Z CZYTELNI: Władysław Bartoszewski - „Mój Auschwitz” (fragment)

fot. Wydawnictwo Znak
fot. Wydawnictwo Znak

Profesor Władysław Bartoszewski po raz pierwszy tak szczegółowo i szczerze opowiada o pobycie w piekle Auschwitz. Partnerami w tej trudnej rozmowie są Piotr M. Cywiński i Marek Zając.

22 września 1940 roku do obozu koncentracyjnego Auschwitz trafił tzw. drugi transport warszawski. Wśród pięciu i pół tysiąca więźniów, którzy podczas apelu usłyszeli od komendanta obozu, że „komin to jedyna droga ucieczki”, znalazł się osiemnastoletni Władysław Bartoszewski. Oznaczony numerem 4427 syn urzędnika bankowego trafił do miejsca, gdzie – jak sam mówi – „przestaliśmy na przykład roztrząsać, czy to straszne i niehumanitarne, że biją. W naszym rozumieniu najważniejsze były konkrety: dostać w mordę czy nerki? Lepiej w mordę, byle tylko nie kijem, żeby nie pękła czaszka”.

Rozmowę uzupełniają wybrane przez Władysława Bartoszewskiego i od dawna nie wznawiane teksty uświadamiające, czym były obozy koncentracyjne, m.in. opowiadanie Apel Jerzego Andrzejewskiego, broszura ojca Augustyna Za drutami obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, W piekle Zofii Kossak i spisany przez Halinę Krahelską Pamiętnik więźnia.

Mój Auschwitz to książka, która nie pozwala zapomnieć o jednej z największych zbrodni w dziejach ludzkości. (Wydawnictwu Znak dziękujemy za udostąpnienie materiałów).

 

Piotr Cywiński, Marek Zając: – Jak Pan pamięta Auschwitz? Niektórzy byli więźniowie opowiadają o emocjach, inni – o faktach. Jedni mają zapisany w głowach film, obrazy zachowane w najdrobniejszych detalach. Drudzy pamiętają ludzi, ale samo miejsce się w ich świadomości zatarło. Ale nawet wśród nich są różnice: są tacy, którzy widzą głównie sprawców, sadystycznych kapo albo SS-manów, podczas gdy inni mówią przede wszystkim o kolegach z bloku czy komanda. Niektórzy wreszcie wymazują z pamięci całe obozowe epizody. A Pan?

 

Władysław Bartoszewski: – Moje życiowe doświadczenie pozwala mi określić siebie jako człowieka, który miał kiedyś bardzo żywą pamięć wzrokową, a zarazem faktograficzną, dziś już oczywiście słabszą. Wszystko, co zobaczyłem i przeczytałem, zachowywałem przez lata jak encyklopedyczne hasło. Skrótowe, niepogłębione, ale precyzyjne, które wyskakiwało mi z głowy jak fiszka w bibliotece, jak gotowa odpowiedź na pytanie. Z tego byłem znany, stąd też niektórzy dowcipni koledzy dodawali do mego pseudonimu w AK, „Teofil”, niepozbawione ironii określenie: „…który wie wszystko”. Natomiast to, co usłyszałem, a czego nie widziałem, mocno mi się już nawet w czasach młodości zacierało.

Dlatego w moim mózgu do dziś widzę dzień aresztowania, czwartek 19 września 1940 roku. Jakbym oglądał film. Bo to był film. Szybko, klatka po klatce przesuwał się przed moimi oczami. A ja, osiemnastolatek, nie znałem scenariusza; nie wiedziałem, jaka będzie następna sekwencja. Piekło, prawda? Pamiętam na przykład, jak byliśmy usadzeni w ciężarówce, którą wieziono nas z Żoliborza na ulicę Podchorążych w Warszawie, spory kawał drogi. Pamiętam ludzi idących o świcie do pracy, którzy rzucali okiem na niemieckie samochody zwane budami – i nerwowo odwracali głowy. Widzę ich, jak idą ulicą Mickiewicza, między placami Wilsona i Inwalidów. Patrzyłem na domy i myślałem sobie: „Przecież w tym domu mieszka ten i tamten. Ciekawe, czy jego też wzięli”. Pamiętam wyładowywanie z samochodów, wszystkie procedury, wrzaski, szarpanie, popychanie. Nie wiem nawet, czy ta brutalność była autentyczna, bo na pewno była zupełnie zbyteczna. Byliśmy bezbronni, otoczeni uzbrojonymi wartownikami w sercu Warszawy, gdzie stacjonował kilkutysięczny niemiecki garnizon. Może to była brutalność zawodowa, wyszkolona. Ot, tak się po prostu trzeba zachowywać przy aresztowaniu, konwojowaniu, przesłuchiwaniu.

 

 

To nie była pierwsza taka branka w Warszawie w 1940 roku. 12 sierpnia…

 

…odbyła się wielka łapanka, prawdziwe uliczne polowanie. Niemcy wbiegali na przykład do fryzjera, zabierali fryzjera i namydlonego klienta. Albo wchodzili do kawiarni, zabierali kelnerów i gości. Żyjąc dziś w demokratycznym i bezpiecznym kraju, trudno sobie wyobrazić, że niemiecki żołnierz czy żandarm dostawał rozkaz, by przyprowadzić dwudziestu ludzi, inteligentów. Oberschichte. Ale jak do licha rozpoznać takich ludzi wśród przechodniów? Niemiec stawał na rogu ulicy, przyglądał się i wołał: Du, Brillenträger! To są fakty, noszenie okularów naprawdę mogło być przyczyną wysłania zupełnienie przypadkowego człowieka do obozu koncentracyjnego.

Kronikarz okupowanego miasta Ludwik Landau zanotował tamtego dnia, 12 sierpnia 1940 roku, że celem była „młodzież męska zasadniczo w wieku określonym kiedyś jako zobowiązujący do zgłaszania się na roboty do Niemiec: 16-25 lat, chociaż zdaje się, że w poszczególnych wypadkach zabierano i trochę starszych, do trzydziestu paru lat. Patrole niemieckie zatrzymywały więc przechodniów na ulicach, przeprowadzały rewizje w raz po raz zatrzymywanych tramwajach, legitymowały mężczyzn i odpowiednich zatrzymywały. Jadąc tramwajem przez Marszałkowską, byłem dwukrotnie poddany takiemu przeglądowi; na każdym prawie rogu stał patrol, który wyłapywał przechodniów. Jedni z policjantów pilnowali ustawionych gdzieś pod ścianą złapanych, inni wyszukiwali dalszych. Żadne zaświadczenia z pracy, przepustki itd. nie pomagały; zabierano nawet gazeciarzy, chłopców rozwożących coś na rowerach”.

Potem wszyscy się bali, zwłaszcza rodzice o młodych chłopaków, bo na razie nie wyłapywano jeszcze kobiet. I słusznie się bali, jak się okazało. Po mnie przyszli o świcie, do mieszkania. Krzyki: Aufstehen, mitkommen! Szczelnym kordonem otoczyli blok przy ulicy Słowackiego 35/43, gdzie z rodzicami mieszkałem na parterze. Do Auschwitz wywieźli z naszego domu w sumie czternastu mężczyzn. Pamiętam między innymi docenta SGGW Wiktora Bronikowskiego, nauczyciela rysunków Bogusława Wielhorskiego, Jana Staszewskiego i Stanisława Woźniaka czy dwóch niespokrewnionych ze sobą chłopaków o tym samym nazwisku: Karola i Ludwika Włodarczyków. Początkowo Niemcy zatrzymali około trzydziestu mężczyzn, ale potem dokładnie sprawdzali dokumenty i zwalniali na przykład pracowników elektrowni, wodociągów czy kolejarzy. Nawet najprostszy niemiecki żołnierz wiedział, że tacy ludzie są kriegswichtig, potrzebni, gdy prowadzi się wojnę. Na placu Wilsona załadowali nas, tych z punktu widzenia III Rzeszy bezproduktywnych, do samochodów.

Jak zareagowała Pańska matka, gdy Niemcy weszli do mieszkania?

Żandarmi w hełmach na Mamę nawet nie spojrzeli. Zdążyła tylko wcisnąć mi kilka groszy i jesionkę, choć to był ciepły wrzesień. Widocznie miała instynktowne poczucie, że mogą mnie zabrać gdzieś, gdzie będzie zimno. Albo zabiorą na tak długo, że nie wrócę przed zimą. Niestety, w Auschwitz i tak musiałem oddać płaszcz do depozytu. Ale w kwietniu 1941 roku, przy zwolnieniu z obozu odebrałem jesionkę i akurat się przydała, bo tego dnia padał deszcz ze śniegiem. Przypadek, czysty przypadek. Jak to w panice: ludzie biorą rzeczy pod wpływem impulsu, raz potrzebne, raz niepotrzebne. W Polsce przez lata zaborów, a potem okupacji doświadczeniem milionów ludzi było, że ich albo ich bliskich bez ostrzeżenia zabierano z domu, z ulicy, z pociągu. Nagle, tak jak stali. To było tak powszechne, że w 1940 roku właściwie nie było o czym mówić. Polak, który by przeżył wojnę i nie doznał żadnych przykrości, musiałby chyba mieszkać w wiosce za lasem, a na dodatek wioska musiałaby być tak biedna, żeby nie byłoby stamtąd co ukraść.

 

Ta łapanka była jednym z ostatnich akordów Akcji AB, czyli Ausserordentliche Befriedungsaktion. Tę nadzwyczajną akcję pacyfikacyjną Niemcy rozpoczęli w całym Generalnym Gubernatorstwie wiosną 1940 roku. Celem było wyniszczenie inteligencji i organizacji konspiracyjnych. Generalny Gubernator Hans Frank tłumaczył swoim podwładnym: „Przyznaję otwarcie, że w rezultacie będzie musiało się rozstać z życiem kilka tysięcy Polaków, głównie ze sfer ideowych przywódców polskich. Dla nas wszystkich jako narodowych socjalistów nakazem chwili jest podjęcie zobowiązania, że dołożymy wszelkich starań, by w narodzie polskim nie wykrystalizował się już żaden opór”.

 

Nieprzypadkowo łapanka z 19 września uderzyła w dzielnice inteligenckie: Żoliborz, Ochotę, kolonie Staszica i Lubeckiego. Celem Niemców było zgromadzenie w obozach koncentracyjnych około dwudziestu tysięcy Polaków, a zamordowanie minimum kilku tysięcy.

Cóż, objąłem Mamę, wyprowadzili mnie z mieszkania, potem pieszo popędzili z resztą aresztowanych na plac Wilsona. Stamtąd ciężarówkami zawieźli nas, jak już mówiłem, na ulicę Podchorążych, do koszar SS-Reiterstandarte, kawalerii SS, przed wojną obsadzonych przez polską armię. Wprowadzili nas do hali maneżu i kazali położyć się na ziemi. Godzinami leżeliśmy na zaschniętym końskim łajnie wymieszanym z trocinami.

W 1942 roku Halina Krahelska opublikowała podziemną broszurę, „Pamiętnik więźnia”, w dużym stopniu opartą na Pańskich wspomnieniach. Czytamy tam, że kiedy ktoś z leżących musiał wyjść za potrzebą, wtedy „unosił się na łokciach, ostrożnie wysuwał rękę, w ten sposób powiadamiając wartownika, że prosi o pozwolenie przejścia do ubikacji. W pierwszej godzinie, gdy próśb było od razu dużo, gdy ruchy były jeszcze mniej ostrożne i wyuczone, ludzie z miejsca dostawali po palcach butem, bagnetem, gdy tylko byli blisko brzegu i dopiero po czasie pozwalano im wyjść”.

Tak, dokładnie tak było.

Jest także opis strażnika, który bawi się, mierząc do aresztowanych z karabinu maszynowego i stroi różne…

… miny, raz groźne, raz zabawne. Siedzi za zwykłym biurowym stolikiem, na stoliku statyw, na statywie karabin maszynowy. I bawi się tą lufą. Opuszcza w dół, podnosi do góry, opuszcza w dół, znowu do góry – i nagle strzela nad nami w powietrze. Taki jest ważny.

 

W ujeżdżalni panowała ponura cisza – czytamy w „Pamiętniku więźnia”. Jego bohater tłumaczy: „byliśmy gotowi na najgorsze, bo czegóż mogliśmy się spodziewać”. Ale zaraz dodaje, że powinniśmy być dumni, bo aresztowani Polacy zachowywali się godnie.

Nie zauważyłem, żeby ktokolwiek ukląkł i błagał o litość. Nie widziałem przypadków histerii. Nikt nie krzyczał, nie rzucał się, nie płakał. Nie była to cisza grobowa, bo ludzie ze sobą rozmawiali. Niektórzy mieli tobołki, teczki, plecaki, których – o dziwo – nikt nie rewidował. Od samego początku formowano też grupy po dwadzieścia, nawet czterdzieści osób, które zwalniano po sprawdzeniu papierów. Dlatego wielu wciąż miało nadzieję. Ja sam nie żywiłem zbyt wielu złudzeń.

W raporcie z 1945 roku rotmistrz Witold Pilecki (numer 4859) przyznał, że irytowała go bierność pozostałych aresztowanych: „Wszyscy złapani nasiąkli już jakąś psychozą tłumu, która wtedy wyrażała się w tym, że cały ten tłum upodobnił się do stada baranów”. Ponoć miał nawet plan, żeby poderwać innych do walki. Chciał stłuc reflektor, który omiatał maneż, rzucić się na strażników.

No dobrze, rzucić się na wartowników – i co potem? To przecież były niemieckie koszary. Nawet nie wydostalibyśmy się za mur, zresztą od razu rozpoczęłaby się obława.

Po kilkunastu godzinach leżenia wreszcie pozwolili nam usiąść. Dostaliśmy wiadra z wodą do picia, do których trzeba było pełzać, a Niemcy rzucali w tłum bochenki chleba, ciskali tym chlebem jak kamieniami. Dość specyficznie rozwiązano też w końcu kwestie higieniczne: dwa razy dziennie wyprowadzali nas przed doły wykopane w ziemi, byśmy na oczach innych załatwili potrzeby naturalne. Potem przyniesiono stoliki, przy których zasiedli oficerowie czy podoficerowie i maszynistki w mundurach. Ustawiono nas w kolejkach, rozpoczęła się kontrola dokumentów. Cały czas napływały gwałtowne reklamacje z zakładów pracy, biur. Znowu zwalniano tych, którzy okazali się kriegswichtig. Podszedłem do stolika z moją legitymacją pracownika Polskiego Czerwonego Krzyża. Na pytanie o zawód odpowiedziałem po niemiecku, chociaż podczas wojny z reguły udawałem, że tego języka nie znam: Angestellt im Polnischem Rotem Kreuz. Legitymację uznano jednak za bezwartościową. Być może z tego powodu, że nie była opatrzona pieczątką z hitlerowskim orłem, nazywanym przez Polaków gapą albo wroną. Z punktu widzenia III Rzeszy byłem bezrobotny, tak też oficer kazał podyktować do kartoteki. Dziś, jak na ironię, mam honorową odznakę Polskiego Czerwonego Krzyża, bo na podstawie zachowanych z czasów wojny dokumentów potwierdzono moje okupacyjne zatrudnienie. Ale we wrześniu 1940 roku za dobrze znałem ludzi i procedury w PCK. Wiedziałem, że zanim ktokolwiek zacznie interweniować, minie parę dni. A przecież było jasne, że nie zostaniemy w tych koszarach zbyt długo. Niemcy nie znoszą nieporządku, a tam nie było nawet miejsc do spania.

 

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.