Niespodziewany smutek
Wybuch smutku i rozpaczy po tym, jak dotarła do Polaków wiadomość o katastrofie w Smoleńsku zaskoczył nie tylko wielu obserwatorów polskiego życia politycznego, zagranicznych i krajowych. Najpierw twierdzono, że są to normalne reakcje po tragicznej śmierci tak wielu znanych publicznie ludzi, że zawsze towarzyszą śmierci celebrytów. Nie inaczej było, gdy zginęła w wypadku samochodowym księżniczka Diana lub gdy nagle umarł Michael Jackson.
I rzeczywiście można by było w to uwierzyć, gdyby nie fakt, że prezydent Kaczyński nie był celebrytą. Wręcz przeciwnie - trudno wyobrazić sobie kogoś, kto tak bardzo nie był celebrytą. Od dawna stał się, podobnie jak cała formacja ideowo-polityczna, z której się wywodził, przedmiotem nagonki medialnej. „Zły" prezydent „przeszkadzający rządowi" pełnił funkcję alibi, legitymizując popolityczne rządy Platformy. Był tak niezbędny dla sprawowania przez nią władzy jak amerykańscy imperialiści, kułacy i stonka ziemniaczana dla władców PRL. Polityka miłości wymagała obiektu nienawiści w nie mniejszym stopniu jak polityka światowego pokoju podżegaczy wojennych.
Po katastrofie media zachowały się tak, jak niemal zawsze, gdy dochodzi do tego rodzaju wypadku. Zaczęły na okrągło informować o szczegółach katastrofy, pokazywać fotografie tych, którzy zginęli, nadawać wspomnienia o nich. Sięgnęły też po autorytety, by uspokoić nastroje i wlać trochę otuchy w serca. Jednak różnica między tym, jak przedstawiano Lecha Kaczyńskiego za życia i po śmierci sprawiła, że dysonans poznawczy stawał się, także dla przeciwników prezydenta Kaczyńskiego, emocjonalnie nie do zniesienia. Zwłaszcza, ze program prowadzili ci sami dziennikarzy, którzy przedtem wyróżniali się w brutalnej kampanii antyprezydenckiej. A autorytetami, które pokazywano, byli najczęściej polityczni przeciwnicy Lecha Kaczyńskiego, reprezentujący ten sposób uprawiania i wizję Polski, którą on zwalczał i którzy w popierających go Polakach szacunku raczej nie wzbudzali, raczej repulsję.
W emocjonalnych reakcja nie chodziło więc tylko to to, że zginął prezydent Rzeczpospolitej i tyle przedstawicieli elity politycznej, lecz że zginął ten właśnie prezydent, że zginął Lech Kaczyński, i to na terenie Rosji, w miejscu tak symbolicznym, w drodze na uroczystości w Katyniu. Prezydent, który tak brutalnie był atakowany i którego wizerunek medialny był tak negatywny, a który, jak nikt inny, czuł, że ucieleśnia majestat Rzeczypospolitej i musi go bronić.
Dzisiaj wielu Polakom, którzy nie interesują się na co dzień polityką, nawet trudno zrozumieć, dlaczego to właśnie ten prezydent stał się przedmiotem nagonki i dlaczego tak skutecznie udało się wzniecić nienawiść do niego. Przypomnijmy, że był to pierwszy prezydent nie tylko z wyższym wykształceniem, lecz habilitacją i uniwersytecką profesurą, mimo to przestawiano go jako niewykształconego, co przyszło tym łatwiej, że w Polsce, kraju, który wyprodukował przez ostatnie dwadzieścia lat setki tysięcy ludzi z pseudo-wyższym wykształceniem, za inteligencję uchodzi pewien rodzaj operatywnej bezczelności i tupetu. Był to pierwszy prezydent, którego przeszłość nie kryła w sobie żadnych mrocznych tajemnic. Był jednym przywódców Solidarności, jednak sądząc po przekazach medialnych można było sądzić, że nie miał o nic wspólnego walką o wolność i dekował się na uniwersytecie, pisząc doktorat o Leninie. W otoczeniu Lecha Kaczyńskiego, nie było ludzi pokroju Mieczysława Wachowskiego, Andrzeja Majkowskiego czy Marka Ungiera, ale oceniano je niezwykle krytycznie. W Pałacu nie balowali oligarchowie, nigdy nie reklamował mebli japońskich, nie chwiał się pijany na grobach pomordowanych, nie niszczył urzędowych dokumentów, nie spiskował z generałami w Drawsku, mimo to to jego oskarżano o zakulisowe machinacje i pomawiano o alkoholizm. Nikt nigdy nie nie zarzucił prezydentowi działań korupcyjnych, ale też niewiele mówiono o tym, że jest uczciwym, przyzwoitym człowiekiem. Jego małżonka była prawdziwą damą, ale i ona z początku była obiektem niewybrednych ataków. Wyśmiewano się z jego wzrostu i wyglądu.
W reakcjach Polaków po śmierci prezydenta pojawił się także inny, jeszcze ważniejszy politycznie, element. Nie chodziło tylko o to, że prywatnie był sympatyczną osobą, kochającym mężem, człowiekiem przyzwoitym, choć o niełatwym charakterze i że media przedstawiały go w sposób świadomie zniekształcony. Lecz o jego biografię i przesłanie polityczne. Katastrofa smoleńska uświadomiła Polakom, że nasz kraj bynajmniej nie jest bezpieczny, że polskie państwo bynajmniej nie jest silne i liczące się w świecie, lecz że nie jest nawet w stanie ochronić najważniejszych swych przedstawicieli. Teraz znaczna część Polaków uzmysłowiła sobie, że diagnoza, którą Lech Kaczyński przedstawiał w swoich publicznych wypowiedziach i która tak była wyśmiewana, jest prawdziwa, że Polska mimo niewątpliwych sukcesów musi jeszcze walczyć o swoją pozycję i suwerenność, że stanowi pole krzyżujących się interesów, walki o wpływy i że coraz częstsze są próby grania polityką przez zewnętrzne podmioty.
Medialna nagonka
Po katastrofie wielu Polaków poczuło się oszukanych i uświadomiło sobie prawdziwą rolę mediów. Jak wiadomo, w demokracji media mają kontrolować władzę, stanowić forum politycznych dyskusji i deliberacji, być źródłem analiz i informacji, pomagać swym odbiorcom stać się świadomymi, dobrze poinformowanym obywatelami, którzy sa wstanie podejmować suwerenne decyzje. W Polsce zaczął dominować "infotainement", info-rozrywka, która jednak miała wyraźny cel polityczny.
Kiedyś wydawało się nam, że wyzwolenie mediów z kontroli państwowej i partyjnej oraz zniesienie cenzury sprawi, że media niejako automatycznie zaczną pełnić swoje funkcje krzewienia i umacniania demokracji. Potem sądziliśmy, że należy tylko dbać o pluralizm mediów przez ich prywatyzację oraz o eliminację nacisków politycznych na dziennikarzy i właścicieli mediów - i że to wystarczy, by uczynić je filarem demokracji i wolności. Obecnie, chociaż nadal usiłuje się dyskusję o mediach sprowadzić - także w samych mediach - do kwestii mediów publicznych oraz ich „upolitycznienia" czy „upartyjnienia", widać, że także media prywatne i ich przekaz stanowią co najmniej równie poważny problem dla polskiej demokracji.
Jest to tym groźniejsze, że polskie media mają wyjątkową władzę, o czym przekonał się Lech Kaczyński. Wynika to z paru czynników. Najważniejszym z nich jest słabość innych podmiotów politycznych, przede wszystkim państwa, partii i stowarzyszeń politycznych, a także niedostateczny rozwój instytucji, w których obywatele mogliby komunikować się bezpośrednio. Partie nie są dobrze zakorzenione w społeczeństwie. Brak innych sposobów komunikacji ze społeczeństwem niepomiernie zwiększa polityczne znaczenie mediów.
Związane to jest także ze strukturą własności typową dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy do ludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach w pierwszych latach transformacji. Inna część należy do zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. Jest to po części rezultat dogmatycznego neoliberalizmu, który zdominował myślenie polskich elit o państwie i gospodarce. Tymczasem nawet jeśli pominiemy pytanie, o narodowe interesy, które mogłyby forsować w sposób utajony zagraniczne grupy medialne, to jest rzeczą oczywistą, że inwestorom zagranicznym nie zależy na podnoszeniu kultury obywatelskiej, na jakości przekazu, lecz przede wszystkim na zysku.
Ponieważ w Polsce inne kanały komunikowania są bardzo słabe, politycy są wręcz uzależnieni od mediów, od nieustannej w nich obecności. Stąd ich „parcie na szkło" oraz walka o panowanie nad mediami publicznymi. Tym większa jest też władza ludzi, którzy kontrolują medialny dostęp do sfery publicznej. W Polsce nie ma ścisłego rozróżnienia między polityką a publicystyką, bariery między dziennikarzami i politykami, różnicy między komentarzem czy programem informacyjnym a polityczną interwencją. Dziennikarze zostają politykami, a politycy – sekretarze generalni partii, byli ministrowie lub nawet premierzy – komentatorami i felietonistami, i to bardzo agresywnymi. Podstawową celem wielu mediów stało się nie tyle informowanie obywateli i nie kontrolowanie rządu, lecz bezpośrednia ingerencja w politykę – wspieranie sił politycznych, które zabezpieczają ich witalne interesy i zwalczanie tych, które mógłby im zagrozić. Niektórzy redaktorzy naczelni i dziennikarze nie kryją ambicji kreowania polityki, kierując się niedościgłym wzorem Adama Michnika. Jedni chcą stworzyć nową lewicę, inni lepszą prawicę – najważniejszy, by były do siebie podobne. W porównaniu z niektórymi czołowymi polskimi dziennikarzami, którzy jednych polityków tonem znanym w dawnych czasach z Pałacu Mostowskich, a innym bez żenady pochlebiają, Rush Limbaugh może być wzorem neutralności i dobrych manier.
Media stały się w Polsce stroną w politycznym konflikcie i nie usiłują nawet udawać bezstronności. Same są częścią sporu, który dotyczy fundamentów polskiego państwa. W latach 2005-2007 diagnoza zagrożenia demokracji służyła w gruncie rzeczy jej ograniczeniu, gdyż chodziło o to, by jak najszybciej anulować wynik wyborów, stworzyć nową większość, w czym wyrażał się brak szacunku dla współobywateli i Rzeczypospolitej. Podobnie starały się ograniczyć możliwości działania prezydenta i uniemożliwić jego reelekcję.
Choroba polskiej polityki
Stan mediów jest jednak tylko symptomem głębokiej choroby polskiej polityki, której Lech Kaczyński usiłował się przeciwstawić i której padł ofiarą. Dopiero śmierć przywróciła mu godność, co więcej stał się bohaterem walki z tą chorobą. Polityka świadomie została uczyniona przez obóz rządzący częścią showbiznesu, a showbiznes częścią polityki w procesie rozkładu nazwanego eufemistycznie „postpolityką". Owa „postpolityka" oznacza podniesienie oportunizmu do rangi zasady politycznej i cnoty moralnej, rezygnację z ambitnych celów w polityce wewnętrznej i zagranicznej - „płynięcie z głównym nurtem". Zamiast o idee i decyzje polityczne idzie w niej niemal wyłącznie o „wizerunek" i granie nastrojami. Nie przypadkiem więc język rynku i reklamy opanował dyskurs polityczny. Jest rzeczą charakterystyczną, że wielu politologów reklamuje się teraz w mediach jako specjaliści od „marketingu politycznego". Spory polityczne, kampanie wyborcze i utrzymywanie poparcia traktowane są jakby chodziło o sprzedaż produktui budowanie zaufania do "marki". Prezydent miał być „marką" niedobrą, „obciachem". W dojrzałych demokracjach techniki „public relations" mają pomóc w przekazaniu przez polityka tego, co ma on do zaproponowania wyborcom, w Polsce liczy się tylko sposób komunikowania, a nie jego merytoryczna zawartość - forma zjadła treść, medium stało się przekazem. W ten sposób zamiast „deliberatywnej demokracji" lub "dyskursu republikańskiego" mamy medialny populizm, zamiast argumentów wyzwiska drwiny, happeningi, słowa-zaklęcia i słowa-maczugi. Za tą medialną kurtyną odbywa się gra interesów, zgodnie z neoliberalnym rozumieniem polityki. Jej głównym celem jest obsadzenie stanowiska, na których podejmowane są istotne decyzje, szczególnie te o znaczeniu gospodarczym.
Lech Kaczyński nie przystawał do czasów postpolityki. Jego prezydentura wpisywała się natomiast dobrze w republikański model polityki, w której jest ona rozmową, sporem o sprawach państwa, a stan polis zależy cnoty obywateli, ich pamięci o przeszłych czynach i dążenia się do wyróżnienia własnymi czynami, by im dorównać. Prezydent Kaczyński nie lubił mediów, nie dbał o wizerunek, nie poddawał się radom specjalistów od PR-u. Jego żywiołem były konferencję, w których mógł długo i dogłębnie dyskutować z partnerami znającymi się na rzecz, najlepiej ze środowiska akademickiego. Lubił także bezpośredni kontakt z tak zwanymi zwykłymi ludźmi. Najbardziej ożywiał się wtedy, gdy odnosił się do swych ulubionych tematów – polityki historycznej i społecznej, a także do polskiej polityki wschodniej. Mówił zawsze z pamięci, co umożliwia nawiązanie autentycznego kontaktu ze słuchaczami, lecz może źle wypadać w mediach, zwłaszcza wtedy, gdy wyrywa się kontekstu jakieś niezupełnie dobrze budowane zdanie lub lapsus językowy.
Nikt nie ma jednak szans na przebicie się z rzeczowym argumentem, gdy debata publiczna zamienia w żenujący, wulgarny spektakl. Jak wyznaje jeden z najgorliwszych wykonawców tej polityki: „Przez okładanie Kaczyńskich dowiodłem, że jestem lojalny wobec mojej formacji, wchodzę w każdą grę po jedynie słusznej stronie, mam niespożytą energię, którą chcę mojej partii i mojemu środowisku lojalnie oddać." (Ja Palikot, Warszawa 2010, s. 168). Zaczęło się już wcześniej. I dzisiaj już wiemy dzięki nadmiernej szczerości tego nowobogackiego prowincjusza, który postanowił zrobić polityczną karierę po trupach, dlaczego nie powstał PO-PiS. Plan był następujący: „Wepchniemy ich w Samoobronę i LPR, skoro oni gotowi są na coś takiego pójść. Jednak Samoobrona to obciach i oni obmacując się z Lepperem, stracą swoją czystość antykorupcyjną, pewną swoją siłę, z którą dostali mandat do rządzenia (tamże s. 122). Brutalność charakteryzowała także życie wewnętrzne partii rządzącej, a sposobem hartowania członków Platformy miało być ich poniżanie, „fala" jak w wojsku, tak by po twarzach spływała „krew i sperma"
Medialny populizm było skuteczny, gdyż grał na polskich kompleksach, wykorzystywał oczekiwanie, że para prezydencka będzie jak z opery mydlanej, oczekiwanie, które dobrze spełniali Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy. Wykorzystywał głód pochwał „Zachodu", przy bardzo powierzchownej wiedzy o tym „Zachodzie", co sprawiało że polityczna retoryka europeizmu brano za politycznej rzeczywistości. Wykorzystywał też niechętne nastawienie Polaków do władzy i ich snobizm, pogoń za modą i poklaskiem oraz koncertowania się na fasadzie, powierzchni zjawisk, bez zdolności uchwycenia rzeczywistych problemów. Można powiedzieć, że „okładanie Kaczyńskich" stało się w pewnych kręgach bezmyślnym rytuałem mającym potwierdzać przynależność i wzmacniać dobre samopoczucie. Tysiące pobudzonych emocjonalnie naśladowców powtarzało w swoich środowiskach to, co serwowali im bezwzględni politycy w roli wulgarnych satyryków i satyrycy w roli bezwzględnych polityków. Półinteligenci upewniali się w ten sposób o swojej inteligencji, konsumenci kultury masowej o swojej elitarności, analfabeci polityczni o swoim politycznym wyrobieniu.
Wszystko to przysłoniło fakt, że chodzi o bardzo zasadniczy, poważny spór dotyczący Polski, jej roli w świecie, że zderzały się ze sobą dwie wizje państwa: z jednej strony rozumienie państwa jako państwa minimalnego, które deleguje wiele swych funkcji państwa na inne instytucje – rynek i społeczeństwo obywatelskie, prywatne firmy i organizacje pozarządowe. Z drugiej strony państwa narodowego, które ma prowadzić samodzielną politykę zagraniczną, ale także pobudzać rozwój kraju, dbać o pamięć historyczną i tożsamość narodową, niwelować różnice społeczne i regionalne.
Zasadnicza różnica między występowała także w diagnozie stanu Polski. Obóz rządzący przekonywał, że Polska to „zielona wyspa", kraj, który odniósł wielki sukces polityczny i gospodarczy. Lech Kaczyński sądził, że państwo polskie wymaga wzmocnienia, że mimo niewątpliwych sukcesów jest słabe, źle zarządzane, bez politycznego przywództwa, że gospodarka polska, mimo podniesienie się stopu życiowej Polaków i niewątpliwego postępu cywilizacyjnego pozostaje peryferyjną „zależna gospodarką rynkową" i że trzeba wielkiego wysiłku by nie pozostała tylko „taśma montażową" dla krajów bogatych.
Równorzędność – idea naczelna
Jedną za zasadniczych idei politycznych Lecha Kaczyńskiego była równorzędność lub równouprawnienie. Dzisiaj często sądzi, że równouprawnienie to kwestia mniejszości etnicznych lub seksualnych, ale w Polsce przez całe lata nie było politycznego równouprawnienia w głębszym, bardziej elementarnym sensie. Polska jest i była krajem, w którym elity obowiązują inne reguły, inne prawo niż i resztę obywateli. Lech Kaczyński, który był, jak wiadomo, profesorem prawa pracy, uważał to za stan nie do zaakceptowania. W tym sensie pozostał wierny ideałom pierwszej „Solidarności", gdy z pogardzanych i urabianych przez partyjną propagandę mas zrodzili się obywatele. Nie przypadkiem jednym z kluczowych pojęć języka „Solidarności" była „podmiotowość", odzyskanie zdolności i działania i godności.
Jednak podział na elity i masy szybko przeniknął do tego ruchu. Także opozycja miała swoje nienaruszalne hierarchie i kręgi wtajemniczenia. Powoli przyłączali się do niej także ci, którzy w PRL stanowili elitę kulturową i społeczną. Leopold Tyrmand w książce „Cywilizacja komunizmu poczynił trafne rozróżnienie między klasą rządzącą a establishmentem PRL-u, która nazwał „górą społeczną. Ta „nowa góra jest ... zjawiskiem obyczajowym i moralnym. Jej poszczególni członkowie mogą być także członkami klasy rządzącej i odgrywać znaczną rolę w polityce czy gospodarce, lecz jej ogólną cechą charakterystyczną jest brak władzy i natrętne podkreślanie swej politycznej niemocy ... Rezerwuarem ... rekrutacji była przeważnie inteligencja – warstwa zastępująca kwalifikacjami umysłowymi tradycyjny brak kapitałów w Europie wschodniej. .. Imperatywem był awans do nowej góry społecznej, uświęcających ich raz na zawsze w kategorii ludzi wyniesionych i przeznaczonych do dobrobytu." (Leopold Tyrmand, Cywilizacja komunizmu, Londyn 1992, s. 226-229)
Otóż, o ile komunistyczna klasa rządząca nie pozostała po 1989 przy władzy i nie przetrwała jako skonsolidowana grupa społeczna, pomijając jej zokcydentalizowaną część, to inaczej było z „nową góra społeczną" – i po 1989 była ona „górą społeczną", tyle że już nie tak bardzo nową. Elita kulturalna i naukowa najmniej zmieniła swój skład i mentalność po 1989 roku. Jej stosunek do komunizmu Tyrmand charakteryzuje jako: „cynizm angażowania się ostrożnego i dwuznacznego", gardziła ona rządzącymi, lecz jednocześnie usiłowała zdobyć wpływ na nich. Od lat siedemdziesiątych stopniowo dystansowała się od komunizmu, korzystając jednak z przywilejów. Stan wojenny oznaczał ostateczne zerwanie z PZPR-em. Natomiast po 1989 powróciła dawna symbioza z władzą polityczną, czego emanacją była Unia Demokratyczna. Jak twierdzi Adam Podgórecki: „Pogoń za władzą jest symptomem dramatycznej zmiany jaka zaszła w postawie nowej inteligencji. Inteligencja postsolidarnościowa nie chciała, by postrzegano ją jako <<anielskiego posłańca>>; ona chciała rządzić." (Społeczeństwo polskie, Rzeszów 1995, s. 259)
Lech Kaczyński odrzucał taką Polskę, w której są ludzie przeznaczeni do dobrobytu i są tacy, którzy od razu pozbawieni szans na dobre życie, wykształcenie, uczestnictwo w polityce i kulturze. Choć sam był inteligentem był ostrym krytykiem inteligencji PRL i III PR . Chciał być natomiast spadkobiercą tradycji inteligencji przedwojennej, „inteligencji akowskiej". „Nowa góra" powstała przecież w wyniku niemal całkowitej wymiany elit po 1945 roku. Jej przedstawiciele zostali albo fizycznie zlikwidowani (symbolem tego są Katyń, Palmiry, groby powstańców warszawskich) albo zostali na emigracji, albo musieli się przystosować do nowej rzeczywistości, kosztem wyrzeczenia się wartości lub kosztem marginalizacji, „wykluczenia". Polska jest w pewnym sensie jak Hiszpania - jak kraj, w którym jedno, dwa pokolenia wstecz rozegrała się krwawa wojna domowa. Tyle że w Polsce nie była wojna zwolenników autorytarnego czy faszystowskiego reżimu i republikanami, lecz zwolenników lewicowego totalitaryzmu i tymi, którzy walczyli o wolną i demokratyczną Polskę. To jest najgłębsza warstwa konfliktu politycznego do dziś rozdzierającego Polskę. Dopiero na ten konflikt nakładają się inne, świeższej daty. Lech Kaczyński chciał przywrócić tamtym „wykluczonym" ich należne miejsce w polskiej pamięci, a ich potomkom zapewnić równe szanse z tymi, którzy wywodzą się z elit PRL, dziedzicząc ich kapitał – kapitał sensu stricto i kapitał symboliczny.
Walka o najwyższa stawkę
Śmierć prezydenta pasowała do jego życia. Nadała mu dodatkowy, tragiczny sens. Nie chodzi tylko o to, że zginął lecąc do Katynia, by oddać hołd ofiarom zbrodni komunizmu. Chodzi także o to, że zginął w Rosji i że dzisiaj jest już prawie na pewno wiadomo, że jednym z powodów katastrofy jest brak należytego przygotowania wizyty ze strony polskiej i ogromne zaniedbania ze strony rosyjskiej. Lech Kaczyński żył niebezpiecznie, ryzykownie. Zdawał sobie sprawę, że dążąc do celu, jakim była silna suwerenna Polska, odgrywająca czołową rolę w Europie, naraża się, nie tylko na werbalne ataki, lecz że naraża także życie. Bo taka Polska, której chciał, nie jest bynajmniej celem nas wszystkich, nawet nie wszystkich Polaków. Budowa takiej Rzeczypospolitej oznaczała naruszenie potężnych interesów. Po pierwsze, odsunięcie, choćby chwilowe, od wyłącznej władzy tych, którzy w swoimi mniemaniu są do władzy predestynowani – przeznaczeni nie tylko do dobrobytu, ale i do rządzenia, i to bez żadnej liczącej się opozycji. Nie przypadkiem jeden tygodników zapytywał dramatycznie po wyborze Lecha Kaczyńskiego na prezydenta: „Jak on to wygrał?" Wygrać miał Donald Tusk. Polityka zagraniczna miała być w swych zarysach taka, jaką prowadzili Bronisław Geremek i Władysław Bartoszewski, polityka finansowa i gospodarcza taka, jaką prowadził Balcerowicz, polityka historyczna i tożsamościowa taka, jaką proponowała Gazeta Wyborcza, Polityka i Tygodnik Powszechny, czyli niezbędniki, a raczej wyłączniki, inteligenta.
Śmierć prezydenta pasowała do jego życia. Nadała mu dodatkowy, tragiczny sens. Po trzecie jego prezydentura stanowiła zagrożenie dla interesów elit kulturowych, dla ich monopolu ideowego, a próba szerokiej lustracji wprowadziła w popłoch środowiska akademickie, prawnicze i establishment kultury.
Silna Rzeczpospolita była też bardzo niewygodna dla ambitnych sąsiadów. W Tbilisi Lech Kaczyński rzucił wyzwanie Rosji. Jego polityka wschodnia – wspieranie Gruzji, Ukrainy, sojusz z Litwa było solą w oku odradzającego się imperium rosyjskiego. Ale jego polityka była także coraz bardziej nie na rękę „Zachodowi." Po wyborze Baracka Obamy Stany Zjednoczone „resetowały" relacje z Rosją, Europa od dawna uznają ją za strategicznego partnera. Przodującym krajom w Europie łatwiej jest ze względu na swoje interesy zaakceptować skorumpowane rządy postkomunistów niż partii dążących do wzmocnienia państwa narodowego i własnej gospodarki. Nie dotyczy to tylko Polski, co pokazują to reakcje na zwycięstwo Orbana na Węgrzech. Kontrolowanie Polski ze względu na jej rozmiary i położenie ma jednak szczególne znaczenie.
Lech Kaczyński widział, jakie bierze na siebie ryzyko. Uważał, że zmiana orientacji politycznej wielu osób z dawnej „Solidarności" wynika z tego, że stracili oni dawną odwagę i chęć walki. Sam nie bał się o siebie. Bał się bardzo o brata. Chciał, aby po przegranych wyborach w 2007 roku wycofał się on z polityki i został szefem jego kancelarii, by w ten sposób go ochronić. „Nawet nie wiecie, jacy to straszni ludzie." – mówił w czasie spotkania w małym gronie tuż po wyborach. To, że dzisiaj tak wielu Polaków i tak wielu ludzi zagranicą nie jest w stanie uwierzyć w wypadek, wynika nie tylko z okoliczności katastrofy, ale także z faktu, że zginął prezydent prowadzący taką właśnie politykę i z tego, że w kraju, w którym zginął, bywają ludzie znacznie straszniejsi od tych, których można spotkać w Polsce.
Nowa Polska?
Czy coś się zmieniło w Polsce po smoleńskiej katastrofie? Na pewno zmienił się nastrój Polaków. Wezbrana medialną manipulacja fala emocji powróciła i uderzyła w tych, którzy je wywoływali. Jednocześnie podjęte po katastrofie działania pokazały, jak bardzo niesuwerenna jest polska polityka. Od razu przystąpiono do „damage control" i zaczęto wykorzystywać politycznie tragedię smoleńską, głównie do „pojednania" z Rosją, choć nigdy nie wyjaśniono, na czym miałoby ono polegać. W świat poszła dezinformacja o czterech próbach lądowania i inne nieprawdziwe wiadomości mające sugerować, że odpowiedzialność za rozbicie tupolewa ponosi prezydent. Dzisiaj już wiemy, że do katastrofy przyczyniły się karygodne zaniedbania ze strony polskiej i rosyjskiej. W silnym, demokratycznym państwie po takiej katastrofie do dymisji podałby się cały gabinet, łącznie z premierem. W Polsce nikt nie został odwołany i nikt nie czuje się winny, nawet przygotowujący wizytę MSZ i odpowiadający za logistykę Ministerstwo Obrony. Zginął prezydent, jego małżonka, przedstawiciele elity politycznej, generałowie, a od najwyższych przedstawicieli państwa słyszymy, że w zasadzie wszystko było i jest w porządku. Słowa wypowiadane w sejmie przez premiera świadczą raczej o bezradności i niewiedzy niż silnym przywództwie. Mnożą się za to przecieki, szerzą sprzeczne informacje. Po śmierci Lecha Kaczyńskiego kraj znalazł się bez autentycznego przywództwa. Dopiero teraz widać, jak ważną pełnił on rolę.
Okazało się również obóz rządzący sam uwierzył w swoją propagandę i nie jest w stanie posługiwać się innym językiem jak język samouwielbienia i samochwalstwa. Wywiad premiera udzielony Gazecie Wyborczej może być tego dobrym przykładem. Nie potrzeba też było żadnych wezwań, by ludzie, którzy prowadzili kampanię przeciw Lechowi Kaczyńskiemu, wrócili do dawnych metod i języka, ciągle jeszcze nieco bardzo powściągliwie niż przedtem, ale nie należy się łudzić - agresja będzie rosła. Walka o taką Polską, o jakiej marzył Lech Kaczyński, dopiero się zaczęła.
prof. Zdzisław Krasnodębski
Tekst został napisany kilka tygodni po katastrofie smoleńskiej. Ukazał się w książce "Lech Kaczyński, portret", Wydawnictwo M, Kraków 2010 r.
Sil
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/106278-prof-krasnodebski-smolensk-uswiadomil-polakom-ze-nasz-kraj-bynajmniej-nie-jest-bezpieczny