Z CZYTELNI. "Nazywam się Zacharski. Marian Zacharski". (fragment)

fot. wPolityce.pl, Zysk i s-ka
fot. wPolityce.pl, Zysk i s-ka

"Nazywam się Zacharski, Marian Zacharski. Wbrew regułom" to fascynująca autobiografia legendy polskiego wywiadu. Autor ujawnia kulisy pracy organizacji wywiadowczych, metody i techniki werbunku oraz działania oficera wywiadu. Pokazuje, jak funkcjonuje kontrwywiad, jak bez pistoletu w ręku czy wkradania się do strzeżonych budynków można wejść w posiadanie ściśle
tajnych dokumentów o wartości szacowanej na miliardy dolarów.

A przede wszystkim, czyta się rzecz ciekawie, wartko, co w przypadku wspomnień nie jest niestety regułą. Każdy oczywiście zachowa własną ocenę działalności Zacharskiego, ale kpo tęksiążkę warto siuęgnąć. Poniżej fragment opisujący moment zatrzymania Zacharskiego przez  amerykańskich agentów. (Wydawnictwu Zysk i S-ka dziękujemy za udostępnienie materiałów).



Los Angeles, 28 czerwca 1981 roku, niedziela
Strumień wody na spocony kark. Jest pełnia lata. Jest pięknie. Przed południem w Santa Monica z dziewczynkami, godzina beztroskiego spaceru. Małgosia uparcie ćwiczyła niespadanie z roweru, Karolina biegała za piłką. Gdyby nie wyjazd zabrałbym je na basen. Potem zjedlibyśmy obiad gdzieś pod miastem. Może w knajpce Benihana of Tokyo w Marina del Rey? Dziewczynki piszczałyby z uciechy, patrząc na popisy japońskiego kucharza. A potem, wieczorem, nim niedziela zamieni się w poniedziałek, poszukałbym na ciele Basi cienia tych wszystkich chwil, które spędziliśmy osobno. Może nawet znalazłbym w jej oczach i ustach rozgrzeszenie.
Strumień wody na głowę. Chłodny.
Zimny prysznic.
Nic z tego nie będzie. Nie dzisiaj. Za dwie godziny mam samolot do Chicago i zobaczymy się dopiero za tydzień. Ale wtedy czeka nas przeprowadzka, bo od dwóch tygodni z Los Angeles łączy mnie tylko nieprzeniesiony dom. Odkąd awansowałem na głównego szefa Polamco, pracuję w Chicago. Remont domu, który dla nas wyszukałem, kończy się i za tydzień możemy się wprowadzać.
Znam swoją pracę i znam siebie. Pierwsze miesiące upłynąw rytmie dwunastogodzinnego dnia pracy. Dziewczynki będę widywał rano, a potem całował śpiące w czoło. Basia zmęczona całodzienną opieką nad domem i nimi, nieraz zaśnie, nim zdążę wrócić. Są jednak awanse, których się nie odrzuca.
Mam dwadzieścia dziewięć lat i jestem najmłodszym prezesem w historii firmy. Gdy zostałem mianowany i delegowany do Chicago, niektórym starszym pracownikom to się nie spodobało. Jeden nawet poprosił o przeniesienie do Polski. Słusznie, tam żaden gówniarz nie będzie nim kierował. Moja kariera w Stanach jest całkowicie amerykańska: niecałe sześć lat. Najpierw jestem zwykłym pracownikiem, potem zostaję szefem sprzedaży na całe Zachodnie Wybrzeże, po krótkim
czasie okazuje się, że robię osiemdziesiąt procent obrotu firmy. Awans na wicedyrektora Polamco, a teraz zostałem szefem centrali. Zostawiam w Los Angeles świetnie prosperujący oddział, w Chicago czeka na mnie zarządzanie całą firmą. Jasne, że mam żyłkę sportowca.
Zakręcam wodę. Ręcznik.
Myślę sobie: „Tydzień, dwa i wszystko się poukłada. Basia zajmie się urządzaniem nowego domu, dziewczynki poszukają koleżanek. Nie będę pracował w weekendy. Tylko rodzina. Zwiedzimy okolice, będziemy razem”.
Mam godzinę i dwadzieścia minut do odlotu. Straciłem poczucie czasu pod prysznicem.
Jeszcze kilka drobiazgów do torby. Od dwóch tygodni żyję na walizkach, a moja rodzina niemal w kartonach. Basia spakowała już większość rzeczy. Dziewczynki kłócą się o coś w swoim pokoju. Kalisia jest młodsza i nieustępliwa jak każda przyzwoita trzylatka. Z kuchni dobiega dźwięk talerzy,
więc Basia przygotowała lunch. Mam spodnie, nie mogę znaleźć koszuli. W tę, którą miałem rano na spacerze, dziewczynki wytarły buzie kolorowe od lodów. Moja żona w niebieskiej sukience, widzę ją, jak wspina się na palce, by sięgnąć talerze z wyższej półki. Ma nieobecny, rozkojarzony wzrok. Jestem w nieustającej podróży, odkąd się znamy. Nigdy się nie przyzwyczaiła. Pytanie o koszulę tylko ją rozdrażni, szukam sam.
Jest. „Mam farta” — myślę, wyciągając ją z płaskiego kartonu i burząc przy okazji symetryczny ład poukładanych ubrań. Nie potrafię ich wsunąć tak, jak były. Upycham, może Basia nie zauważy.
Mam godzinę i piętnaście minut.
Może nie będę jadł? Zamiast tego usiądziemy z Basią i napijemy się kawy. Pocałuję ją w kark, jest taka ładna w tej sukience i w tym przedwyjazdowym smutku. Nie, gotowała cały poranek, wścieknie się, jeśli odmówię.
Pukanie do drzwi.
Zastygam.
— Otwarte! — krzyczy Basia w stronę drzwi i w jej głosie mógłbym usłyszeć spokój, że to sąsiadka, albo mały Sean chce wyciągnąć Małgosię na plac zabaw.
Mógłbym, gdyby nie błyskawiczny strumień skojarzeń, który połączył ostatnie miesiące i dni z godzinami dzisiejszego przedpołudnia. Strumień, który nie był pytaniem. Był pewnością.
Patrzę na Basię otwierającą drzwi, zdziwioną widokiem „Chińczyka”. Już odwraca się do mnie, jakby chciała zapytać, ale Special Agent Tom Moon Eng Linn nie wchodzi. Stoi w progu, wyciągając przed siebie legitymację FBI. Patrzy mi w oczy i mówi:
— Marian, jesteś aresztowany pod zarzutem złamania tytułu 18 paragraf 794 kodeksu karnego Stanów Zjednoczonych.
Nie spuszczam oczu, nie odwracam głowy, odpowiadam:
— Proszę o kontakt z polskim konsulem generalnym w Chicago.
Basia blednie i pyta „Chińczyka”:
— Pod zarzutem?... Czego?
— Szpiegostwa — odpowiada Tom Moon Eng Linn, nie patrząc na nią, i przekracza próg mojego domu.
Zza jego pleców dosłownie wylewa się grupa uzbrojonych agentów. Wbiegają do mieszkania z odbezpieczoną bronią. Trzy, cztery, pięć... Po co ja ich liczę? Jakie to ma znaczenie? Nas jest dwoje — Basia i ja, i nasze dwie córeczki. Ich piętnastu, razem z „Chińczykiem” — SA Linnem. Poznaję jeszcze jednego: SA McCarthy. Niedobrze. Rozbiegają się po całym mieszkaniu. Dwóch jednym susem ląduje za mną, odgradzając mnie od otwartych drzwi balkonowych (Naprawdę myśleli, że będę skakać? Nie przyszło mi to do głowy). Zaglądają wszędzie — łazienka, sypialnia, krzyk: wbiegli do pokoju dziewczynek. Kurwa mać! Z odbezpieczoną bronią?! Do dzieci?! Pieprzony „kompleks Johna Wayne’a”! Czterech jest przy mnie, pozostali biegają, wymachując bronią. Dobra, pozwalają Basi pójść do dziewczynek. Wśród agentów są dwie kobiety, jedna towarzyszy mojej żonie i wraz z dwójką innych zostaje tam, w pokoju, razem z nimi, przy otwartych drzwiach— słyszę już, jak Basia uspokaja dziewczynki. Druga kobieta jest w tej czwórce, która pilnuje mnie osobiście. To tłumaczka.
Podobno mówi po polsku. Chwała Bogu, że znamy angielski!
Pozostali zaczynają systematyczne przeszukiwanie domu.
Z niepokojem śledzę każdy ruch McCarthy’ego. Niestety, w pewnym sensie się znamy i to z najgorszej strony. Mamy ze sobą na pieńku. Według mnie to człowiek nieopanowany. Dobra, wariat wymachujący bronią. Nie chcę, żeby zbliżał się do dzieci. Proszę o to „Chińczyka”, on uspokajająco kiwa głową i kończy procedurę aresztowania:
— Ma pan prawo milczeć, cokolwiek pan powie, zostanie użyte przeciwko panu w sądzie.
Teraz to „pan”, bo czyta formułkę z kartki, wcześniej się nie krępował, byliśmy przecież po imieniu.
— Ma pan prawo rozmawiać z adwokatem, aby zasięgnąć porady przed przesłuchaniem, ma pan prawo być przesłuchiwany w obecności adwokata, jeśli nie stać pana na adwokata, przydzielimy go z urzędu, jeśli zdecyduje się pan odpowiadać na pytania bez obecności adwokata, przysługuje panu prawo zrezygnowania z odpowiedzi do czasu rozmowy z adwokatem — recytuje jednym tchem.
Dalej zwyczajowo: że przeczytałem oświadczenie, że rozumiem, że nie działam pod żadnym przymusem (piętnastu uzbrojonych agentów to, rzecz jasna, jeszcze nie przymus), że nie potrzebuję adwokata i zgadzam się teraz złożyć zeznania.
I miejsce na podpis.
Odmawiam podpisania.
Tłumaczka czyta tekst po polsku. Domyślam się raczej, że to o to chodzi. Proszę, żeby nie czytała. W tej sytuacji to groteskowe. Kaleczy język. „Chińczyk”, tłumacząc koleżankę, mówi:
— Jesteś pierwszym aresztowanym przez nas Polakiem.
— Dobrze mówię po angielsku. Nie podpiszę tego. Żądam kontaktu z polskim konsulatem.
— To później. To może zaczekać.
Podpisali oświadczenie sami: na wersji angielskiej SA Linn i SA Smith, na wersji polskiej SA Knight i SA Charron (to ta, pożal się Boże, tłumaczka!).
Smith dzwoni (domyślam się, że do przełożonego) i melduje, że „wejście” jest udane i wszystko jest pod kontrolą. Na zakończenie podaje przez telefon godzinę: 14.58. Przemknęło mi przez myśl, że za godzinę mam samolot, ale to tylko mgnienie. Przecież wiem, że dzisiaj już nigdzie nie polecę.
Wciąż przeszukują mieszkanie. Najpierw robili to chaotycznie, teraz zaczęli systematyczne wyrzucanie wszystkiego z szaf.
Niewiele tego było, więc zabrali się do rozpakowywania kartonów. Kątem oka złowiłem wściekłe spojrzenie Basi. Pakowała to od ponad tygodnia. Rozglądam się za McCarthy’m. Nie ufam mu. Od samego początku myślę, że ten drań może mi coś podrzucić w trakcie rewizji. Linn widzi, że nie spuszczam wzroku z McCarthy’ego. Obserwuje teraz nas obu. Nie pozwalają mi niczego dotknąć. Mam stać i się nie ruszać. Na moje żądania kontaktu z konsulatem odpowiadają niezmiennie: „To później”. W końcu „Chińczyk” zamienia kilka słów ze Smithem i jeszcze jednym agentem (jak się domyślam, dowodzącym akcją) na boku, wraca do mnie i mówi:
— Zbieraj się. Jedziemy.
— Dokąd? — pytam.
— Dowiesz się w swoim czasie.
„Chińczyk” mimo wszystko stara się być miły. Albo raczej:nie stara się być niemiły. Jako jedyny z agentów FBI zachowuje się normalnie, choć jest śmiertelnie poważny. „Jak w filmach” — myślę.
Pozwalają mi założyć koszulę. Ale najpierw dokładnie ją przeszukują. Ręce do tyłu. Zakładają mi kajdanki. Przed zapięciem jeden z nich dwa albo trzy razy je obraca. Skracają długość łańcuszka. Boli jak cholera. Przez zapięte kajdanki przerzucają moją marynarkę.
— Mogę pożegnać się z żoną?
„Chińczyk” waha się chwilę, ale woła Basię.
Nachylam się do jej ucha:
— Dzwoń do konsulatu, powiedz im, co się stało. Wszystko będzie dobrze... Basiu, zobaczysz...
Ma łzy w oczach, tamta agentka stoi przy niej i odciąga ją ode mnie. Całuję ją w policzek, Linn popycha mnie lekko, koniec, nie ma czasu. Odwracam się spod drzwi, chcę spojrzeć
na Basię, ale znikła już w pokoju dzieci, SA Smith szturcha mnie mocniej. Skończył się wersal. Pod eskortą do samochodu, na tylne siedzenie. Obok mnie „Chińczyk”, za kierownicą Smith, przy nim SA Frank H. Knight. Ten najwyraźniej mnie nie cierpi, a jego antypatia przekracza profesjonalny wymiar akcji. Ruszamy. O dziwo, bardzo wolno. Nagły spadek obrotów po błyskawicznym aresztowaniu? Po chwili wszystko się wyjaśnia: wzdłuż drogi stoją tylko samochody FBI, a z każdego z nich wysiada kierowca i staje przed autem. No tak, oto chwila chwały nadeszła! Sami sobie oddają honory. Rozkoszują się. Los Angeles. Wyczuwalna bliskość Hollywood! Agentów
i samochodów tyle, że można by aresztować pół miasteczka!
Skrócone kajdanki boleśnie wbijają mi się w nadgarstki.
Mam wykręcone do tyłu ręce. Pytam „Chińczyka”, czy nie można ich przepiąć do przodu. Natychmiast odwraca się SA Knight:
— To wbrew instrukcji! — syczy wściekle.
Udaję, że nie słyszałem Knighta i ponownie spokojnie zwracam się do Linna:
— Znasz mnie już, czy naprawdę jesteś skłonny pomyśleć, że będę próbował wam uciec z jadącego samochodu? Przecież zdaję sobie sprawę, że jedziemy pod eskortą.
„Chińczyk” chwilę myśli i zgadza się. Ale SA Knight na czas przepięcia kajdanek przyklęka na przednim siedzeniu odwrócony w moją stronę. Lufę opiera na oparciu. Z odbezpieczonej broni mierzy mi między oczy. Od początku akcji widzę, że jest nerwowy i nieobliczalny. Modlę się, żeby samochód nie podskoczył na jakimś nieoczekiwanym wyboju. Ten świr jest gotów palnąć mi w łeb z byle powodu. Na szczęście Linn szybko załatwia sprawę.
Po chwili jesteśmy na miejscu. Wilshire Boulevard, wiem, że tu mieści się siedziba FBI na Południową Kalifornię. Pod eskortą do windy towarowej. Ruszamy w górę. Knight zdej-
muje krawat i zawiązuje mi oczy.
— To na wypadek, gdybyś kiedykolwiek przypadkiem — zatrzymał się z satysfakcją przy tym słowie — gdybyś przypadkiem wydostał się na wolność. Nie będziesz znał rozkładu naszych pomieszczeń.
Przypadkiem. Obiecująca perspektywa. Mimo wszystko bęcwał z niego. Krawat zawiązał mi tak, że przypadkiem wszystko widziałem. Nie tylko rozkład pomieszczeń, ale i pracowników. Niedzielne popołudnie, a tam tłok jak na odprawie. Chcieli mieć wszystkich pod ręką, w gotowości, w ten
swój wielki dzień... Gdybym się uparł, mógłbym ich policzyć.
Pomieszczenia też. Tak czy siak wiedziałem, że jesteśmy na dwóch ostatnich piętrach budynku. Więc tu mieści się sekcja kontrwywiadowcza FBI.
Wprowadzili mnie do pokoju. Knight zdjął swój krawat z moich oczu. No tak, pokój bez okien, całkowicie pusty. Tylko biurko, stare biurko i równie wiekowy, bakelitowy czarny telefon. Agent Knight zostaje sam na sam ze mną. Barykaduje drzwi krzesłem i siada na nim. Cisza jest nieznośna. Gdyby mógł, wydobywałby ze mnie zeznania wzrokiem. Nie, gdyby mógł, dałby mi w pysk. Albo roztrzaskał mi głowę tym telefonem. Przynajmniej patrzy tak, jakby na to właśnie czekał.
Po chwili zaczyna się nerwowy ruch. Do pokoju wchodzą agenci. Nie bardzo wiem po co, bo prócz biurka i nas dwóch nic tu nie ma. Żadnych papierów. Nic. Więc wchodzą i wychodzą. Zaczynają rozmawiać i milkną. Chyba przypominają sobie, że świetnie mówię po angielsku. Wychodzą. I tak
w kółko. Za każdym razem bojowo nastawiony SA Knight musi wstać i odsunąć swoją barykadę. I usiąść. Nie jest mi do śmiechu, ale koniec końców, to jest komiczne.


***************************

Z generałem Marianem Zacharskim o książce Nazywam się Zacharski. Marian Zacharski. Wbrew
regułom rozmawia redakcja Zysk i S-ka Wydawnictwo

Kiedy Pan postanowił napisać książkę?

Myślałem nad tym długo. Był już nawet taki moment, że zwrócił się do mnie bardzo poważny zachodni wydawca, ale w czasie weekendu, gdy miałem podjąć swoją ostateczną decyzję, zwątpiłem, czy moje wspomnienia powinny ukazać się najpierw w niemieckim wydawnictwie. Pisałem tę książkę właściwie cały czas. Pisałem, bo jak to się mówi, pamięć jest ulotna. Traktowałem to pisanie jako „glejt” bezpieczeństwa dla mojej osoby. Ponieważ nic tak nie broni w życiu jak wiedza. Trzymałem te moje zapiski poza domem. Zresztą miałem, na pierwszy ogląd, dziwne włamanie do mieszkania. Później wyjaśniło się, że to było „tylko” typowe włamanie. Ale straciłem bezpowrotnie m.in. medale monety otrzymane od gen. Markusa Wolfa, który był i długo pozostanie legendą wywiadów.
Mówiąc szczerze, ostateczną decyzję o opublikowaniu książki podjąłem po tym, jak zostałem zaliczony do jakiegoś bliżej mi nieokreślonego klubu przestępców, zbrodniarzy Rzeczpospolitej, z perspektywą pozbawienia mnie emerytury itd. Nowa władza sformułowała projekt odebrania emerytur wszystkim, którzy mieli coś wspólnego ze Służbą Bezpieczeństwa. Mnie z tą organizacją łączyła jedynie legitymacja, która była niestety wspólna dla różnych Departamentów MSW, w tym i dla Departamentu I, czyli Wywiadu.

Dlaczego Pan wyjechał z kraju w połowie lat dziewięćdziesiątych? Czy jedynym powodem był Pana udział w akcji mającej na celu zwerbowanie rosyjskiego agenta Władimira Ałganowa, który miał posiadać informacje na temat współpracy ówczesnego premiera Józefa Oleksego z KGB?

Decyzja o tym, aby wyjechać, była moja. Jak pamiętacie, rok 1996 to już całkowite przejęcie władzy przez stronę lewicową. Miałem wystarczającą ilość danych, żeby stać się podejrzliwy i oczekiwać, że z ich strony posunięcia mogą być bardzo radykalne. Ponieważ posmakowałem życia poza wolnością, nie chciałem tego przechodzić drugi raz.
Miałem dobre kontakty w świecie, więc postanowiłem, że resztę swojego życia będę budował poza Polską w sposób godny.

Paradoksy historii. Formacja lewicowa powinna raczej Pana nagradzać za działalność w Ameryce.

Wyjechałem tam, gdzie pewny system wartości jest nie tylko głoszony, ale jest również przestrzegany. Na zachodzie żaden z liczących się krajów nie twierdzi, że nie posiada służb wywiadowczych. I żaden z tych krajów nie ustala przedziałów czasowych, do którego momentu ludzie związani z tego typu służbą są lojalnymi obywatelami, a od którego momentu przestają. Na zachodzie docenia się ludzi sukcesu również w tego typu organizacjach. Bez wzgledu na zmiany ustrojowe.


W Stanach Zjednoczonych doczepił Pan do swego samochodu tabliczkę z napisem „Jestem dumny, że jestem Polakiem”. Po powrocie ta duma czy radość z bycia Polakiem została poddana próbie czy też raczej przemieniła się w rozgoryczenie. Jak Pan patrzy z tej perspektywy na swój wybór o wejściu do służby wywiadowczej, za który Pan zapłacił określoną cenę i w życiu osobistym, i społecznym.


Swojej decyzji jako takiej nie żałuję. Ocaliłem w życiu najważniejsze, czyli pozostałem sobą, i goląc się, mogę patrzeć w lustro. Nigdy nie dałem się złamać i nigdy nie wystąpiłem przeciw ojczyźnie. Być może w niektórych sytuacjach zachowałbym się nieco inaczej, ale to każdy z nas, w miarę jak nabiera doświadczenia, zapewne ma inną ocenę swojej postawy sprzed lat. Ja raczej zostawiam w tej chwili swoją osobę bardziej do oceny historii aniżeli rozgorączkowanych polityków, którzy częstokroć wygadują, co chcą, bezkarnie, a my musimy wszystko, o czym chcemy powiedzieć, stale kontrolować z punktu widzenia, nie zawsze czytelnych, reguł prawnych. Mają jakiś teflonowy immunitet, bez względu na to, czy są członkami parlamentu czy też nie.

Mówił Pan, że pamięć jest ulotna i to był jeden z powodów, dla których Pan postanowił
napisać tę książkę. Czytelnik po jej lekturze powie raczej, że pamięć jest szokująca. Stopień dokładności, z jaką odtwarza Pan przeszłość, zadziwia. Skąd tak dokładna rejestracja wydarzeń sprzed trzydziestu lat?

Po pierwsze, jeszcze 10 lat temu byłem nieco bardziej pesymistyczny, co do możliwości utrzymania odpowiedniego poziomu pamięci. Jako powiedzmy 45-latek mogłem sądzić, że moja pamięć szybciej zacznie zanikać aniżeli ma to miejsce w rzeczywistości. Stąd postanowienie o przelewaniu na papier wydarzeń, których byłem świadkiem. To jest pierwsza sprawa. A po drugie, oczywiście korzystałem z tego faktu, że w czasie procesu uzyskałem dostęp do ogromnej ilości dokumentów amerykańskich, które pozwoliły mi przywołać ponownie pewne wydarzenia, ocenić je inaczej, ale bazując na ich konkretnych zapisach w postaci oficjalnych dokumentów Federalnego Biura Śledczego, prokuratury czy innych organizacji, które w taki czy inny sposób rozpracowywały moją osobę na terytorium Stanów Zjednoczonych.

Mówi Pan, że najważniejsza dla Pana była służba dla kraju. Co Pan sądzi o zarzucie, że
owoce Pańskiej działalności służyły głównie Związkowi Radzieckiemu, do którego ostatecznie trafiały zdobyte przez Pana dokumenty?

Po pierwsze, ja byłem oficerem wywiadu, pracującym w terenie, którego rolą jest zdobywanie dokumentów, a nie rozpatrywanie tego, co się z nimi dalej dzieje. Mogę pokazać dokumenty, nawet jeszcze z roku 1980, gdzie np. 3000 stron nowo uzyskanych dokumentów od Bella zostaje przekazanych na ręce ówczesnego ministra obrony narodowej pana gen. Jaruzelskiego, dla dokonania, po pierwsze, oceny tych dokumentów, a po drugie, autorzy tego listu zachęcają MON do przedstawienia propozycji, w którym kierunku powinniśmy zmierzać w dalszym zadaniowaniu źródła. Poza tym jestem przekonany, że także i dzisiaj polski wywiad dzieli się niektórymi dokumentami i informacjami ze swymi sojusznikami. Jakich to sojuszników postanawiamy poinformować czy też ostrzec, to jest to zawsze ta sama dyskusja, jaka się toczy od zakończenia drugiej wojny. Czy np. Anglicy byli naszymi stuprocentowymi sojusznikami itd.? Jeżeli zdecydowałem się na pracę w wywiadzie, to tym samym postanowiłem, że chcę być aktywny, że chcę odnosić sukcesy poprzez zdobywanie ważnych informacji. Ale ja nie byłem ich konsumentem, bo ja nie jestem nawet z wykształcenia technikiem, aby oceniać stopień zaawansowania czy też odpowiadać na pytanie, co można lub należy zrobić z planami, które zdobywałem. To jest pole dla szefów tego typu instytucji, no i polityków, których strategiczne decyzje na swój sposób wyznaczają
nam sojuszników. Jako pracownik wywiadu nie mógł Pan wówczas tych dylematów roztrząsać.

Interesuje mnie, jak Pan na to patrzy z dzisiejszej perspektywy, będąc na emeryturze. Kim był dla Pana Bell, od którego zdobył Pan właściwie wszystkie dokumenty? Czy miał Pan kiedyś jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że wykorzystuje Pan słabości człowieka, którego jednocześnie nazywa Pan przyjacielem?

Pytanie bazuje na odczuciach pokrzywdzonego Bella, ale panowie nie widzieli jego twarzy, zachowań w momencie, kiedy był przeze mnie wynagradzany i otrzymywał to, co jest miłością i celem życia wielu Amerykanów, a więc pieniądze. Potrzebował ich, żeby wydostać się z tarapatów. Jego sytuacją zupełnie nie interesował się jego pracodawca. I proszę pamiętać jeszcze jedną rzecz. Jak się pan podejmuje tego typu pracy, to musi się pan zgodzić, że pierwszym obowiązkiem w niej nie będzie studiowanie kodeksu etyki. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, w tym akurat przypadku do werbunku. Metody, które stosowaliśmy, były i są absolutnie takie same z punktu widzenia podejścia do uzyskania pozytywnego rezultatu, jakie stosują wszystkie służby na świecie. Podstawowe credo departamentu operacyjnego CIA brzmi: kłam, oszukuj, kradnij, ale cokolwiek robisz, nie daj się złapać. A to, co ja mówię, że on był także moim przyjacielem, to prawda. Kiedyś
rozmawiałem sobie prywatnie z Johnym P., wybitnym oficerem CIA, i on w pewnym momencie do mnie mówi: „Słuchaj, powiedz mi, czy ty jego traktowałeś jak przyjaciela”, a ja na to odpowiadam: „Tak, naprawdę był moim przyjacielem i tak o nim mówię do dziś”. A John na to: „Wiesz, moich najlepszych agentów ja również traktowałem jak przyjaciół”.Rozumiem, że stwierdzenie wybitnego oficera CIA będzie dla wielu w Polsce bardziej wiarygodne niż moje. I dlatego o tym wspominam.

Działał Pan w Ameryce jako prężny menedżer firmy POLAMCO, stworzył Pan podwaliny pod jej sukcesy na rynku amerykańskim. Jednocześnie niezwykle aktywnie pracował Pan dla Wywiadu. Czy któraś z tych prac była dla Pana ważniejsza?

Różnie bywało. Raz były spiętrzenia po jednej, raz po drugiej stronie. Każda z tych form mojej działalności wzajemnie się wspierała. Moje sukcesy w POLAMCO otwierały mi nowe możliwości, nowe drogi dotarcia do różnych niebywale ciekawych ludzi, a jednocześnie moje sukcesy w pracy niejawnej dawały mi odpowiednie zabezpieczenie i pozycję w ramach struktur decyzyjnych w Polsce. Chciałem odnosić sukcesy po każdej stronie. Bo nic w życiu, a szczególnie w Ameryce, się tak nie liczy jak sukces, każdy tam wychowując swoje dziecko, wychowuje je z jednym ważnym przesłaniem - musisz zwyciężać! Obojętnie, co robisz w życiu, musisz mieć instynkt zwycięzcy. Wpajanie tego instynktu powoduje, że każdy jest w stanie dać z siebie wszystko. Bywa też czasami, że ktoś musi zostać zwycięzcą poprzez to, że ratuje swoją sytuację finansową pracą przeciwko Ameryce, ale z drugiej strony, kiedy rozmawiam z emerytami „po fachu” po różnych stronach „płotu”, na końcu wyłania się jedno przesłanie: cała ta działalność po szczegółowych analizach jest na remis. Amerykanie wyławiają radziecką łódź podwodną, w tym samym czasie Korea Północna porywa im statek szpiegowski „Pueblo”. Amerykanie mają agenta Tophat, Francuzi Farwella, a Rosjanie Ames’a czy Hansena. Za każdym razem, jak się weźmie okres pięciu-dziesięciu lat, to wychodzimy, jak już powiedziałem, na remis.
Nadal jestem przekonany o tej prawdzie, że bez względu na to, jak się będzie kształtował świat w przyszłości, musi trwać i decydować równowaga. A to przede wszystkim dlatego, że są narody, które mają większą tendencję niż inne do użycia swojej potęgi w sposób bezpośredni, której celem nadrzędnym jest narzucanie swojej woli innym narodom.

Na całym świecie wychodzi olbrzymia ilość książek szpiegowskich. Sylwetki szpiegów albo ich pamiętniki. Pana książka jest tak naprawdę pierwszą w Polsce z tej dziedziny. Jak zinterpretowałby Pan to słabe odzwierciedlenie działalności wywiadowczej w literaturze?

Były pewne próby, ale w mojej ocenie mało poważne. Opowiadano w nich na przykład mało wiarygodne, by nie powiedzieć śmieszne rzeczy o werbunku. Myślę, że w Polsce jest taki paraliż prawny, że nie można niczego ujawniać. A tak naprawdę to nam nie wolno ujawnić źródeł osobowych oraz kluczowych rzeczy ze względu na tak zwany interes państwa czy stosunki międzynarodowe. Natomiast błazenadą byłoby traktowanie w kategoriach tajemnicy wydarzeń, o których William Holden Bell opowiadał wszem i wobec w szczegółach. Oczywiście, część elementów mojej historii musi być ukryta.

Jak to się stało, że osoba, która w zasadzie w wyobrażeniach potocznych chodzi w czarnym płaszczu i ciemnych okularach, powinna przemykać gdzieś tam z boku, pisze tak ciekawą książkę? Nie mając właściwie w Polsce żadnych wzorców.

Po pierwsze, od dawna spisywałem szczegółowo swoje, myślę, że bardzo ciekawe życie, nie pozbawione wielu elementów dramatycznych. Nigdy nie sądziłem jednak, że mam zdolności pisarskie. Tak, bardzo dużo czytam tego typu literatury. Mam niesamowitą kolekcję literatury szpiegowskiej w różnych językach, ale to byłoby naturalnie za mało. Skorzystałem przede wszystkim z tego, że Wydawnictwo ZYSK stworzyło mi wielkie możliwości do napisania ciekawej książki. Mówię tutaj o całym zespole firmy z Panem Tadeuszem Zyskiem na czele. Zachęcali mnie i bardzo wspierali. Jestem za to bardzo im wdzięczny.

A jak to jest ze szpiegiem na emeryturze? Nie przekroczył Pan nawet sześćdziesiątki. Jest Pan w sile wieku i posiada ogromną wiedzę i doświadczenie. Powinien być Pan zasypany ofertami pracy.

Jest to pytanie podobne do tego, które pojawiło się w sejmie zaraz po moim wyjeździe. „Co on tam robi poza granicami kraju?” Oświadczam, że od momentu, gdy napisałem wniosek o rezygnację, nie zajmuję się już tego typu działalnością. Mam przyjaciół w wielu służbach wywiadowczych świata. Spotykamy się teraz już jako emeryci. Jednemu to życie na emeryturze układa się łatwiej, innym nieco gorzej. Ale ich rządy nikogo nie deprecjonują poprzez obniżanie emerytur. Wręcz przeciwnie.

Spotykacie się często?

Wystarczająco. Mam przyjaciół w Służbach na całym świecie. Pamiętam, jak jeden z ważnych funkcjonariuszy francuskich przechodził na emeryturę, zadzwonił do mnie, by się pożegnać. Zaproponował, bym wybrał najlepszą restaurację. Siedzimy nad jeziorem, piękna pogoda, rozmawiamy sobie o różnych rzeczach. Nagle robi się zawierucha, bo wpada grupa osób, których wygląd ewidentnie wskazuje, że są funkcjonariuszami ochrony. On na mnie patrzy, pyta, czy to z mojego powodu, ja mówię, że nie. Kieruję to samo pytanie do niego. Po chwili się wszystko wyjaśnia, bo wchodzi grupa pań. Jako główny gość pani Rabin, która krótko wcześniej straciła męża w zamachu, potem pani, która była żoną ambasadora Izraela itd. Stąd to całe zamieszanie. Ale ciekawy był ten pierwszy moment, nasze wzajemne patrzenie sobie w oczy, kto tutaj jest winny tego zmieszania. Niby już na emeryturze, ale zawsze czujni.

Na koniec, ciągle Pan podkreśla, że ojczyznę ma głęboko w sercu. Gdyby państwo polskie zwróciło się z prośbą o powrót do służby? Wszyscy powiadają, że jest Pan wybitny w swoim fachu.

Jestem raczej zachęcany do tego, abym nie wracał do Polski. Gdyby się do mnie zwrócono, to bym propozycję rozważył, ale przy ogromnej dozie optymizmu, który zawsze był częścią mojego życia i m.in. dlatego byłem w stanie przejść różne jego zakręty, nie wierzę, że zdarzy się to, o czym pan mówi, w czasie mojego pobytu na planecie ziemia. Musiałyby nastąpić istotne zmiany w systemie funkcjonowania i myślenia o oficerach wywiadu przez odpowiedzialnych za państwo polskie. Na tym etapie, co od nich zapewne niebawem otrzymam, to „propozycje nie do odrzucenia” w postaci nowej wyceny mojej emerytury.
Ja się bardzo dobrze czułem w tej pracy, ale w momencie, kiedy nie ma żadnych warunków do jej wykonywania, to należy z tej pracy zrezygnować, tej pracy nie wykonuje się na siłę. Ta praca potrzebuje ciszy, spokoju, ale jednocześnie dużego wsparcia instytucji rządowych. Nie mam już ochoty walczyć z jakąś otoczką propagandową i po raz któryś udowadniać w życiu, że nie byłem, nie jestem i nie będę np. agentem KGB ani osobą, która miała za zadanie zniszczyć w Polsce demokrację. Powiem ciekawostkę. Otóż to Amerykanie bronili mnie wobec władz polskich, informując je, już w tzw. nowych czasach, w sposób jak najbardziej oficjalny, że nie ma ŻADNYCH informacji ani nawet przesłanek wskazujących na mój związek z KGB. Ale więcej tego typu informacji i szczegółów już niebawem...

 

Marian Zacharski

w 1975 r. wyjechał do USA jako przedstawiciel polsko-amerykań- skiej firmy eksportującej maszyny. W 1977 r. nawiązał kontakt z Williamem Bellem, zajmującym się projektowaniem radarów na potrzeby wojska, i zdołał kupić za pieniądze polskiego wywiadu najbardziej poufne informacje, co miało wielkie znaczenie w zachowaniu równowagi w zimnowojennym wyścigu zbrojeń.
W czerwcu 1981 r. Zacharski został aresztowany przez FBI pod zarzutem konspiracji szpiegowskiej,a następnie skazany na karę dożywocia.
W 1985 r., na moście Glienicke w Berlinie, Zacharski wraz z trzema innymi szpiegami wschodnioeuropejskimi został wymieniony na dwudziestu pięciu więźniów zza Żelaznej Kurtyny.



Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.