Przyznam szczerze: po kampanii prezydenckiej nie wyrywałem się do analizowania sytuacji w PiS. Kandydatów do udzielenia Jarosławowi Kaczyńskiemu najróżniejszych lekcji z najróżniejszych powdów i pozycji było tak wielu, że pisanie na ten temat szybko zaczęło przypominać wyścig: kto się bardziej wykaże. W tym sensie ma rację Agnieszka Romaszewska: debata o tym co dzieje się w PiS jest bardzo utrudniona. Nie jest miło współbrzmieć z nagonką.
A z drugiej strony życie ma swoje prawa. Usunięcie Marka Migalskiego z grupy parlamentarnej PiS w europarlamencie jest zdarzeniem smutnym. Naturalnie Migalski kusił swój los, choć tylko w polskich realiach. W zachodnich demokracjach debata o obliczu ideowym, a tym bardziej o taktyce partii politycznych jest dużo bardziej otwarta niż u nas. Niech nikt mnie nie przekonuje, że żaden przełożony nie tolerowałby ataków na siebie. Partie nie są korporacjami, demokracja wewnątrzpartyjna powinna być elementem demokracji w kraju. W Polsce jest inaczej, a PiS kieruje się na dokładkę logiką oblężonej twierdzy, co można zrozumieć, ale co akurat okazuje się coraz bardziej przeciwskuteczne.
Bo poza deptaniem demokratycznego obyczaju jest jeszcze problem skuteczności. Kaczyński eliminując kolejnych dysydentów kieruje się swoimi obawami mającymi korzenie jeszcze w latach 90. - kiedy PC kilkakrotnie prawie wymknęło mu się z rąk. Pisząc o nim książkę analizowałem te sytuacje i je rozumiem. Tyle że dbając o sterowność stworzonej przez siebie maszyny, niszczy przy okazji mechanizm wewnętrznej dyskusji, konsultacji, szukania najlepszych rozwiązań. Najtwardszy szef, nawet i korporacji, dla wlasnego dobra powinien mieć koło siebie ludzi, ktorzy są mu zdolni doradzić najlepsze rozwiązania, a czasem pokłocić się między sobą (tak zwane burze mozgów). W PiS ten mechanizm od dawna uległ paralizowi.
Wyrzucając Migalskiego, Kaczyński tłucze termometr, ktory mógł go ostrzegać przed gorączką. Politolog z Raciborza mogł być niezręczny w planowaniu wlasnej kariery, bo milcząc dotrwałby zapewne do lepszych czasów. Mógł też drażnić, bo sprawiał wrażenie człowieka zakochanego we własnych słowach i uzależnionego od obecności w mediach. Ale mówił rzeczy oczywiste: że warto by się zatroszczyć przede wszystkim nie o samopoczucie już przekonanych (którzy zaraz rzucą się na ten komentarz), a tych wyborców, którzy na chwilę znaleźli się pod urokiem odnowionego PiS i odnowionego Kaczyńskiego. Tych kilku dodatkowych procent z pierwszej tury i kilkunastu dodatkowych z drugiej.
Rozstrzygnięcie tego sporu przyjdzie bardzo szybko - wszak ludzie wierni prezesowi zapowiadają zwycięstwo w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych i przejęcie władzy. Jeśli tak się nie stanie, okaże sie, że ciskanie na ziemię termometru i deptanie po nim było zajęciem głęboko nieracjonalnym. A ludzie, ktorzy dziś utwierdzają prezesa w jego obecnej linii (Zbigniew Ziobro), będą jutro pierwszymi chętnymi do rozliczania go za porażkę. To kolejna smutna prawda.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/105317-sprawa-migalskiego-wlasnie-stluczono-termometr
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.