Kaczyński a Kościół. Piotr Zaremba, "O jednym takim", biografia. Fragment. cz. 2

fot. PAP
fot. PAP

Kiedy na początku lat 90. prezes nowej partii, nazwanej bardzo wymownie Centrum, przestrzegał przed państwem katolickim, nie kierował się tylko politycznym wyrachowaniem. Także własnymi odruchami, które nawet mocniej widać było u jego brata Lecha. Nieprzypadkowo bracia podchodzili z takim dystansem do ZChN. Zapytany w przedwyborczym wywiadzie-rzece „Czas na zmiany” o model rodziny, Jarosław odpowiedział w duchu zaskakująco odmiennym od ówczesnej prawicowej mowy trawy: „Nie jestem zwolennikiem tego, co proponują konserwatyści z ZChN, czyli powrotu do rodziny tradycyjno-patriarchalnej, z ostrym podziałem zadań między współmałżonków, z niepracującą żoną otoczona masą dzieci. To nie jest model możliwy do zaproponowania współczesnemu społeczeństwu. Nawiasem mówiąc, szczególnie w Polsce, gdzie co drugi mężczyzna jest mizernym pijaczyną i stawianie na niego jest nierokującym powodzenia przedsięwzięciem”.

Ale równocześnie w tej samej książce przytacza scenę ze swoim udziałem. Jest na międzynarodowej konferencji chadeckiej w Luksemburgu. W pewnym momencie gromada chrześcijańsko-demokratycznych działaczy wchodzi do zabytkowego kościoła. Nikt z polityków nawiązujących do „społecznego katolicyzmu” się nie żegna. Można odnieść wrażenie, że ludzie ci są skrępowani jakąś polityczną poprawnością, która zabrania im wykonać ten prościutki gest. Kaczyński, stały bywalec żoliborskiego kościoła Świętego Stanisława Kostki, gdzie słuchał kazań księdza Jerzego Popiełuszki, robi to jako jedyny.

Z biegiem lat Jarosław staje się coraz bardziej konserwatywny. Coraz więcej mówi o polskości, patriotyzmie, także o tradycyjnych wartościach. Tak jak w latach 90. był pesymistą dalekim od entuzjastycznych ocen „niezłomnego polskiego narodu” w czasach komunizmu, gdy inni prawicowcy zachłystywali się taką wizją, staje się teraz przekonany, że sprawy zmierzają w złym kierunku, że przemiany obyczajowe premiują bylejakość, brak odpowiedzialności, duchową pustkę. Nic dziwnego, że tak mu się spodobał „Esej o duszy polskiej” Ryszarda Legutki, przez moment ministra edukacji w jego rządzie, przedstawiający spustoszenia, jakie poczyniły w Polsce komunizm, ale w gruncie rzeczy i nowoczesność. Strasznie trudno, coraz trudniej jest łączyć takie diagnozy z praktycznym politykowaniem. Ktoś, kto coraz chętniej sięga po słowo „naród”, musi się przecież zastanowić, czy choć trochę lubi ten realny naród, o którego głosy przyszło mu zabiegać. A tym bardziej, czy ten realny naród polubi jego.

Kaczyński powinien być ostrożny w cywilizacyjnych deklaracjach także i z innych powodów. Stary kawaler nauczający o tym, jak powinna wyglądać rodzina, jest łatwy do wyśmiania. Co więcej, Jarosław łatwiej niż Lech popada czasem w manierę mającego za złe wujaszka. Kiedyś zajął znaczną część obrad komitetu politycznego PiS narzekaniem na młodego posła, który rozmawiając z nim, trzymał, prawdopodobnie machinalnie, rękę w kieszeni. Kaczyńskiemu musiał się w tym momencie przypominać Rokita sprzed 10 lat. To się działo w zamkniętym gronie, ale jak ocenić słynną już wypowiedź z marca 2008 roku (a więc z czasów, kiedy był już liderem opozycji) o internautach popijających piwko i oglądających pornograficzne zdjęcia w sieci. Jako narzekania starszego pana, których współczesne młode pokolenie szczególnie nie lubi.

Inną sprawą są realne dokonania. W program wyborczy z 2005 roku wpisano już, inaczej niż cztery lata wcześniej, sprzeciw wobec aborcji i eutanazji, choć wciąż więcej miejsca zajęły tam obietnice wspierania przez państwo patriotyzmu. Jako premier Jarosław Kaczyński próbował wcielać te „patriotyczne” zapisy w życie, szukając pieniędzy na nowe muzea i blisko współpracując z edukacyjnymi akcjami IPN. Był też wielkim zwolennikiem „utradycyjnienia” polskiej szkoły, od lat domagał się ukrócenia w murach szkolnych przemocy i przywrócenia dyscypliny. I co prawda sięgał w tym celu także po narzędzia magiczne (Instytut Wychowania, równie tajemniczy, jak Komisja Prawdy i Sprawiedliwości), ale i po rzeczywiste przepisy. Spór wokół tej swoistej „kontrreformacji” znalazł swój symboliczny wymiar w przyjęciu ustawy wprowadzającej do polskich szkół mundurki.

W wojnie tej Kaczyński był chyba, niestety, skazany na przegraną, nawet jeśli sondaże pokazywały mocne poparcie większości Polaków dla mundurkowej inicjatywy. Kiedy na początku 2004 roku w toruńskiej szkole średniej młodzież założyła nauczycielowi kubeł śmieci na głowę, nawet Janina Paradowska opowiedziała się w TVN-owskiej „Loży prasowej” za mundurkami i dyscypliną. Rzecz charakterystyczna jednak, partie prawicowe zachowały wtedy w tej sprawie milczenie, edukację uznawano dość zgodnie za przestrzeń decyzji ekspertów. W latach 2005-2007 ostrość politycznego sporu uodporniła liberalne elity nawet na oczywiste propozycje. Na przykład zasadę izolowania chuliganów tak, żeby nie mogli szkodzić porządnej większości. Oczywiście powierzenie tej reformy Romanowi Giertychowi, kojarzonemu wciąż z radykalnym nacjonalizmem, ułatwiło tylko zadanie przeciwnikom jakichkolwiek rygorów. Po odejściu PiS od władzy pod rządami umiarkowanie konserwatywnej minister Katarzyny Hall zostanie przywrócone status quo.

Konserwatywny Jarosław Kaczyński to oczywiście także Jarosław Kaczyński przyjaciel ojca Tadeusza Rydzyka, narodowo-katolickiego guru i równocześnie prężnego polityczno-medialnego menedżera. W tym przypadku na początku była potężna doza wyrachowania i politycznej kalkulacji. Jednym z koszmarniejszych wspomnień lidera PiS jest nocna jazda samochodem podczas kampanii wyborczej 2001 roku. Podróżujący jak zwykle po kraju obok kierowcy Kaczyński uwielbiał słuchać radia. Wtedy włączył Radio Maryja i musiał wysłuchiwać wielogodzinnych połajanek ojca dyrektora i dzwoniących do stacji słuchaczy. PiS był oskarżany o „antynarodowe” stanowisko, o kumanie się z liberałami. Do radia zadzwonił kandydat na posła z ramienia PiS Tadeusz Cymański, ale jego próba obrony tylko podsyciła ataki. Podobno to wtedy Kaczyński postanowił, że zmieni to nastawienie. Był pod wrażeniem siły politycznego oddziaływania radia w poprzednich wyborach. Nawet w laickiej Warszawie kandydatka AWS wspierana przez ojca Rydzyka dostała bardzo dobry wynik, choć startowała z odległego miejsca. A skoro PiS ma być partią zwykłych, pobożnych ludzi z małych miasteczek, więc…

Nie było to łatwe. Poza ideologicznymi różnicami ojciec Rydzyk pamiętał mu jego dawny wywiad w „Gazecie Polskiej”. Kaczyński zarzucił Radiu Maryja prorosyjskie nastawienie i dziwił się, że stacja zbudowała swoje nadajniki w pobliżu Uralu. To przecież jest niemożliwe bez zgody tamtejszych władz, przekonywał polityk słynący z ciętego języka. Kilkakrotne przeprosiny nie skutkowały. Dopiero w 2003 roku PiS trafił do serca ojca dyrektora poprzez Zbigniewa Ziobrę, którego zaczęto zapraszać do Torunia jako członka komisji badającej aferę Rywina. Podczas uroczystości organizowanych w Warszawie przez „Nasz Dziennik”, gazetę pozostającą pod wpływem Rydzyka, ten przedstawił Ziobrę zebranym jako „swojego chłopca”. Tłumy zwolenników radia zrozumiały ten komunikat.

Z czasem gośćmi radia stali się też i inni politycy PiS, w tej liczbie Jarosław Kaczyński (skądinąd nigdy jednak nie postała tam noga Lecha, do końca nieprzekonanego do tej formuły wojowniczego katolicyzmu). Ludziom o nastawieniu swojego brata prezes tłumaczył, że ta wspólnota pozwala się odnaleźć osobom biednym i wykluczonym. Politycy PiS wskazywali, że z radia zniknęły (jak należy rozumieć, pod wpływem tego sojuszu) wypowiedzi antysemickie i prorosyjskie, potwierdzą to zresztą po latach socjologiczne badania profesora Ireneusza Krzemińskiego. W wyborach 2005 roku toruńska stacja udzieliła PiS entuzjastycznego poparcia, a po zwycięstwie ruszyła tam lawa ministrów, na czele z premierem Marcinkiewiczem, łącznie nawet z rozwiedzionym, sceptycznym wobec tej atmosfery Ludwikiem Dornem. Radio Maryja i związana z nimi telewizja Trwam stały się dla nich oknem na świat. Zwłaszcza przy przeświadczeniu o niechętnym nastawieniu innych mediów.

Bliscy stacji hierarchowie: gdański arcybiskup Leszek Sławoj Głódź oraz biskup drohiczyński Antoni Dydycz odegrali wręcz rolę architektów rozmów koalicyjnych między partiami radykalnymi i Kaczyńskim. Tak naprawdę Rydzyk stał się czwartym nieformalnym koalicjantem zachęcającym LPR i Samoobronę, aby trzymały się PiS. Świadkowie opowiadają, że spotykając się z rzadka z prezesem, przedstawiał własną listę żądań, także i personalnych. Jego rekomendacje prezes na ogół ignorował. Ale mianował w końcu człowieka wskazanego przez Rydzyka wiceministrem gospodarki morskiej. I to z rekomendacji radia do kancelarii premiera wchodziły rozmaite panie mające doradzać w sprawach polityki prorodzinnej.

Był to sojusz wykalkulowany, ale o ogromnych konsekwencjach. Zapewnił PiS poparcie zwartego, prężnego środowiska, choć nie tak znów wielkiego – SMG KRC obliczało w 2005 roku liczbę stałych słuchaczy radia na około 1,1 miliona. Co więcej, byli to w znacznej mierze ludzie starsi, prawa biologii zdawały się więc świadczyć przeciw trwałości tej inwestycji. Za to ceną był – znów wypada przywołać słowo użyte przez Palikota – „obciach” w oczach wielu Polaków.

Siła osobowości Jarosława polegała na tym, że nie tyle potrafił wytłumaczyć reszcie swojego zróżnicowanego, nawet jeśli gorzej wykształconego i bardziej prowincjonalnego, elektoratu alians z Rydzykiem, ile sprawiał, że popierali go mimo tego. Podobnie jak przełykali Leppera i Giertycha w rządzie. Z czasem wielu polityków bardziej centrowego nurtu PiS zaczęło narzekać, że danina, jaką spłaca się prezesowi toruńskiej stacji, jest zbyt hojna. Kiedy wiosną 2008 roku ważyły się losy poparcia partii Kaczyńskich dla traktatu lizbońskiego (który sami wynegocjowali), Ludwik Dorn, wtedy już tylko jedną nogą w partii, mówił, że „ogon macha psem”. Że wpływy małej grupki radiomaryjnych posłów w dużym pisowskim klubie są stanowczo zbyt wielkie. – Te wpływy są przeceniane – tłumaczy jednak znaczący polityk PiS autorowi niniejszej książki. – Jarosław często wskazuje na tych posłów jako na przyczynę swoich własnych rozterek albo uzasadnienie swoich gier.

Prawda jest też taka, że z wiekiem stosunek coraz starszego prezesa do toruńskiego radia staje się naprawdę ciepły. Łączy się to z jego przemyśleniami, z których ojciec Rydzyk niekoniecznie powinien wyczytać bezgraniczne uwielbienie, raczej pogodną rezygnację. „Trzeba strzelać z tych dział, które są. Spieram się o to czasem z Lechem. (…) Nie da się wygrać wyborów bez Radia Maryja. Chciałem kiedyś inaczej. Porozumienie Centrum było próbą oparcia się na elektoracie środka. To się skończyło niepowodzeniem. A poza tym, choć nie zawsze zgadzam się z Radiem Maryja, to je po prostu polubiłem” – mówił w 2005 roku „Alfabecie”. Dziś byłby może nawet odrobinę bardziej entuzjastyczny. Podobają mu się silne więzy łączące radiomaryjne rodziny, przyjemnie jest partyjnemu liderowi wśród tłumów zapatrzonych w niego ludzi, głównie kobiet. PiS nie ma właściwie za swoimi plecami innej, tak dobrze zorganizowanej grupy zwolenników. A Kaczyński chętnie opowiadał o traumatycznym doświadczeniu, jakiego doznał podczas kampanii 2005 roku. Uczestnicząc w tak zwanych koncertach wolności zorganizowanych przez jego PR-owców (występowała w nich nawet Justyna Steczkowska), trafił do teatru w Kielcach. Siedząc na widowni, wdał się jeszcze przed występami w rozmowę z dyrektorem tej placówki. – Cicho tam, nie jesteśmy w Sejmie! – huknęła na niego jakaś kobieta. Na spotkaniu ze słuchaczami Radia Maryja to by się nie zdarzyło.

Kolejnym bodźcem wiążącym Kaczyńskiego z medialnym imperium ojca Rydzyka jest cieplarniana atmosfera panująca w telewizyjno-radiowym studiu. Nikt mu nie przerywa, prowadzący zakonnik jest zachwycony. Nic też dziwnego, że podczas podpisywania paktu stabilizacyjnego w lutym 2006 roku prezes zrewanżował się Radiu Maryja za wszystkie przysługi, dopuszczając jego dziennikarzy, jako jedynych, do sceny składania podpisów przez trzech liderów. Dopiero potem wpuszczono resztę dziennikarskiej braci, wywołując jej gromkie protesty i ostrą prasową krytykę.

Czy jednak Kaczyński posuwa się tylko w jedną stronę? Już w listopadzie 2005 roku doradcą premiera do spraw polityki prorodzinnej została Joanna Kluzik-Rostkowska, dawna dziennikarka „Tysola”, pracująca przez kilka ostatnich lat jako pełnomocnik prezydenta Warszawy do spraw kobiet i rodziny, sympatyczna, bezpretensjonalna dawna uczestniczka solidarnościowego podziemia. Można powiedzieć o niej wszystko, tylko nie to, że wyznaje w kwestiach obyczajowych ortodoksyjnie prawicowe poglądy. W pierwszej swojej publicznej wypowiedzi Kluzik stanęła w obronie zabiegów in vitro. Z perspektywy późniejszych podziałów to zabawne, ale nawet dawny zetchaenowiec Marcinkiewicz był zniesmaczony. Decydowała wszakże wola braci, którzy ze sporo młodszą popularną „Kluzicą” byli po prostu od lat zaprzyjaźnieni. Szczególnie jej dawny szef Jarosław.

Mogło to wyglądać jedynie na podtrzymywanie dawnej solidarnościowej formuły wspólnoty politycznej, która obowiązywała w PC, a która zakładała zgodę wokół takich ogólnikowych idei jak antykomunizm, ale nie pełne ujednolicenie przekonań. Tylko że Kaczyński jest politykiem wytrawnym, wiedział doskonale, w jakich miejscach lokuje swoją sympatyczną znajomą i jakie inicjatywy będzie ona promować. Dalsza rządowa kariera Joanny Kluzik wywoływała ostre protesty także i wewnątrz PiS. Jej pomysły na politykę prorodzinną konserwatyści kwalifikowali jako odwodzące kobiety od życia rodzinnego (w pakiecie znalazły się mocne gwarancje dla przedszkoli tak, aby matki mogły pracować). Jarosław wysłuchiwał z żelazną cierpliwością kolejnych skarg wtedy już na wiceminister pracy. I podtrzymywał ją na duchu oraz na stanowiskach. Latem 2007 roku po odejściu z rządu Samoobrony zrobi ją jeszcze na moment ministrem pracy.

Nawet jaskrawszym dowodem, jak wiele pozostało z dawnego Kaczyńskiego, tego z początku lat 90., był sposób potraktowania inicjatyw marszałka Marka Jurka. Wykonując na ogół skwapliwie wszystkie polityczne dyspozycje lidera swojej partii, ten dawny bardzo ideowy polityk ZChN zaczął się po kilku miesiącach domagać od tegoż lidera realizacji swoich programowych postulatów. I napotkał na opór, wyrażany zwykle nie wprost. Po prostu Jarosław zbywał go, odwlekał decyzje, wskazywał, że są pilniejsze sprawy.

„PiS to partia oparta na przywództwie Jarosława Kaczyńskiego” – mówi Marek Jurek, obecnie szef odrębnego ugrupowania i kandydat na prezydenta, w wywiadzie zamieszczonym w jego książce „Dysydent w państwie PO-PiS”. „Ja tego nie stawiam jako zarzutu, bo tak długo, jak długo Jarosław był otwarty na inicjatywy i argumenty, można było pracować razem. Ale w momencie, gdy się okazało, że to nie tylko ochrona życia, ale cały kompleks spraw związanych z naszym zaangażowaniem chrześcijańskim miał być wyłączony (zakaz pornografii, ochrona świątecznego charakteru niedzieli, prawa rodziny w Unii Europejskiej, a poszczególne inicjatywy akceptowane jedynie na zasadzie ostrożnego popuszczania pary – współpraca stała się fikcją. Fikcją, której – traktując politykę serio – nie wolno firmować. A jeśli chodzi o zmiany konstytucyjne – okazało się, że Kaczyński nie będzie nadawał chrześcijańskiego charakteru państwu, nawet tam, gdzie było to w pełni możliwe”.

Jurek zaczął forsować konstytucyjną poprawkę ustanawiającą wyraźną ochronę życia od chwili poczęcia. Twierdził, że początkowo nawet wielu posłów Platformy gotowych było głosować „za”. Jednak akcję przeszkadzania podjęli ważni politycy PiS. Marek Kuchciński, nowy szef klubu, jeden z pecetowskiej starej gwardii, miał zniechęcać platformersów, szefowa komisji Jadwiga Wiśniewska – opóźniać prace, a Marek Suski, znany z bezceremonialnych manier rzecznik klubowej dyscypliny, darł nawet kartki z listem jednego z biskupów, rozłożone na poselskich stolikach. Było oczywiste, że robią to z woli Kaczyńskiego. Podczas wymiany zdań ze starymi pecetowcami, z ich strony pada argument: My jesteśmy partią centrową.

Ostatecznie 13 kwietnia 2007 roku strona antyaborcyjna przegrywa wszystkie kolejne głosowania, chociaż ponad 60 procent parlamentarzystów jest za najbardziej niekontrowersyjną nowelą, w tym garstka członków PO z Janem Rokitą. Wśród argumentów również katolickich oponentów tej inicjatywy (na przykład Jarosława Gowina) padają i takie: zmiana konstytucji niepotrzebnie wywołuje na powrót dyskusję nad ochroną życia, ożywi antyklerykalne i proaborcyjne nastroje, a nawet umożliwi sprowokowanie aborcyjnego referendum. Mówią tak również niektórzy biskupi, na przykład Tadeusz Gocłowski z Gdańska. Choć w ostatnim głosowaniu wszyscy członkowie PiS są jednomyślni, Marek Jurek uważa, że to wcześniejsza akcja ludzi Kaczyńskiego zaważyła na jego klęsce. Jeszcze tego samego dnia podaje się do dymisji, a po awanturze na radzie politycznej PiS wychodzi wraz czterema innymi posłami, w tym Marianem Piłką, z partii.

Prezes PiS miał nazwać w ostatniej awanturze Marka Jurka „wariatem albo agentem”. Jednak nie objaśnił publicznie swojego stanowiska i nie dopuścił do dyskusji nad nim na radzie politycznej. Marian Piłka, który wyszedł z sali, potem z PiS razem z Jurkiem, a dziś pracuje w jego sztabie wyborczym, mówi melancholijnie: „Kiedyś myślałem, że bracia różnili się między sobą w poglądach, że tylko Lech był lewicujący. Dziś widzę, że te różnice były tylko wyborczą grą. Popieranie Joanny Kluzik-Rostkowskiej nie było przypadkiem”.

Co ciekawe, jednak ojciec Rydzyk nie udzielił byłemu marszałkowi żadnego poparcia. Przeciwnie – uchodzący za fundamentalistę duchowny nazwał nową partię Jurka Prawicę RP – ugrupowaniem kanapowym. Wojowniczy duchowny myśli jak Kaczyński – kategoriami skracania frontów.

Kim jest tak naprawdę Jarosław Kaczyński po dwóch latach rządzenia? Pragmatycznym centrystą? Czy człowiekiem, który w imię budowania jak najszerszej prawicy, być może zawęził na innych kierunkach swój elektorat? Zapytany dziś o model rodziny, powtórzyłby swoją deklarację z 1993 roku? Byłby bliższy Kluzik-Rostkowskiej czy ojcu Rydzykowi? Z pewnością jest człowiekiem, z którym – gdyby mu nie zawadzały bieżące interesy – można uciąć na temat zderzenia tradycji ze współczesnością pasjonującą pogawędkę. A zarazem tak, jak inni prawicowcy, nie ma dobrej recepty na połączenie tradycyjnych wartości ze światem popkultury, którą ze swojego żoliborskiego mieszkania, zasłuchany w muzykę klasyczną, z książką w ręku, coraz gorzej zna i coraz mniej rozumie. A jednak: „Kultura, którą nazywam żoliborską, bardziej swobodna, inteligencka, jawi mi się jako bardziej sympatyczna” – to także jego wyznanie.

Była zresztą jedna sfera, w której nigdy nie stał się instynktownym prawicowcem – stosunek do zwierząt. W wywiadzie dla „Życia” z 6 grudnia 1996 roku skarżył się na Piotra Wierzbickiego – miewa w domu po osiem kotów, a drukuje w „Gazecie Polskiej” „chamskie ataki Wojciecha Cejrowskiego” na obrońców praw zwierząt. Sam Kaczyński tak opisywał swoje poglądy: „Jedynym polowaniem, w ktorym wziąłbym udział, byłoby polowanie na myśliwych” – co w kontekście jego rywalizacji z Bronisławem Komorowskim brzmi wyjątkowo smacznie. Prezes przerobił na własną modłę w tej kwestii kolejne swoje partie. W PiS tacy z grubsza ciosani politycy jak Marek Suski stali się wręcz heroldami praw zwierząt, by przypodobać się liderowi. W tamtym wywiadzie niczym rasowy lewak Kaczyński cieszył się, że jego 16-letnia bratanica bierze udział w manifestacjach polegających na niszczeniu prawdziwych futer. Nic nie wskazuje na to, aby w roku 2010 zmienił poglądy.

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych