na haśle "proszę, kochanie, daj mi jeszcze jedną szansę!" (...) Może lepsze byłoby hasło, „yes, we can" ale pod pewnymi warunkami?
– zapytał Stewart.
Nie, myślę że powinno być "yes, we can", ale... nic nie da się zrobić przez jedną noc
– odpowiedział Obama, ale minę miał nie tęgą.
Wizyta Obamy to element przemyślanej strategii przyciągania „młodych i bardzo,uczących się i wykształconych z dużych ośrodków". Bez nich, Demokraci kiepsko wypadną 2 listopada. Dodatkowo stratedzy zdają się liczyć, że Stewart uratuje im skórę jeszcze w inny sposób. Otóż w sobotę ma się odbyć w Waszyngtonie wielki wiec pod hasłem „Restore The Sanity" (co można przetłumaczyć jako „Przywrócić normalność, zdrowie psychiczne?"). Brzmi znajomo? Spindoktorzy Partii Demokratycznej liczą, że dziesiątki tysięcy młodych zebranych w Waszyngtonie przeniosą ten żar do urn wyborczych.
O tym jak poważnie traktuje sprawę sam Obama, świadczą jego słowa na koniec programu.
Czy mogę coś wrzucić? Po prostu głosujcie
– zaapelował Obama.
Eee...przez chwilę myślałem, że pan powie że wydaje jakiś nowy album – odpowiedział Stewart, jak przystało „numerowi jeden"
– na liście najbardziej wpływowych Amerykanów wg AskMen.com do numeru 21 na liście.
A w niedzielę w Polityce.pl relacja z waszyngtońskiego wiecu „Restore The Sanity".
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/106873-pawel-burdzy-z-waszyngtonu-jak-trwoga-obamy-to-do-popklutury