W dobie powszechnego (połowa narodu!) poczucia klęski i niepokoju o dalsze losy ojczyzny i los wolności, Marcin Wolski napisał książkę najwyraźniej dla pokrzepienia serc.
Oto powieść, opisująca spełnienie naszych marzeń. Świat i Polska takie, jakie powinny być, gdyby... nie, nie będę zdradzać pomysłów autora, ale powiedzmy – gdyby odpowiednie osoby w 1989 roku postępowały w odpowiedni sposób, posiadały charakter i odwagę cywilną, a może nawet wojskową.
Autor, specjalista od nowego kierunku w literaturze sf - historii alternatywnej – opiera wydarzenia na prawdziwej historii. Żeby jednak bajka pozostała bajką, intryga opiera się na zakładzie Dobra ze Złem. Najzupełniej osobowym, jak to w życiu.
Podobnie z postaciami. Autor odznacza się akuratnością i zabawną konsekwencją w szyfrowaniu nazw, nazwisk i wydarzeń. Premier Małopolski, Sławomir Twarożek (okulary!), Adam Pysznik z „Expressu Wyborczego”, poseł Piotr Magda Boruta, do tego kopalnia Stryjek, i stan oblężenia. Nazwiska niekiedy szalenie pomysłowe i trafne – np. Grześ Promyk czyli Przemyk. Uparty autor szyfruje i szyfruje, a my zabawiamy się na każdej stronie odgadywaniem, o kogo chodzi. Jeden z głównych bohaterów powieści, nosi znane już z radiowych utworów Wolskiego znakomite nazwisko Szwendała - hm, coś nam to przypomina, prawda?
Historia zakręca w inną stronę, gdy we wrześniu 1989 pierwszy niekomunistyczny polski premier zasłabł w sejmie podczas expose i – inaczej niż w rzeczywistości – nie odzyskał już sił. Rządy parlament oddaje Szwendale, który – to już zrządzenie anioła, czuwającego nad Polską – ku własnemu zaskoczeniu okazuje się osobą świetnie wykształconą, znającą języki a nawet cytaty z pism łacińskich, o wielkim zmyśle moralnym, a co najważniejsze odważną. To on zostaje premierem, prezydenturę zaś składa Karuzelski (tak, tak), by objął ją kulturalny i doskonale patriotyczny emigracyjny prezydent londyński, Ryszard Gęsiarowski. Premierowi Szwendale pomagają bracia Indykiewicze. I tak dalej.
Parlament upoważnia premiera do rządzenia dekretami z mocą ustawy (to było przecież możliwe). W rok zostają zbudowane autostrady, powstają nowe programy szkolne, uporządkowana jest gospodarka (zrobi to nie Leszek Walutowicz, ale tajemniczy podwójnego nazwiska przybysz z zagranicy). W ogóle szeroko napływają dawni emigranci, wspomagając ojczyznę swoją wiedzą, inteligencją i pieniędzmi. Wita się ich z otwartymi ramionami (niestety, było inaczej).
Dokonuje się porządku w sprawach zagranicznych, a w krajowych w sądownictwie. Dokonana zostaje lustracja, przy okazji której Szwendała przyznaje się narodowi do swoich młodzieńczych błędów i uwikłań (pierwsza depesza do PAP z 4 czerwca 1992, pamiętamy...), a naród mu to wybacza. Najpaskudniejsi przeszkadzacze i tak zginą.
I ja dostąpiłam zaszczytu – do „Gazety Obywatelskiej” (bliźniaczka „Nowego Świata”) dziennikarzy rekrutuje w powieści pani Teresa. Tak jest, tak było, może to potwierdzić wielu znanych dziś dziennikarzy. Autor uprzedził mnie wcześniej o swoim zamiarze wprowadzenia mnie do powieści, a ja mu zabroniłam opisywać mnie pod jakimkolwiek pozorem, bo zdawało mi się, że zamierza zrobić ze mnie kogoś w rodzaju burdel-mamy. Teraz trochę żałuję. Warto było w tym towarzystwie zostać nawet burdel-mamą.
Koniec nie jest optymistyczny, za to znowu prawdziwy. Nie zdradzę go jednak.
Przypomina, że za wolność czasem trzeba zapłacić krwią.
Marcin Wolski, „Cud nad Wisłą”, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2010
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/105333-za-wolnosc-czasem-trzeba-zaplacic-krwia