"Wszystko jest po coś". Poruszająca rozmowa Miry Suchodolskiej z Krzysztofem Ziemcem. U nas fragmenty ksiązki

MIRA SUCHODOLSKA: Jak wspominasz te chwile, to teraz przewija ci się w środku głowy gotowy film?

KRZYSZTOF ZIEMIEC: Mam bardzo poszarpane te wspomnienia, ale tak, to coś w rodzaju filmu. Tyle tylko, że kadry są rwane i nie przechodzą płynnie jeden w drugi. Następny pomysł ratunkowy – wynieść płonący gar na balkon. Złapałem za rączkę, gołymi dłońmi, nie pomyślałem. Była tak rozgrzana, że jak tylko podniosłem, zaraz upuściłem na podłogę. I nagle już stoję w ogniu. Bo zaczęło się na dobre palić. Dalej sekwencje zmieniają się szybko – kopię w ten garnek, przewracam się leżę bezradnie w płonącej parafinie, podnoszę się. Jak na lodowisku.  Albo raczej jak w cyrku, wstaję i znów ląduje na śliskiej, palącej się podłodze. Sam oblepiony parafiną, która na mnie płonęła. Garnek się toczy do przedpokoju. Tam Palą się meble, zajmuje ogniem tablica z korkami, wysiada światło. Ciemność i płomienie. I gryzący dym ! Spanikowany- zacząłem latać w te i we w te – drzwi na klatkę schodową nie mogę otworzyć, bo się palą, biegnę na balkon, a tu już płonie podłoga w przedpokoju. Krzyczę „ratunku, ratunku” a dookoła cisza, nikogo nie ma, bo to była niedziela, godzina 23. Już wiem, że jest źle. Już wiem, że tego sam nie ugaszę. Myśl – trzeba się ratować.

A dzieci?

Spały w swoim pokoju. Nagle zrobiło się pełno dymu, zaczęliśmy się dusić. Żona pobiegła budzić dzieci. Zaczęły płakać, krztusić się.

Telefonu nie mieliście, żeby dzwonić po straż pożarną?

Nie myślałem o tym, ale wierz mi – wszystko rozegrało się w ciągu kilkudziesięciu sekund. Ten początek. A wszystko trwało może kilka minut. To była chwila. Gdybyśmy w tym ogniu zostali dłużej, to już pewnie byśmy ze sobą nie rozmawiali…  Zdecydowałem, że muszę mimo wszystko te płonące drzwi na klatkę otworzyć. Pamiętam, że przez myśl przebiegło mi, że ręka przyklei mi się do rozżarzonej klamki. Ale nie przestraszyłem się i Otworzyłem, pobiegłem do żony i dzieci, zaczęliśmy je wynosić. Stanęliśmy z nimi w drzwiach, a tam przed nimi już są nasi sąsiedzi z dołu stoją z wiadrami wody. Krzyczą: „ co wy robicie ? wychodźcie natychmiast! ” i chlustają wodą. A my w szoku, stoimy na progu. Wreszcie jesteśmy na korytarzu, Widzę siebie, jak goły, idę po schodach w dół, zostawiając za sobą krwawe ślady stóp. A potem nagle leżę na posadzce, takiej białej kuchennej, w kałuży krwawego sosu. Jakby ktoś pieczeń robił. Sąsiadka próbuje mnie pryskać pantenolem, choć dziś wiem, że lepszy byłby kubeł zimnej wody albo wanna z lodem, żeby schłodzić te oparzenia. Żona trzyma moją głowę na kolanach i prosi, żebym nie zasypiał. Bała się, że tam umrę. słyszę sygnał – jedzie straż pożarna. Ostatnia myśl: kurczę, mieliśmy na wakacje jechać.

I mi było tak głupio, że nic z tego nie wyjdzie. Ale za chwilę Pomyślałem: a może nam się jednak uda pojechać,  przecież są jeszcze trzy dni do wyjazdu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, w jakim jestem stanie.

Nie czułeś bólu? Każdy, kto oparzył się, choćby w palec wrzątkiem wie, jak to strasznie boli.

Ból przyszedł później. Najpierw byłem w szoku, wiesz, wydziela się adrenalina i ona ma właściwości znieczulające. Potem dostałem końską dawkę środków przeciwbólowych. Strażacy mi dali fajne silikonowe rękawice na ręce i nogi. Przyjechało pogotowie, i jak mnie znosili na takich łupkowych noszach, to nawet żartowałem mówiąc „panowie tylko mnie nie zrzućcie". Że  coś jest nie tak, i to bardzo nie tak, zrozumiałem, kiedy byłem już w szpitalu, Może wydać się to dziwne, ale jeszcze jak jechałem tą karetką, niewiadomo gdzie, czułem się bezpiecznie. Miałem takie przeświadczenie, że Opatrzność nade mną czuwa. Wiedziałem, że nic złego mi się nie stanie. Ja już wtedy czułem, że będzie dobrze. W tych pierwszych chwilach w szpitalu, nawet się uśmiechałem.

Ale ból w końcu przyszedł.

Tak. Potem właściwie to był już tylko jeden wielki ból. I nawet jak dostawałem codziennie dwie albo trzy dawki morfiny, to i tak bolało jak diabli.

Ból to takie bardzo intymne doświadczenie. Wbrew temu, co mówią, nie można go z nikim dzielić. Trzeba przejść przez niego samotnie.

Powiem Ci szczerze, że zacząłem wtedy myśleć o tym, jak bardzo cierpiał mój ojciec, który dziesięć lat wcześniej umierał na raka. Pamiętam jak byłem u niego dzień czy dwa przed śmiercią: leżał skulony na łóżku, potężny chłop, większy niż ja, teraz wychudzony, w pampersie. Razem z nim na sali leżało czterech podobnych, dogorywających facetów. Nawet nie wiem, czy on wtedy wiedział, że ja przy nim jestem. Kiedy tak leżałem i mnie bolało wspominałem o tym, jak on leżał i cierpiał. I pomyślałem, że może dla mnie to takie oczyszczenie. I że ten mój ból, to cierpienie, ofiaruję właśnie ojcu po to, żeby mu ulżyć w jego nowym życiu. Miałem bowiem wrażenie, że nie poszedł tam, gdzie chciałbym, żeby był.  Że może w ziemskim życiu trochę za bardzo nabroił i nie może jeszcze zaznać spokoju. I wtedy pomyślałem, że być może to moje cierpienie to taka ofiara złożona za to, żeby jemu było teraz lepiej. Żeby jego dusza wyrwała się z „aresztu” i trafiła do życia wiecznego.

Przyznam, że aż trudno mi uwierzyć, że człowiek bardzo cierpiący może rozumować w ten sposób. Ale podziwiam.

Nawet ksiądz, który do mnie przyszedł, kiedy mu o tym powiedziałem był  zdziwiony ,:  NIE WIERZYŁ ŻE JA SAM COŚ TAKIEGO WYMYSLIŁEM i to W Takim  STANIE.. Słowo daję, tak właśnie było. Akurat to pamiętam doskonale. Ten obraz ojca był w we mnie na tyle silny i żywy, że naprawdę wierzyłem, że mogę mu jakoś pomóc.

---------------------------------------------------------FRAGM 2 ______________-------------

I czego się jeszcze bałeś?

Największym problemem do przeskoczenia, takim z którym po prostu się nie da zmierzyć, było zdejmowanie opatrunków. Wyobraź sobie, że ja cały byłem w bandażach. A pod spodem ciało - jedna wielka rana. Nie miałem skóry, tylko cieknącą ranę, na którą codziennie trzeba było nałożyć świeży opatrunek, żeby nie wdało się zakażenie. Ale to oznaczało, że ten stary trzeba było zedrzeć, zdzierając przy okazji strupy, które zdążyły się utworzyć. To tak, jakby żywcem obdzierali cię ze skóry. I każdego dnia czekałem na moment zmiany opatrunków, to tak jak skazaniec czeka na rozstrzelanie. Wiesz, że ten moment nadejdzie i każdy nerw drży w twoim ciele w oczekiwaniu na tę najgorszą chwilę. Jeszcze nie boli, a ty już to czujesz.

O której była zmiana opatrunków?

Właśnie, różnie to było. Dzień się zaczynał pobudką o 6.00  i mierzeniem temperatury. Potem zaczynało się czekanie do 8.00 na śniadanie.

A jaką miałeś temperaturę?

Nie pamiętam. Wiem tylko, że codziennie była wysoka. Bardzo wysoka. Jak spadała do 38,8 to wszystkim wydawało się że będzie lepiej. Jednak znowu rosła i tak było przez 3 tygodnie. Organizm walczył. Więc najpierw jest pobudka,  potem dwie godziny czekasz na śniadanie, a po śniadaniu na obchód. On jest czasami od razu, czasami trzeba czekać aż do 9 rano. I dopiero po obchodzie jest zmiana opatrunku. Czasami bardzo szybko, a czasami trzeba poczekać do południa. I wyobraź sobie to napięcie – czy to już, czy jeszcze nie już. Czy po mnie przyjdą, czy jeszcze nie. I tak jak skazaniec, bijesz się z myślami. Raz: „ żeby to było już po wszystkim” . I zaraz: „ dajcie mi jeszcze 5 minut". Czekanie to jest coś najgorszego.

Byłeś przecież na haju, więc nie bolało cię  i generalnie powinno ci być wszystko jedno.

Czasami jak za długo czekałem, to po tej morfinie potrafiłem usnąć i wtedy teoretycznie powinno mniej boleć, a wcale tak nie było. Ja i tak przy zmianie opatrunków wyłem, po prostu wyłem jak w katowni UB. Bo to nie tak, że miałem całkiem wyłączone receptory czuciowe. Aż się boję pomyśleć, co by było, gdybym nie dostawał tych środków. Zwłaszcza na początku, kiedy ze względu na ryzyko zakażenia nie można było zmieniać opatrunków pod wodą. Pod takim specjalny prysznicem, który zmniejsza ból.

Opowiedz, jak to wyglądało.

Przerzucali mnie, bezwładnego, tak jak trupa , z materaca łóżkowego na taki materac na kółkach i jechaliśmy do specjalnej łazienki gdzie zmieniano mi opatrunki pod wodą. I rzeczywiście, pod wodą było łatwiej, ból był może o 1/3 mniejszy. Ale też się wyje, nie ma siły. I śmiać mi się chciało czasem, jak siostra mówiła „ o, jak się pięknie goi”. Tu taka rana, wyrwa okropna a one: „jak to się pięknie goi. Jest bosko.” Dla mnie to było coś okropnego. Wyłem tak, że prawie słychać mnie było na parterze. A siostra potem mi mówiła, że i tak jestem bardzo dzielny bo przede mną był młody człowiek, taki dwudziestokilkulatek który wył jak szalony i groził im nawet śmiercią, że zrobi z nimi porządek, bo go tak męczą.

Rzeczywiście, to bardzo ładnie z twojej strony, że nie chciałeś zabić sióstr i ich dzieci. Ale przyznaj, miałeś krwiożercze myśli?

Temu chłopcu się wydawało, że robią mu krzywdę. Nie był w stanie znieść cierpienia. Być może to kwestia wieku, może wychowania. Albo charakteru, osobowości. Ale myślę, że przede wszystkim wieku.  Młodzi ludzie uważają, że ból, porażka, niepowodzenie, upadek w życiu im się nie zdarzą, że tylko może być przyjemnie i tylko coraz lepiej. Tymczasem ja, jako już dojrzały mężczyzna jestem zdania, że życie to zmagania, ból, cierpienie. Że to wyrzeczenia a nie odwrotnie. Szczęście, przyjemność się zdarzają, ale to tylko chwila.

Zawsze byłeś taki mądry?

Zawsze byłem umiarkowanym optymistą, a teraz może bardziej to wszystko rozumiem.

Ale kiedy już jest całkiem źle, wtedy człowiek się odbija i musi być lepiej.

Absolutnie. I w moim przypadku każdy dzień był lepszy od poprzedniego. Nawet do zmiany opatrunków zacząłem się przyzwyczajać, uzbrajać psychicznie. Posłuchaj: taka zmiana opatrunku trwała w moim przypadku około 45 minut, wyobrażasz to sobie? Najpierw obdzierają cię ze skóry, potem smarują takim mazidłem które szczypie, na te rany, i potem zakładają bandaż. Moje zmęczenie wtedy było tak duże, że gdy tylko siostry wyszły to ja zapadałem w sen. Bardzo głęboki, który przynosił mi zamiast odprężenia majaki. Miałem potworne sny. Śniło mi się, że przejeżdża po mnie czołg i wydusza ze mnie życie. Albo, że leżę na takim ciepłym asfalcie i wgniata mnie w niego walec drogowy. Miałem też inny sen, że szukam swoich dzieci, które gdzieś zginęły. Patrzę, a tu leży mój synek, ale jest takim wysuszonym trupem. Nigdy wcześniej ani później czegoś takiego nie miałem i nie chciałbym, aby to się powtórzyło. To było naprawdę potworne.

-------------------------------- FRAG 3--------------

Umartwiajmy się zatem. Spójrz mi w oczy i powiedz prawdę – czyż nie lepiej być przystojnym facetem z wypchanym portfelem, który jeździ czymś więcej, niż trabantem?

Pewnie, że lepiej. Ale warto pamiętać o tym, że nie zawsze tak musi być. Że nikt nam tego nie obiecywał w umowie o pracę. Nie raz się zastanawiałem, jak ja bym się teraz czuł, gdyby mi się nie udało. Ale nie mogło mi się nie udać, kiedy miałem takie wsparcie od rodziny i bliskich mi ludzi. OK, nie wiem jak bym funkcjonował, gdyby okazało się, że przez całe życie będę musiał jeździć na wózku. Ale z tym, co mi się przytrafiło, też mogłem sobie nie dać rady. Jednak dałem, głównie dzięki wsparciu kochających mnie ludzi. Bo przecież gdybym po wypadku nie wziął się za siebie i zlekceważył rehabilitację, to pewnie jeździłbym dzisiaj na wózku. Cierpienie ofiaruję Bogu.

Może ja jestem niedowiarkiem i barbarzyńcą, ale dla mnie to takie magiczne myślenie. I nie ma wiele wspólnego z Bogiem, w którego ja chciałabym uwierzyć – miłosiernym, kochającym ludzi, dbającym o każdego ptaszka. Chyba, że mówisz o innym Bogu, tym gniewnym, mściwym Jahwe ze Starego Testamentu.

Nie jestem teologiem i trudno mi się odnosić do takich tez. Ale opowiem ci historię:  kiedy leżałem w szpitalu zadzwonił do mnie kolega. I mówi do mnie, w taki bardzo oschły sposób, „ nie przejmuj się, bo Bóg doświadcza tylko tych, których lubi, tylko tych, dla których ma plan. Dostajemy tylko taki krzyż, jaki jesteśmy w stanie unieść”. Trochę się zirytowałem na te słowa, nie byłem gotów ich przyjąć. Ale  tę samą rzecz usłyszałem kilka miesięcy później,  od księdza, który opowiedział mi taką przypowieść. Pewna pani modliła się do Boga: „ Panie, ulżyj mi, bo nie jestem w stanie wytrzymać tego cierpienia, którym mnie obarczasz”. A Pan Bóg mówi: Dobra. Chodź tutaj. Widzisz, tu jest taka salka z krzyżami, wybierzesz sobie coś dla siebie. Pani uradowana poszła i patrzy: a tu taki dwumetrowy, stalowy krzyż, dalej ośmiometrowy, wszystko takie wielkie krzyże,  a tu nagle w rogu taki malutki krzyżyk. "O, to ja bym właśnie ten chciała! " – mówi . A Pan Bóg na to: „To jest właśnie twój krzyż”.

I to co mnie spotkało, to właśnie był ten mój, maleńki krzyż . W pierwszym etapie cierpienia tego nie dostrzegamy ale dziś widzę to wyraźnie. Kiedy spotyka nas cos złego najczęściej sami potęgujemy to odczucie. Trzeba mieć w sobie dużo pokory aby popatrzeć na siebie z dystansu.

Czy to, co przeszedłeś zmieniło cię? Stałeś się lepszym człowiekiem?

A wiesz, że tak. Jestem lepszy przez to że jestem bogatszy  o pewne przeżycia, których inni nie doświadczyli, mam większą wiedzę o sobie i chyba więcej do powiedzenia o życiu. Ktoś, kto się otarł o śmierć wie, jak jest ono cenne, kruche. Cierpienie sprawiło, że stałem się – nie wiem, czy to dobre określenie – taki bardziej ludzki, otwarty na ludzi, także na ich cierpienia i niedole. I dziś myślę, że to, co mi się wydarzyło było, w rezultacie, czymś bardzo dobrym. Żyjemy w czasach gdy coraz więcej osob wstydzi, boi się, nie chce znać tych „innych”, tych słabszych którym się nie udało, nie powiodło, którzy cierpią…celowo omijamy ich…coraz bardziej brakuje nam empatii. A tylko wtedy kiedy będziemy wrażliwsi, świat będzie lepszy. Także ten nasz mały, prywatny

Mówisz to z punktu widzenia człowieka wierzącego, czy człowieka w ogóle?

Nie potrafię tego rozdzielić. Gdybym rozważał twoje pytanie w aspekcie wiary powiedziałbym, że był to sprawdzian zaufania do Boga. Wiary, że wszystko jest po coś. Nawet to najgorsze cierpienie też jest po coś, tak jak nie było bezsensowne męczeństwo Jezusa, który umarł na krzyżu. Z punktu widzenia czystego humanizmu mogę powiedzieć, że zwycięskie przejście przez coś takiego bardzo wzmacnia. Wiesz więcej o sobie – o tym, jak reagujesz, ile jesteś w stanie znieść. I dowiadujesz się czegoś o innych. O sobie dowiedziałem się rzeczy nie do przecenienia – mówiąc wprost że nie jestem dupkiem. Choć myślałem, że jestem słaby, ku mojemu zdziwieniu okazałem się zadziwiająco silny. Zrobiłem wszystko, żeby uratować swoją rodzinę. I przeżyłem, choć byłem bliski śmierci.

----------------------------

Powiedz, czy coś, oprócz blizn, zostawił po sobie ten pożar? Nosisz w sobie jakieś zgliszcza?

Oparzenie to przypadłość poważna, niszczy człowieka na zewnątrz, niszczy narządy wewnętrzne. I niszczy psychikę. Wydawać by się mogło, że jestem osobą silną. Może na to wskazywać choćby szybkość, z jaką mój organizm poradził sobie z chorobą. Wyszedłem ze szpitala po pięciu tygodniach, podczas kiedy ludzie z takimi oparzeniami jak moje leżą całymi miesiącami. Ale jednak psychika ucierpiała. Pojawił się lęk przed, wydawałoby się, normalnymi rzeczami. Bałem się wyjść na ulicę albo na przykład iść na basen, choć  było to niezbędne dla mojej rehabilitacji. Jak wiesz, najbardziej poparzone mam nogi. Blizny są tak duże, że przypominają grubą skórę na dobrze wypieczonym bochnie chleba. Stopy nie mieściły mi się w żadne buty. Nie można stać, bo tak potwornie boli – zniszczone są naczynia krwionośnie, nie przepływa prawidłowo krew. Wszystko strasznie uwiera. Przez ponad pół roku rehabilitacja była bardzo intensywna: ćwiczenia rozciągające, naświetlania. Czemu towarzyszył intensywny ból.

A ty bałeś się, albo raczej wstydziłeś się rozebrać i wejść do basenu. Bałeś się też bólu, który towarzyszył chorobie, a potem rehabilitacji. Ale go przemogłeś – ten strach. I wstyd.

Gdybym nie zdołał tego zrobić, dzisiaj byłbym kaleką. Bo blizny na skórze po oparzeniach ściągają ciało, robią się tak zwane przykurcze, które mówiąc krótko oznaczają kalectwo! Jeśli ich nie zlikwidujemy żmudnymi ćwiczeniami, to nie będziemy mogli zginać ręki, a nawet chodzić. W poźniejszej rehabilitacji woda jest niezastąpiona: wykonujesz w niej takie delikatne, rozciągające ruchy, jest o wiele lżej. Miałem straszne opory, żeby się rozebrać. Nie jestem osobą, która zwraca szczególną uwagę na swój wygląd. A jednak pojawiły się myśli: ludzie będą się bali, że zarażą się ode mnie jakąś chorobą albo będą się brzydzili. Przyjdzie ratownik i powie: proszę stąd wyjść, i po prostu mnie wyrzuci. Musi to zrobić, bo tego zażądają od niego ludzie. W mojej głowie przewijał się cały film – ja wiedziałem, co się stanie. Choć miałem jeszcze inne scenariusze. Nie wyrzucą mnie, ale będą się przyglądali. Tego nie zniosę.  Może ci się wydać śmieszne, że facet, na którego w TV patrzy kilka milionów osób,  miał problem z dwudziestoma ludźmi,  którzy będą się na niego gapili. Nie bałem się takich normalnych, współczujących spojrzeń, „ojej, ranny człowiek, musi go boleć”, ale tych gorszych, czegoś w rodzaju „patrz, jak okropnie wygląda, ciekawe, co mu się stało”.

Poparzony człowiek nie wygląda estetycznie – jest cały czerwony, siny, w bliznach. A ja dobrze pamiętałem zdarzenie z dzieciństwa. Byłem wtedy nad morzem, i na plaży  siedział człowiek, może poparzony wrzątkiem, bo całą twarz miał czerwoną, tego koloru, co moje przedramiona, i ja się go bałem, nie chciałem patrzeć. Była we mnie taka mieszanka strachu i obrzydzenia, ale jednak nie potrafiłem oderwać od niego wzroku. I teraz obawiałem się, że ludzie będą na mnie patrzeć w ten sam sposób.

Ile czasu minęło, nim zdołałeś się przemóc?

Odważyłem się dopiero latem następnego roku po wypadku

----------------------------------

Telefonu w szpitalu nie miałem bo nie nie potrafiłbym go obsługiwać moimi poparzonymi palcami, więc go w ogóle nie miałem w szpitalu. Zreszta nawet prosiłem żonę aby go mi nie przynosiła. Chciałem być sam ze sobą. W tym pierwszym okresie telefon będący oznaką normalności mógł mnie tylko denerwować. Dopiero 5 czy 6 tygodnia pobytu w szpitalu, już pod sam koniec, żona mi go przyniosła i odczytałem te wszystkie informacje. Było ich setki,   naprawdę bardzo dużo. I wiesz, to już nawet nie to, że mi się zachciało płakać ze wzruszenia, ja się po prostu popłakałem jak dziecko. Bo wtedy poczułem, że jestem potrzebny, lubiany, że wszyscy tak dobrze życzą. Niesamowite  było to, że dostawałem wiadomości nawet od ludzi, których ze sto lat nie widziałem. Nie tylko od ludzi, z którymi aktualnie pracowałem, ale też od tych, na których wpadłem na swojej drodze życia. O niektórych z nich dawno zapomniałem.

Pamiętasz treść tych sms-ów ?

Były serdeczne: ,, jesteś wielki", ,,trzymaj się", ,,poradzisz sobie". Pomyślałem: kurczę, to jest niesamowite, że pamiętali, że postarali się mój nowy numer telefonu, że w ogóle im się chciało. A dla mnie znaczyło to naprawdę więcej, niż najlepszy antybiotyk.

Do dziś płaczę jak to czytam…! I wszystkim jeszcze raz bardzo za to dziękuję!!!

Troska innych, taka zwyczajna życzliwość, daje siłę.

Leżałem w łóżku w bandażach od stóp do głowy, cały popalony, w kolorze burgunda z nalotem czarnej spalenizny, jak kiełbasa z rusztu. Wyłem z bólu, cudem uniknąłem spalenia niektórych kości, ale kiedy czytałem te wiadomości, byłem szczęśliwy. Żałowałem, że nie jestem w stanie odpisać tym ludziom, ale z każdą przeczytaną wiadomością czułem, jak płynie z nich we mnie moc.

Jednak wsparcie od innych miało także bardziej materialny wymiar. Zaraz po wypadku, kiedy leżałeś jeszcze wpółprzytomny, przyszedł do szpitala jakiś obcy człowiek i oddał dla ciebie krew.

Tak było,  a ja do dziś nie wiem, ani kim był ten mężczyzna, ani dlaczego tak zrobił. Głupio mi, że nie byłem w stanie odpowiednio zareagować, poprosić go, żeby został przez chwilę, pogadał. Podziękować! Zanim pomyślałem, żeby to zrobić, on już sobie poszedł. Był bardzo skromny.

---------------------

Chyba jednak proporcje są inne, niż myślisz – kiedy analizowałam fora internetowe pod artykułami na twój temat czy wywiadami z tobą zauważyłam, że internauci potraktowali cię w sposób nadzwyczaj łaskawy. Owszem, są wpisy wgniatające cię w asfalt, ale jest ich niewiele.

To też było dla mnie zdumiewające i jednocześnie takie napełniające nadzieją. Ludzie w sieci potraktowali mnie faktycznie bardzo ulgowo, a mówiąc bardziej precyzyjnie - delikatnie i subtelnie. Najgorsze obelgi jakie padały - i tu zgadzam się z nimi – mówiły, że kim szczególnym jest ten pan Ziemiec? Tysiące ludzi każdego dnia ulega poparzeniom i się o tym nie słyszy. A o jakimś tam Ziemcu , dlatego że jest z Warszawy  i pokazywał swoją buzię w telewizji to o nim się mówi i pisze. Rzeczywiście tak jest. Ale jeśli dotknęło to właśnie kogoś takiego, kto ma szansę i okazję pokazać się w mediach, - a jak już wspominałem nic nie dzieje się w życiu przypadkowo, to z drugiej strony warto coś ważnego powiedzieć. Żeby chociaż ludzie wiedzieli, jak się zachować w przypadku pożaru, żeby – jak już ględziłem – nie tracili nadziei w chorobie. Żeby wiedzieli jak ważna jest po każdym wypadku rehabilitacja, że bez wiary i wsparcia nie poradzą sobie tak szybko! Ale dla mnie teraz jest ważniejsza jeszcze inna rzecz – namówić Polaków, aby mieli gaśnice w domu.

-------------

zrozumiałem, że jednym ze smaków życia są porażki. To zwycięstwa wprawdzie cieszą, ale dzięki wcześniej odniesionym porażkom potrafisz tę radość odczuć i docenić.  Ponosząc wyrzeczenia dobrowolnie, stajemy się lepsi, bogatsi, szlachetniejsi, prawda? Zwłaszcza, kiedy ponosimy je i ofiarujemy za kogoś.  Za mamę, za tatę, za przyjaciół.

I wydaje mi się właśnie, że to, co mi się trafiło, jest także próbą - próbą takiego wyrzeczenia, próbą stałości moich przekonań, taką globalną weryfikacją mnie całego, Krzysztofa Ziemca.

Rozumiem, że przebiegła pozytywnie.

Wciąż mogę patrzeć sobie w twarz przy goleniu. Parę rzeczy, których się dowiedziałem o sobie, bardzo mnie ucieszyło, przyznaję. Po pierwsze nie jestem tchórzem. Jak wybuchł pożar – nie uciekłem, choć mogłem to zrobić i się uratować, prawda? Ale zadziało wychowanie i wpojone mi zasady:  że kapitan schodzi ostatni ze statku. Nie kalkulowałem, co mi się opłaci, a co nie . No i okazało się, że potrafię się dla kogoś poświęcić, dla moich najbliższych. Że wcześniejsze moje deklaracje, to nie były tylko słowa.

---------------------------

Kim byli twoi przyjaciele ?

Trafiłem w szkole i w harcerstwie, na ludzi o bardzo wysokim poziomie intelektualnym i etycznym. Zwłaszcza w harcerstwie spotkałem kapitalnych ludzi, mądrych, patriotycznych. A zarazem pełnych humoru i to absurdalnego. Rozmawialiśmy o takich rzeczach, o którym moi rówieśnicy nie mieli pojęcia.

Jak trafiłeś do harcerstwa ?

W głupi sposób. Wyszedłem na balkon i zobaczyłem, że na boisku szkolnym płonie ognisko. Ognisko? W środku miasta? Pobiegłem zobaczyć, co się ta dzieje. Patrzę, a to harcerze. A wśród nich kilka osób, które już znałem z osiedla. I zapisałem się. I to właśnie w harcerstwie znalazłem moich najserdeczniejszych kumpli. Dziś nasze kontakty się rozeszły, rozluźniły, każdy poszedł w swoją stronę, ale nadal się spotykamy. I nadal mamy o czym rozmawiać – to nie jest tylko snucie wspomnień.

Harcerstwo było dla ciebie szkołą życia?

Tak, harcerstwo to było coś absolutnie ekstra, co dostałem od życia. Choć nie mógłbym, jak niektórzy, być harcerzem do końca życia. Tak jak mój wujek. Nas to śmieszyło, że facet jest już siwy a jeszcze krótkie spodenki nosi.

Gdyby nie ci stuknięci starszy harcerze...

To młodzież nie miałaby się na kim wzorować, oczywiście, że tak. Ale w pewnym momencie harcerstwo przestało nam wystarczać Ale hasło "Bóg, Honor, Ojczyzna" wypisane na harcerskim krzyżu, nosi się w sercu przez całe życie.

Był czas na harcerstwo, a później przyszedł czas na Jarocin.

Pierwszy raz pojechaliśmy do Jarocina właśnie z obozu harcerskiego. W drużynie był taki zwyczaj, że ostatni tydzień obozu to był czas biwaku, jechało się z plecakami, tylko trzeba było powiedzieć kadrze, gdzie. W góry, albo nad morze, gdzie kto chciał, tylko trzeba było przedstawić plan. I dostawialiśmy na to jakieś pieniądze. My powiedzieliśmy, że wybieramy się na festiwal i nas puścili.

To było prawdziwe harcerstwo

Byłem w hufcu im. Szarych Szeregów na Mokotowie, w drużynie im. Jana Szczepańskiego „Ziutka”. To był mało znany poeta, miał talent na miarę Baczyńskiego, tylko był mało rozreklamowany.

Napisał taki wiersz: "Czerwona zaraza", dziś śpiewa to De Press Nasza drużyna i nasz szczep były niesłychanie patriotyczne i opozycyjne wobec władz. Od dziecka znałem prawdziwą historię Polski, ale niewielka w tym moja zasługa – miałem szczęście, że urodziłem się w takiej, a nie innej rodzinie, że trafiłem na dobrą szkołę, na mądrych kolegów. Zwłaszcza tych w harcerstwie. Gdybym miał odnieść to, czego się od nich nauczyłem do tego, co mi się wydarzyło to podziękowałbym im za wychowanie, za wtłaczanie do głowy takich cnót jak szlachetność i poświęcenie. To, że ostatnim człowiekiem, którego chciałem ratować byłem ja.

Trochę patosu nie zawadzi.

Kpij sobie, kpij. Ale jak jeszcze nie miałem dzieci byłem dość rozrywkowym człowiekiem. Zresztą sama wiesz, jakie jest środowisko dziennikarskie…I często, jak zaszumiało mi w głowie to dręczyłem kolegów swoimi opowieściami, jak to zazdroszczę powstańcom warszawskim, jak to ja też chciałbym zginąć śmiercią bohaterską na barykadzie. Dopiero pożar zweryfikował te moje mrzonki o bohaterskich czynach i śmierci. Raz, że nie zdawałem sobie sprawy, iż zanim umrzesz tak bardzo, bardzo cię boli. Dopiero po wypadku tak na serio uświadomiłem sobie, dotarło do mnie, że w powstaniu mało kto ginął na barykadzie z bohaterską pieśnią na ustach. Powstańcy umierali w męczarniach, konali  w palących się piwnicach, dogorywali płacząc w dymie.

I – ciekawe zrządzenie losu – pierwszą książką, jaką żona przyniosła do szpitala były  „Zapiski młodego warszawiaka z urodzin” Jerzego Stefana Stawińskiego, powstańca, harcerza, pisarza i scenarzysty – genialnego człowieka. Stawiński opowiada o swoim dorastaniu przed wojną, o wybuchu wojny, a potem Powstania. I w sposób dramatyczny pokazuje,  jak w męczarniach ginęli młodzi powstańcy – np. kiedy budynek się zapala od bomby, a potem ludzie umierają od ran oparzeniowych. I jak to czytałem w szpitalnym łóżku to było mi strasznie wstyd, że byłem taki głupi.

--------------

Dotarło do mnie, że dla wielu ludzi stałem się symbolem. że da się, że można, tylko trzeba chcieć, mieć cel, bliskich przy sobie i widzieć sens życia. A przecież sami potrafimy się w tej dżungli życia zagubić, prawda? Jeśli brak nam bliskich i naprawdę oddanych osób, to możemy w tej dżungli już pozostać na zawsze.

I co teraz ?

Stwierdzenie, że życie jest cudem – największym jaki dostajemy - to niemal banał. Ale o tym,  jak bardzo trzeba o ten cud dbać każdego dnia, przekonali się tylko nieliczni. I może  lepiej. Ale właśnie ich obowiązkiem jest krzyczeć do innych, aby dbali i pielęgnowali życie na co dzień. A  nie robimy tego aż do momentu, kiedy będzie już za późno.

Dla ciebie zasady są najważniejsze ?

Tak. To fakt, że ludziom z prostym kręgosłupem etycznym bywa trudniej, bo trudniej się żyje w odpowiedzialny sposób. Sam też wiele razy myślałem o tym, o ile łatwiej byłoby popłynąć z głównym nurtem, zamiast slalomem mijać pokusy czy czasem iść pod prąd. Wielu młodych ludzi wchodzących coraz dalej w dorosłość szybko orientuje się tylko na konfitury porzucając swoje ja i budowany od lat dziecinnych kręgosłup. Pokus jest bardzo wiele, to prawda, ale inny jest smak sukcesu na skróty. Prawdziwy i bogaty jest ten okupiony wysiłkiem, pracą i wyrzeczeniami. Trzeba próbować i nie bać się, nie poddawać. Że lepiej iść przez jakiś czas wybojami i pokonywać kolejne zakręty.

Skaj

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.