Ocalić Gruzję, chronić Polskę. Dwa lata po rosyjskiej agresji na Tbilisi. Esej Michała Karnowskiego

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. www.president.gov.ge
fot. www.president.gov.ge

Gdyby dziś, dwa lata po wojnie gruzińsko-rosyjskiej, ponownie doszło do starć, można z niemal 100-procentową pewnością założyć, że przebieg wydarzeń byłby identyczny. Rosjanie weszliby do Gruzji i właśnie docierali do przedmieść Tbilisi, Stany Zjednoczone wydałyby ostry komunikat, a Unia Europejska rozpoczęła gorączkowe narady, kto odpowiada za wypracowanie wspólnego stanowiska. A Polska? Czy dziś znalazłaby w sobie siłę, tak jak stało się to w sierpniu 2008 roku, żeby powiedzieć, wykrzyczeń "nie"? I czy Unia Europejska, bez takiej mobilizacji, zrobiłaby cokolwiek?  Jedno jest pewne: tym razem Lech Kaczyński nie zerwałby się z urlopu i nie rozpoczął montowanie koalicji państw środkowo-europejskich. NIe mógłby tego zrobić, bo nie żyje. Wtedy podjął się tego zadania.

Pamiętam te sierpniowe dni. Późnonocny telefon z Kancelarii Prezydenta z zapytaniem: "Mamy kilka miejsc dla dziennikarzy. Leci pan"?

Też pytanie, oczywiście! Ale wie pan, że to strefa działań wojennych? Wiem.

Uśmiechałem się pod nosem wtedy, bo czyż jest na świecie samolot bezpieczniejszy od prezydenckiego, nawet jeżeli to tylko kilkunastoletni Tupolew 164 M? Tak wtedy myślałem.

Przez głowę przelatują kolejne obrazy-wspomnienia: odprawa na lotnisku wojskowym, szybka kawa przed wylotem. W międzyczasie informacja: działania wojenne ustały. W gruzji jest spokojnie, rosyjskie czołgi zatrzymały się 40 kilometrów przed Tibilisi.  Start. Tupolew startuje, jak ląduje, inaczej. Z większym hukiem od rejsowych, cywilnych zachodnich maszyn. Z dłuższym rozbiegiem. Potem miłe stewardessy w wojskowych mundurach 36. Pułku Specjalnego roznoszą napoje ciepłe jedzenie. Niemal zawsze na pokładzie rzadowej Tutki do wyboru był kurczak lub wołowina. W piątki - łosoś. I niemal zawsze szybko pękały polityczne i towarzyskie bariery. A mniej więcej po godzinie lotu do dziennikarzy wychodził prezydent Lech Kaczyński. Zazwyczaj bez marynarki, rozluźniony, przykucał na fotelu i wdawał się w długie, nieformalne pogaduszki otoczony wianuszkiem reporterów. Tłumaczył swoją politykę, swoje cele. Tym razem był poważny: jak czegoś nie zrobimy - mówił - skończy się to drugim Monachium.

Wreszcie lądowanie. Ukraina, Krym, Symferopol. Dołącza Wiktor Juszczenko. Ale czekanie się przedłuża. Piekielny upał. Wtedy zrozumiałem źródło powiedzenia, że koszula jest mokra od potu. Wyjść nie można, klimatyzacji nie ma. Wszyscy zastanawiają się jak to znosi siedemdziesięcioletni prezydent Litwy Valdas Adamkus? Zaczynają dochodzić informacje o przyczynie opóźnienia: trwa dyskusja prezydenta i jego współpracowników z pilotem, który odmawia lotu do Tbilisi. Na pokładzie jest czterech prezydentów, jeden premier, wojny nie ma, a pilot nie chce. Sprawa opiera się o dowództwo w Warszawie. Wyprawie grozi lot do Ganji w Azerbejdźanie, a stamtąd kilkugodzinna wyprawa samochodowa do Gruzji. A przecież czas goni - cel jest polityczny i gorący, obecnośc liderów Polski, Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii ma pokazac solidarrność z Gruzją, ma powstrzymać Rosjan. Pilot się upiera. Lech Kaczyński ustępuje. Podkreślmy - na ziemi, na lotnisku na Krymie. Nie doszło do żadnego sporu na pokładzie samolotu w powietrzu, nikt nie narażał bezpieczeństwa pasażerów, nikt nie pukał, co niestety sugerowano potem, do kabiny pilotów, nie wywierał na nich presji w czasie lotu. Uszanowano ich decyzję, choć niosła morze kłopotów.

A więc Azerbejdżan. Kolumna podstawiona przez miejscowe władze liczy kilkanaście samochodów. Gospodarze są mili, ale nie zmienia to fatalnej jakości azerbejdźańskich dróg. Czterech prezydentów, jeden premier, ministrowie spraw zagranicznych w tym Radosława Sikorski, telepią się po dziurach z prędkością 40 kilometrów na godzinę. Gdy nocą już wjeżdżamy do stolicy Gruzji, od kilkudziesięciu minut prezydent Francji Nicolas Sarkozy jest na miejscu. Wylądował bezpiecznie.

Potem wiec w Tbilisi, dobrze wszystkim znany. I mocne słowa polskiego prezydenta. I entuzjazm zwykłych Gruzinów dla Polaków. Tu cenią Lecha Kaczyńskiego, tu polskie obywatelstwo otwiera wszystkie drzwi, budzio sympatię nawet na ulicy.

 

Wojna rosyjsko-gruzińska była dla Polaków ważna, bo oznaczała połamanie tego, co możemy nazwać porządkiem postkomunistycznym w naszym regionie. Po rozpadzie Związku Sowieckiego w 1991 r. obowiązywała bowiem zasada, że Rosja może mieć lepsze i gorsze humory, że lubi straszyć, jest oczywiste, iż próbuje wpływać na sytuację wewnętrzną poszczególnych krajów, że jest partnerem trudnym i z trudnością akceptującym wolne wybory krajów z dawnej strefy sowieckiej. Przechodziliśmy przez to, odzyskując niepodległość, wchodząc w 1999 r. do NATO i pięć lat później do Unii Europejskiej. Im bliżej było rosyjskich granic, tym ostrzej te próby przebiegały. Ale było oczywiste, że poza sankcjami politycznymi i gospodarczymi, na więcej pozwolić sobie Rosja nie może. Ale w zeszłym roku w Gruzji ta bariera pękła. Pędzące na Tbilisi rosyjskie zagony pancerne, zajęcie gruzińskiego portu Poti, daleko przekroczyło nawet to, co można by rozumieć – przy najlepszej woli i założeniu agresji ze strony Gruzji – jako ochronę mieszkańców separatystycznych prowincji. Co więcej, dalsze ruchy Moskwy, żądającej uznania niepodległości tych państewek, połamały inną zasadę – nienaruszalności granic byłych republik związkowych, niezależnie jak niesprawiedliwie byłyby postrzegane. W głośnym wywiadzie dla „Dziennika” profesor Jerzy Pomianowski mówił o tym tak: „Chodzi o doktrynę sformułowaną w 1991 roku w Białowieży. Na szczycie z udziałem prezydentów Jelcyna, Krawczuka oraz prezydenta Białorusi Szuszkiewicza uchwalono nie tylko rozwiązanie Związku Sowieckiego. Ustanowiono także – niezauważoną w istocie przez gros publicystów – klauzulę, która mówiła o nienaruszalności granic nowych państw i zachowaniu ich kształtu z okresu, gdy były one republikami ZSRR. W ten sposób państwa postsowieckie uniknęły losu Jugosławii, owego kotła bałkańskiego, który do dzisiaj pełen jest krwi”.

 

Nic więc dziwnego, że przywódców Łotwy, Litwy, Estonii i Ukrainy oblał zimny pot. Nic dziwnego, że wyruszając wraz z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie polskiego samolotu rządowego do Tbilisi, mówili o duchu Monachium, kiedy w 1938 r. Zachód w imię świętego spokoju sprzedał Hitlerowi Czechosłowację. Nic dziwnego, że po powrocie, na lotnisku w Warszawie, jeszcze raz w oficjalnym stanowisku równie ostro podkreślili ten niepokój. Nic dziwnego, że pojawiły się pytania: czy Krym, część Ukrainy, do której Rosjanie roszczą ciche pretensje, będzie następnym polem takiej bitwy? Mniejszości rosyjskich w krajach postsowieckich nie brakuje, preteksty też się znajdą.

 

Byłem wtedy na pokładzie tego samolotui czułem tę atmosferę. Gdy polski Tupolew wylatywał z Warszawy, w Gruzji trwała wojna. Gdy prezydenci dotarli na miejsce, wskutek odmowy lądowania w Tbilisi przez polskiego pilota po wielogodzinnej podróży przez dziurawe drogi Azerbejdżanu obowiązywało kruche zawieszenie broni. Ale atmosfera w Tbilisi była wojenna. Polskiemu obserwatorowi musiało to przypominać relacje o wrześniu 1939 r., kiedy niemieckie wojska wlewały się w granicę Polski. Agresja była brutalnie prawdziwa i jednocześnie nierealistyczna trochę. Jak to możliwe? Czy naga siła znowu rządzi? – pytali też Gruzini. Tak, oto prawdziwa polityka, ta, w której stawką jest istnienie, przypomniała niepodległym krajom o sobie. Przypomniała też Polsce.

 

Zadziwiające, jak łatwo zgubiliśmy z oczu to główne przesłanie wydarzeń gruzińskich. Bo wszystkie tematy pojawiające się przy okazji – odległość geograficzna Gruzji, pozostawiająca nieco do życzenia jakość demokracji w tym kraju, zarzuty o sprowokowaniu Rosjan – to wszystko są wątki poboczne. Nie ma przecież żadnego znaczenia, jakim przywódcą jest Micheil Saakaszwili. Tak naprawdę nieistotne jest, kto w tym kraju rządzi. Istotą sprawy jest rosyjska agresja na niepodległy kraj, uznany przez wspólnotę międzynarodową. I dlatego reakcja musiała być możliwie najtwardsza.

 

Akcja Lecha Kaczyńskiego, błyskawiczne zmontowanie wyprawy do Gruzji, dobrze odpowiadała na zagrożenie. Po pierwsze pokazała, że kraje ościenne Rosji doskonale czują przekroczenie wszelkich norm wzajemnych relacji między państwami świata cywilizowanego. Po drugie mobilizowała europejską opinię publiczną. Po trzecie, przez zapowiedź obecności w Tbilisi utrudniała planowane wymuszenie zmiany władz gruzińskich przez rosyjskie wojska. Po czwarte wreszcie budowała pozycję Polski jako lidera regionu, to prawda, że trochę obok Unii Europejskiej, ale przecież nie wbrew niej.

 

Szkoda, że te wnioski spora część polskiej elity politycznej odrzuciła. Zdarzały się też zachowania, które można by uznać za haniebne, jak żarty z prawdziwego zagrożenia, z jakim łączyła się ta wyprawa, ale w swojej istocie świadczące raczej o niezrozumieniu odpowiedzialności za niepodległość Polski, jaka spoczywa na politykach. Nie chodzi też o to, by lekceważyć wysiłki polskiej dyplomacji, w tym udane zbudzenie do działania francuskiej prezydencji przez szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Ale trudno nie zauważyć, że wyniki misji prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego zakładały jednak skuteczność użycia przez Rosję siły. Warunki zawieszenia broni sankcjonowały bowiem oderwanie od Gruzji Abchazji i Osetii Południowej.

 

I trudno też nie dostrzec, że sygnał ostrzegawczy, jakim była rosyjska agresja, został w Polsce zlekceważony. Sprawę przedstawiało się często jako rodzaj niegroźnego hobby prezydenta Kaczyńskiego. A przecież to właśnie tam Rosja testuje, jak daleko może się posunąć w walce o swoje interesy w dawnej strefie postsowieckiej, do której – czy nam się to podoba, czy nie – nas również zalicza. Testuje Waszyngton, Brukselę i każdego ze swoich sąsiadów osobno. Sprawdza spoistość Unii Europejskiej i siłę polskich wpływów. Jeśli to nie jest sprawa dla naszej racji stanu pierwszorzędna, to co nią jest?

 

Zresztą, widać tu szerszy problem. To pojawiająca się teza, że polityka się skończyła. Że wejście Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej zdjęło z nas ciężar odpowiedzialności za bezpieczeństwo. A nawet więcej, że pozwala wyłączyć radar ostrzegający o zagrożeniach, pozwala zamknąć oczy na oczywiste alarmy. Nic bardziej błędnego. Nie przypadkiem ani Francja, ani Niemcy tego radaru nie wyłączają. Państwa narodowe, choć bezpieczniejsze dzięki obecności we wspólnotach, jakimi są Unia i NATO, nadal muszą dbać o własne bezpieczeństwa. I robią to z całą mocą. Także na forum Unii, bijąc się o uznanie swoich racji i obaw przez pozostałe państwa.

 

Bo w perspektywie historycznej to właśnie ze skuteczności i energii działań podejmowanych na rzecz umocnienia niepodległości i suwerenności są politycy rozliczani. O czym powinniśmy pamiętać zwłaszcza w Polsce. Sprawa gruzińska to wciąż sprawa Polska.


Tekst opublikowano w książce "Portret. Lech Kaczyński". Do nabycia w księgarniach i w księgarni internetowej Wydawnictwa M.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych