Z CZYTELNI: Wojciech Mann, "RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą" (fragment)

fot. Wydawnictwo Znak
fot. Wydawnictwo Znak

Barwne wspomnienia znanego dziennikarza muzycznego i legendy polskiego radia.

Na początku był odbiornik radiowy AGA z mnóstwem tajemniczych świecących lamp
w środku. Później pojawił się gramofon typu deck i pierwsze płyty odtwarzane z prędkością 33 1/3 obrotów na minutę. A wraz z nimi trąbka Louisa Armstronga, głos Elvisa Presleya czy dźwięk organów Hammonda. I tak narodziła się miłość Wojciecha Manna do muzyki…

W tej pełnej ciepłego humoru i nostalgii książce Wojciech Mann opowiada o swoich przygodach z muzyką i muzykami. Dowiemy się z niej, czym były wtyczki typu bananki, jak można było odmłodzić kompletnie zajechane winyle i jak dostać się na koncert Rolling Stonesów w Sali Kongresowej. Poznamy również barwne opowieści o kulisach festiwali
i koncertów gwiazd rocka oraz o wizytach w Polsce gigantów światowego jazzu, których Mann był tłumaczem, przewodnikiem, a niekiedy i zaufanym powiernikiem.

To pięknie ilustrowana opowieść o niezwykłych, pionierskich dla polskiego rock and rolla czasach: kiedy słuchało się Radia Luxembourg, grupa The Animals bawiła się na warszawskich prywatkach, a sprzęt podczas koncertów podłączano do prądu za pomocą zapałek.


Data premiery: 19 października 2010

 

Wydawnictwu Znak serdecznie dziękujemy za udostępnienie poniższego fragmentu.

 

 

Moją pierwszą prawdziwą amerykańską płytą był singiel Elvisa Presleya. Z jednej strony nagrana na nim była piosenka Blue Moon, a z drugiej Just Because. Płyta miała tak zwaną dużą dziurę, więc aby ją odtworzyć w sposób właściwy, trzeba było dysponować albo specjalnym krążkiem, który umieszczało się na ośce talerza gramofonu, albo też plastikowymi wkładkami, które umiejętnie wciskało się w otwór płyty. Znałem każdą rysę i każdą literkę na moim Presleyu, a że w chwili kupna płyta była już sporo używana (zapłaciłem za nią pięćdziesiąt złotych), w niedługim czasie od bezustannego odtwarzania z czarnej stała się niemal biała.

Taki stan gramofonowych rarytasów wcale nas jednak nie zniechęcał. Znaliśmy różne sposoby na odmłodzenie naszych płyt, a w wypadkach skrajnych na spowodowanie przynajmniej jednorazowego odtworzenia, aby – o, wstydzie! – takiego nieboszczyka wepchnąć za jakieś pieniądze innemu naiwniakowi. Dzisiaj winylami zajmują się prawdziwi kolekcjonerzy, którzy są ludźmi na wskroś uczciwymi i obce im są jakiekolwiek niegodne praktyki. Moje niegdysiejsze zabiegi powodujące chwilowe zmartwychwstawanie płyt to już tylko godna napiętnowania historia.

Jak wspomniałem, płyty ostro zgrane nabywały charakterystycznego białawego koloru. W celu uzyskania gwarantującej zainteresowanie kupującego połyskliwej czerni należało część grającą nasmarować czymś tłustym. Nie mogły to być mazie koloryzujące ani silnie zapachowe, gdyż były łatwe do zdemaskowania. Wchodziły w grę bezbarwne wazeliny, a także, w skrajnych wypadkach, masło lub smalec. Po dokładnym rozprowadzeniu powierzchnia płyty błyszczała się jak psu oczy i robiła wrażenie nieużywanej. Dodam, że z tłuszczami organicznymi należało postępować ostrożnie, gdyż nie do wszystkiego się nadawały.

Boleśnie przekonał się o tym mój znajomy, który nierozważnie pożyczył mi drogocenny magnetofon szpulowy marki wschodnioniemieckiej. Magnetofon ten miałem na krótko, więc używałem go intensywnie. Jego niedoskonała konstrukcja spowodowała, że zaczął lekko klinować na kołkach prowadzących. Muzyka brzmiała fałszywie, jakby nierówno, co mi się zdecydowanie nie podobało. Chcąc przywrócić aparaturze zwinność, dość dokładnie wysmarowałem wszystkie części ruchome masłem eksportowym. Niestety, właśnie dzięki ruchowi nasmarowanych części i generowanemu przy okazji tarciu, masło pod wpływem temperatury trochę się zwęgliło. Ruchome części przestały się ruszać i nie było już słychać żadnej muzyki.

Wróćmy jednak do płyt. Lśniący album mógł zwieść amatora, ale ci bardziej dociekliwi chcieli jeszcze posłuchać, czy płyta dobrze gra. Był sposób pozwalający na jednorazowe w miarę przyzwoite jej odtworzenie. Otóż na moment przed położeniem płyty na talerzu gramofonu należało lekko pociągnąć jej powierzchnię wodą. W jakiś magiczny sposób ha dwa o eliminowało szumy i trzaski, tworząc złudzenie, że mamy do czynienia z prawie nówką.

Z płytami wygiętymi postępowało się inaczej. Barbarzyńcy usiłowali prasować je żelazkiem. Najczęściej kończyło się to zaprasowaniem rowków i było po balu. Nieco większe szanse dawało włożenie winyla między dwie szyby i pozostawienie go w nasłonecznionym miejscu pod baczną kontrolą. Tym sposobem udało mi się naprostować jednego Cliffa Richarda, który przedtem leżał trochę za blisko kaloryfera.

Doskonale pamiętam inny, też przejściowo należący do mnie, longplay Pata Boone’a, który był w tak złym stanie, że po umieszczeniu ramienia gramofonu na brzegu ramię owo zjeżdżało natychmiast do nalepki, nie odtwarzając ani jednej nutki. Z dumą mogę powiedzieć, że sprzedałem tę płytę, a nabywca dzięki niektórym wyżej wspomnianym zabiegom wysłuchał z zachwytem wszystkich nagranych na niej piosenek pierwszy i ostatni raz w życiu.

Inną sensację fonograficzną miłośnicy muzyki zawdzięczali Fidelowi Castro. Po obaleniu upiornej dyktatury złych ludzi lud kubański wraz z władzą przejął między innymi tamtejszą tłocznię płyt. Tak się szczęśliwe złożyło, że tłocznia owa zachowała niezniszczone matryce kubańskiej edycji znakomitego longplaya Elvisa Presleya Elvis Is Back. Co prawda jakość okładki była o wiele marniejsza od oryginału, sama płyta gorzej wytłoczona od amerykańskiego pierwowzoru, a tytuł zmieniony na Elvis regresa, jednak był to prawdziwy rarytas. W wyniku rozliczeń między Polską a Kubą obok pryszczatych pastewnych pomarańczy, papierosów Ligeros i rumu Havana nasz rynek otrzymał pewna partię Regresy. Wobec czarnorynkowych cen zachodnich płyt długogrających, które oscylowały w granicach od trzystu do pięciuset złotych, państwowa cena tego wydawnictwa, chyba około złotych stu, była rewelacją.

Elvis był zresztą jednym z moich ulubionych wykonawców, choć w czasach kiedy zacząłem się fascynować muzyką, był już troszeczkę démodé. Gwiazdy rock and rolla lat pięćdziesiątych oddawały już pole młodym Brytyjczykom z gitarami. Ale Elvis, w swoim wcześniejszym, nieotyłym i niezłotemhaftowanym wcieleniu, niezmiennie czarował mnie swoim głosem. A przy piosence Heartbreak Hotel chyba nawet upodobniałem się do Presleya. Dostawałem magicznych oczu, przez trzy minuty biła ze mnie przepełniona niezwykłymi fluidami energia i najbardziej niedostępne kobiety wyraźnie wówczas słabły. Niestety, gdy Elvis przestawał śpiewać, czar pryskał.

Moja wielka miłość do muzyki zawsze miała raczej charakter bierny. Historia światowej kultury powinna jednak odnotować pewien incydent, który miał miejsce w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych. Otóż zupełnie niespodziewanie zechciałem przejść ze stanu biernego w czynny. Śpiew raczej nie wchodził w grę. Co prawda na lekcjach śpiewu w szkole nauczyciel wkładał wiele wysiłku, aby uzyskać ode mnie czysty ton, stając tuż obok mnie ze skrzypcami, ale podejrzewam, że nawet gdyby otaczała nas wielka orkiestra symfoniczna, to popsułbym jej szyki. Dygresyjnie powiem, że w końcu zaliczyłem ten cholerny śpiew, wykonując brawurowo ludową pieśń Zielony mosteczek. Stres był tak potworny, że do dziś pamiętam słowa, choć ich nie rozumiem. Zaczynało się tak:

 

Zielony mosteczek ugina się,

Zielony mosteczek ugina się,

Trawka na nim rośnie, nie sieka się,

Trawka na nim rośnie, nie sieka się.

 

Nie bardzo wiedziałem, czemu trawka się nie sieka, ale śpiewałem zapamiętale dalej:

 

Gdybym ja ten mostek arendował,

Tobym go wyplenił, wytręgował.

 

W życiu niczego nie tręgowałem, bo nie wiem, jak to się robi… Potem jeszcze chyba było:

 

Czerwone i białe róże sadził,

I ciebie, dziewczyno, odprowadził,

Odprowadziłbym cię aż do lasa,

A potem zawołał hop sa sa sa.

 

Najlepiej wychodziło mi „hop sa sa sa”, ale to i tak nie zmieniło mojej krótkiej i nieudanej historii jako wokalisty.

Potem przyszedł saksofon. Saksofon był dla mnie instrumentem szalenie męskim i trochę kosmicznym. Zarówno dźwięk (szczególnie tenorowy), jak i liczba klapek oraz połysk imponowały mi niesłychanie. Czułem, że gdybym wystąpił publicznie z saksofonem, nie oparłaby mi się żadna kobieta. Niestety w tamtych latach podaż saksofonów była bardzo niewielka, a ich cena prohibicyjna.

Naturalną koleją rzeczy pomyślałem o gitarze. Mama, mimo sporej wiedzy na temat muzykalności swego syna, postanowiła zaryzykować i wyciągnąwszy z bieliźniarki odłożone na czarną godzinę pięćset złotych, kupiła mi gitarę akustyczną krajowej produkcji oraz stosowny podręcznik. Podręcznik był za gruby, więc szybko z niego zrezygnowałem. Zacząłem ćwiczyć prostsze melodie ze słuchu, co nie było łatwe, gdyż nie umiałem tej gitary nastroić. Szczytowym osiągnięciem było zagranie przeze mnie na jednej strunie piosenki „Mój pierwszy bal” (oczywiście tylko refrenu). A także paru tak zwanych chwytów, które miały tajemnicze nazwy typu C-7 albo G-8. Do dzisiaj nie wiem, o co chodzi z tymi nazwami. Grałem jednak stosunkowo niedługo, gdyż instrument był dość toporny, odległość strun od gryfu ogromna, a co za tym idzie, moje chłopięce paluszki (głównie lewa rączka) były nieźle pokiereszowane i zbolałe. Gitara wylądowała w wersalce razem z nadziejami na wielką karierę. Clapton mógł spokojnie się rozwijać.

Uczucie ulgi, że nie muszę ćwiczyć ani śpiewać, towarzyszyło mi niestety dość krótko. Mama, nie chcąc, żebym się stoczył, szukała dla mnie różnych zajęć dodatkowych. Jednym z pomysłów było zapisanie mnie do harcerskiego zespołu artystycznego Gawęda. Gawęda robiła dokładnie wszystko to, czego ja nie znosiłem i nie umiałem robić: tańczyła, grała i śpiewała. Szefował jej druh Andrzej Kieruzalski, człowiek wielu talentów i wielkiej pasji. Uczył zapatrzonych w niego podopiecznych innej niż panująca wokół estetyki. Wszystko było bardziej kolorowe, pogodne i wymykające się socjalistycznej bylejakości. Godny podziwu miał nawet odręczny podpis – przypominał pierwiastek (√) i tak mi imponował, że przez jeden sezon też się podpisywałem pierwiastkiem, tyle że dużo bardziej koślawym.

W Gawędzie był obok harcerstwa i teatr lalek, i śpiew, i taniec, i dużo bardzo ładnych dziewczyn, a także prawdziwe występy przed publicznością. Mimo iż sam Kieruzalski grał na obciachowym akordeonie, to nie zwalczał rock and rolla. Podczas naszych występów najbardziej przeżywałem instrumentalną wersję prawdziwego przeboju Paula Anki You Are My Destiny, graną przejmująco na trąbce przez druha Włodka. Poddany testowi wokalnemu przez Andrzeja Kieruzalskiego, już po paru minutach zostałem przeniesiony do ostatnich rzędów chóru z prośbą, żebym raczej tylko otwierał usta i nie męczył się śpiewem. Podobnie było z moim udziałem w ciekawych układach tanecznych. Mimo braku efektownych partii solowych atmosfera panująca w zespole spowodowała, że spędziłem w Gawędzie kilka przyjemnych lat jako quasi-harcerz i element „tłumu scenicznego”.

Wziąłem nawet udział w profesjonalnej sesji fotograficznej, dzięki której mogłem stać się międzynarodową gwiazdą. Autorem zdjęć był późniejszy słynny fotograf Marek A. Karewicz. Marek stał się mistrzem fotografowania muzyki, ze szczególnym uwzględnieniem jazzu i rocka. Uwieczniał na swoich zdjęciach największe światowe gwiazdy. Ponadto projektował setki świetnych okładek płytowych, między innymi tę zespołu Breakout, na której Tadeusz Nalepa idzie, trzymając za rękę swego małego synka. Niestety, wszelkie artystyczne zasługi Karewicza bledną przy krzywdzie, którą wyrządził mi, aranżując wspomnianą sesję. Liczyłem, że choćby na zdjęciu będę mógł wystąpić z moim wymarzonym saksofonem. Karewiczowi najwyraźniej coś się nie komponowało, bo pozbawił mnie tego przepięknego rekwizytu i wetknął mi do ręki (co za kompromitacja!) klarnet. Ani moje kupione na ciuchach oryginalne amerykańskie jeansy, ani wówczas jeszcze gibka figura typowego saksofonisty nie zrekompensowały wstydu wynikającego z klarnetu. Powiedzmy sobie szczerze: Karewicz był złym człowiekiem.

Z racji przynależności do zespołu odbyłem z nim coś, co można nawet nazwać trasą koncertową po Polsce. Była ona niezwykle oryginalna, ponieważ środkiem transportu był wynajęty wagon kolejowy. Zależnie od zaplanowanego w danym dniu kierunku doczepiany był do odpowiedniego składu i dowoził nas bezproblemowo do miejsca przeznaczenia. Nie będę ukrywał – ten wagon to był wagon towarowy, więc daleko mu było do Orient Expressu. Spaliśmy na składanych łóżkach, myliśmy się pod pompą na torach albo – słowo honoru! –w prawdziwej kolejowej łaźni z witkami do smagania, bo na taką gdzieś natrafiliśmy. Mimo skromnych warunków zabawa była doskonała i pełna przygód. A ile było emocji, gdy kontrabasista druh Adam bardzo silnie dał w dziób podpitemu tubylcowi, który przystawiał się namolnie do jednej z naszych dziewczyn!

 

 

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych