Rokosz w partii premiera. Koalicja utraciła większość parlamentarną, ale rządzi. Postkomuniści wspierają lidera postfaszystów by pozbyć się Berlusconiego. Wszyscy ze wszystkimi walczą na haki. Rozpoczęła się krwawa polityczna dintojra. Nie wiadomo, kto wyjdzie z niej żywy i czym się skończy. Włosi z wielkim niepokojem patrzą w przyszłość.
Tych wszystkich, którzy śledząc doniesienia dzienników polskich tv zaczynają się obawiać, że otaczający Polskę świat wessało w czarną dziurę, chciałbym uspokoić. Zagranica mimo wszystko istnieje i ma się dobrze. Jak dawniej, przed katastrofą smoleńską, ludzie chodzą do pracy, jeżdzą na wakacje, kochają się i kłócą. O dziwo, wcale nie o krzyż na Krakowskim Przedmieściu.
Co więcej, wbrew obawom polskich warstw oświeconych, ucywilizowana część świata i jej media, zamiast szydzić z polskiego ciemnogrodu, o zgrozo, haniebnie zajmują się swoimi sprawami.
Amerykanów, Niemców, Brytyjczyków czy Francuzów, nie mówiąc już o Japończykach, faktycznie nic nie tłumaczy. Co innego Włosi. Ci od trzech tygodni pasjonują się tajemniczą aferą wokół 70-metrowego mieszkania w Monte Carlo, w której drzemie ogromny potencjał polityczny. To tykająca bomba. Jeśli eksploduje, może wysadzić w powietrze cały układ polityczny Włoch i wrócić Italię do czasów, gdy wszyscy, rząd i wyborcy, byli zakładnikami zakulisowych intryg, a gabinety zmieniały się co roku. Włosi gubią się w domysłach co czeka ich po wakacjach: zamach pałacowy, wybory, a może polityczny klincz skazujący potrzebujące reform jak powietrza państwo na trzy lata inercji i dryfu?
Próbując dojść do genezy konfliktu, trzeba się cofnąć o 2, 5 roku. Wówczas po dwóch latach ustawicznych kłótni ze sceny politycznej zeszła komiczna trupa Romana Prodiego. Lewica zrozumiała, że nienawiść do Berlusconiego nie może być jedynym spoiwem 11 partii i partyjek. Tak powstała potężna Partia Demokratyczna umiarkowanej lewicy, w której zabrakło miejsca dla betonowych komunistów, anarchistów, krzykaczy i ekologów. Berlusconi w symetrycznym ruchu postanowił doprowadzić do fuzji swojej Forza Italia z Sojuszem Narodowym Gianfranco Finiego. Narodził się Lud Wolności, który bez trudu, w koalicji z Ligą Północną, wygrał wybory. Ale małżeństwo okazało się nieudane. Praktycznie Berlusconi „połknął” partię swego sojusznika Finiego odstawiając go na boczny tor, czyli na fotel przewodniczącego Izby Deputowanych. Poza tym zderzyły się dwie koncepcje funkcjonowania partii. Fini widział w niej forum ścierania się poglądów, współzawodnictwa frakcji i dyskusji. Dla Berlusconiego partia to nieledwie machina wyborcza, która po wyborach powinna działać jak sprawne przedsiębiorstwo w rękach właściciela, realizować program wyborczy nie wdając się w wewnętrzne dyskusje. Co więcej, Berlusconi nie namaścił Finiego swoim następcą. Czarę goryczy przelały coraz większe wpływy w koalicji Ligi Północnej, zdaniem Finiego kosztem jego ludzi z rozwiązanego Sojuszu.
Praktycznie od roku Fini był przywódcą wewnątrzpartyjnej opozycji, publicznie krytykującym Berlusconiego i rząd. Wreszcie pod koniec lipca Berlusconi po wielu próbach pojednania wyrzucił Finiego z partii. Nie przewidział, że wraz z Finim utraci w Izbie Deputowanych aż 33 szable, a wraz z nimi większość. Dysydenci (również 10 senatorów) utworzyli niezależne ugrupowanie parlamentarne Przyszłość i Wolność. A to oznacza, że mogą w każdej chwili obalić rząd. Fini i jego ludzie przyrzekli popierać koalicję z zewnątrz, ale w pierwszym teście lojalności - wotum zaufania dla wiceministra sprawiedliwości – wstrzymali się od głosu uzgadniając stanowisko z dwoma małymi partiami opozycyjnymi. Wiceminister zachował stołek, ale była to jedyna dobra wiadomość dla Berlusconiego. Okazało się bowiem, że dysydenci wyszli z izolacji i posiadają „zdolność koalicyjną”. Ad hoc zawiązany sojusz w sprawie głosowania może okazać się trwały, a mowa jest aż o 80 deputowanych, czyli poważnej, trzeciej sile w dotychczas spolaryzowanym parlamencie.
Tak czy inaczej los rządu spoczął w rękach dysydentów, którzy już zdążyli podchwycić hasła wyborcze lewicy: prawa dla związków nieformalnych, w tym homoseksualnych, liberalizacja ustaw dotyczących sztucznego zapłodnienia i nielegalnej imigracji.
Z sondaży wynika, że Fini i jego ludzie mogą liczyć na zaledwie 1% wyborców, więc wydawałoby się, że Berlusconi może łatwo wyrzucić z buta uwierający kamyczek doprowadzając do wcześniejszych wyborów (kadencja parlamentu kończy się w 2013 r.). Wobec słabości lewicy powinien je w cuglach wygrać. Ale wyborcy chcą obiecanych reform, a nie kampanii wyborczej. Co więcej, Berlusconi może wpaść w pułapkę. Jeśli zdecydowałby się na wcześniejsze wybory, musi doprowadzić do kryzysu parlamentarnego i złożyć rezygnację na ręce prezydenta Giorgio Napolitano, człowieka lewicy, byłego żarliwego komunisty. Ten już ogłosił, że nie życzy sobie wyborów. A to oznacza, że może powierzyć misję tworzenia nowego rządu komuś innemu. Nie trudno wyobrazić sobie sojusz sił antyberluskońskich, które wobec braku innej możliwości obalą premiera przy zielonym stoliku. Właśnie na to liczy lewica gardłując za „rządem technicznym”, czyli praktycznie odsunięciem Berluconiego od władzy. By osiągnąć ten cel, włoska lewica cierpiąca na nieuleczalny kompleks Berlusconiego, gotowa jest na wszystko. Jej pupilkiem stał się teraz Fini, człowiek o poglądach z plastiku, za to o neofaszystowskim rodowodzie; piewca Mussoliniego, którym niedawno lewica straszyła dzieci. Mówiąc krótko, lewica i dysydenci Finiego marzą o przejęciu władzy nie pytając o zgodę wyborców, bo to groziłoby im katastrofą. Trzecim wyjściem jest utrzymanie status quo, czyli uzależnienie rządu od kaprysów i kalkulacji Finiego, ciągłe kłótnie i erozja obecnej władzy.
Naturalnie ze strony Berlusconiego i jego zwolenników ruszył kontratak. Argumentują, że Fini powinien zrezygnować z gwarantującej permanentną obecność w mediach funkcji przewodniczącego Izby Deputowanych, bo przestał reprezentować siły, które go na to stanowisko wybrały i praktycznie sabotuje poczynania rządu. Jednak konstytucyjnych możliwości pozbawienia go stanowiska nie ma, jeśli pominąć rozwiązanie parlamentu. Ale Fini, budujący swoją pozycję na micie kryształowego, niesplamionego korupcją człowieka, który twierdzi, że polityk powinien być jak żona Cezara, sam nieopatrznie dał swoim byłym sojusznikom broń do ręki. Wydawany przez Paolo Berlusconiego (brata premiera) dziennik „Il Giornale” wygrzebał Finiemu aferę mieszkaniową, którą teraz żyją całe Włochy. W 1998 r. arystokratka umierając zapisała Sojuszowi Narodowemu 70-metrowe mieszkanie w Monte Carlo. Mimo kilku ofert kupna mieszkania za 1,5 mln euro, dwa lata temu Sojusz z upoważnienia Finiego sprzedał je za zaledwie 300 tys. euro tajemniczej spółce w raju podatkowym. A w apartamencie zamieszkał brat towarzyszki życia Finiego Giancarlo Tulliani. Fini natychmiast oskarżył „Il Giornale” o zniesławienie, przez 10 dni milczał, a potem opublikował niespójne wyjaśnienia kompromitującej sytuacji. Publikowane co dzień przez „Il Giornale” nowe dokumenty i zeznania świadków zdają się świadczyć, że Fini po prostu kłamie. Ponadto okazało się, że temu samemu człowiekowi i jego matce Fini korzystając ze swoich wpływów załatwił lukratywne kontrakty na produkcję programów dla tv RAI.
Afera zyskała sobie już wdzięczną nazwę „Szwagropol”. Prezydent Napolitano zaapelował, by nie wykańczać w ten sposób trzeciej osoby w państwie, ale sprawy zaszły już za daleko. Prawicowa prasa pyta gdzie był prezydent, gdy lewicowe media zaglądały Berlusconiemu do łóżka. „Il Giornale” zebrał już 100 tys, podpisów pod apelem do Finiego o rezygnację. Dysydenci Finiego i lewica starają się przykryć „Szwagropol” odgrzewając afery korupcyjne, w które zamieszani byli politycy prawicy z Berlusconim na czele. Jednym słowem rozpętała się wojna na haki. Jeśli Fini upadnie, z pewnością pociągnie za sobą Berlusconiego. Jeśli nie dojdzie do wyborów, Włochami będzie wówczas rządzić nieprawdopodobna koalicja, w której kłótnie rozpoczną się jeszcze przed poczęciem. Co więcej, nie będzie miała za sobą większości wyborców. Liga Północna już zapowiada, że w takiej sytuacji wraz ze zwolennikami Berlusconiego wyjdzie na ulicę. Premier nie dementuje. Prawda jest taka, że w tej chwili bez Berlusconiego, przy wszystkich jego wadach, nie da się stworzyć wiarygodnego rządu, a do tego właśnie prze opozycja. Ze skomplikowanej sytuacji nie ma dobrego wyjścia i wybory wydają się najmniejszym złem, ale wszyscy poza Berlusconim boją się konfrontacji z wyborcami i popiera ich w tym prezydent. Wiele wskazuje na to, że z powodu przerostu ambicji Finiego Włochy czeka chaos i polityczne awantury. Reformy państwa trzeba będzie znów odłożyć ad acta.
A wszystko dzieje się w kraju, w którym dług publiczny sięga niemal 120% PKB, obywatele ukryli przed fiskusem w 2008 r. 300 mld euro dochodów, a mierząc rozmiarem obrotów (7,5% PKB) najpotężniejszym przedsiębiorstwem jest mafia. Jak szacuje Trybunał Obrachunkowy, w ubiegłym roku korupcja wśród urzędników państowowych kosztowała Italię 60 mld euro. Cywilizacyjna i gospodarcza przepaść między bogatą północą i biednym południem powiększa się. Mierzona poziomem zamożności i wysokością zarobków sięga 30%, co jest rekordem pośród państw Unii.
Piotr Kowalczuk, Rzym
Na zdjęciu:
Premier Włoch Silvio Berlusconi ze swoim wnukiem podczas spaceru na Sardynii, 14 sierpnia 2010 roku.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/104917-z-rzymu-piotr-kowalczuk-jeden-z-najlepszych-korespondentow-prasy-polskiej-teraz-tez-wpolitycepl-totalny-chaos-we-wloszech
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.