Szałamacha: Kiedy mówca chce nas zagnać do frontu jedności

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. wPolityce.pl, autentyczna makatka ludowa
fot. wPolityce.pl, autentyczna makatka ludowa

Fragment  książki "IV Rzeczpospolita. Pierwsza Odsłona"


„Dla Polaków można wiele zrobić, z Polakami nic”
Napoleon Bonaparte

Ta książka założeniu autora ma być kontrowersyjna. Nie zdziwi więc czytelnika kolejna teza: Polacy w przeważającej części, są narodem apolitycznym i antypolitycznym, co oznacza, że z trudnością akceptują fakt, że polityka jako sztuka rządzenia ludźmi, polega na określaniu własnych celów i dążeniu do nich, także w warunkach konfliktu. Dotyczy to zarówno relacji wewnętrznych jak i stosunków międzynarodowych. Podkreślam, że chodzi o niezgodę na samą naturę polityki, nie zaś na styl jej uprawiania, wyprzedzając w ten sposób kontragument, że należy odróżnić elegancką politykę od awanturniczego sposobu jej prowadzenia (czyli lata 2005-2007). To zjawisko ma posmak paradoksu, gdyż jednocześnie sprawy polityczne są zawzięcie dyskutowane w rodzinach i między przyjaciółmi, aktywni politycy są najczęstszymi gośćmi tzw. poważnych mediów, tabloidów a także pism kobiecych.

Jest kilka przyczyn tego stanu rzeczy. Przede wszystkim zamrożenie życia publicznego przez okres zaborów, a następnie po interwale 1918-39, pół wieku okupacji. Nie istniały więc sprzyjające warunki do wykształcenia nawyków myślenia i działania w polityce. Tymczasem wiek XIX i XX to okres formowania nowoczesnych społeczeństw, w których ogół obywateli uczestniczy w podejmowaniu decyzji, tj staje się podmiotem polityki uzyskując prawa wyborcze, tworzą się tradycje, zwyczaje i elity właściwe dla rządu przedstawicielskiego, demokracji. Polska polityczność w tym okresie przejawiała się w wydarzeniach dramatycznych, powstaniach i wojnach. Dla pełności obrazu należy wspomnieć o aktywności Polaków w organach władzy państw zaborczych, najpełniej w Austro-Węgrzech, gdzie w okresie tzw. preponderancji polskiej premierem, ministrem skarbu i spraw zagranicznych byli Polacy, ale także zdobywając doświadczenia poselskie w niemieckim Reichstagu oraz rosyjskiej Dumie. Niemniej ten okres trwał zbyt krótko i płytko, aby zmienić przeważający wzór zachowań.

Po drugie, obecna apolityczność, jest reakcją na rzeczywistość lat 1944-89, kiedy to niemal wszystkie sfery życia podlegały dyktatowi polityki. Począwszy od cen bułek, poprzez dopuszczenie książek do druku, import cytrusów na Boże Narodzenie, budowę stalowni, PZPR decydowała o niemal wszystkich przejawach aktywności ludzkiej. Polityką zajmowała się partia komunistyczna, przyzwoici ludzie izolowali się od takiej aktywności, uciekali w prywatność. Pokłosiem takiej postawy, jest zarzut podniesiony podczas debaty telewizyjnej poprzedzającej ostatnie wybory, polegający na dopuszczeniu przez rząd do wzrostu cen towarów których cenę ustala rynek. Sympatie autora tej książki są na tyle jasne, iż czytelnik domyśli się który kandydat zarzucił oponentowi wzrost cen kurczaków i jabłek. Z trudem więc akceptujemy naturalne, rozsądne proporcje polityczności, czyli sensowną zawartość polityki w... polityce.

Po trzecie, obecna postawa wydaje się zakorzeniona w części (podkreślam części) tradycji myślenia o Rzeczpospolitej okresu sprzed zaborów, wyrażającej się słowami „Polska nie rządem stoi”. Ten zwrot jest dziś często rozumiany jako pesymistyczna diagnoza kraju pogrążonego w chaosie, kraju którym nie da się rządzić. Tymczasem oznaczał przekonanie, że Polska opiera się nie na silnej władzy wykonawczej, ale na wierze, obyczaju, kulturze, języku, (urodzie kobiet ?). Warto podkreślić, że wielu obywateli Rzeczpospolitej szlacheckiej było dumnych z tak określonej istoty bycia Polakiem. Wielu na poważnie argumentowało, że słabość państwa jest gwarancją jego istnienia, gdyż sąsiedzi nie obawiając się agresji z jego strony, nie będą go atakować (wielu z nich odbierało potem pensyjkę w ambasadzie np. pruskiej). Państwa sąsiedzkie umiejętnie skorzystały z takich emocji, zachowując się zgodnie z rygorami tradycyjnej polityki. Dotyczy to także Austrii, której Rzeczpospolita okazała pomoc w chwili gdy przetrwanie monarchii Habsburgów wisiało na włosku w 1683. „Cesarzowa płacze, ale bierze”, tak świadkowie opisali zachowanie Marii Teresy niecałe sto lat po odsieczy wiedeńskiej, gdy w 1772 uzgadniano pierwszy rozbiór. Serce cesarzowej bolało i targały nią wyrzuty sumienia, niemniej uległa presji następcy tronu arcyksięcia Józefa wspieranego przez kanclerza Kaunitza i przystąpiła do konwencji rozbiorowej, ponieważ wymagała tego racja stanu monarchii i zachowanie równowagi sił w regionie. Jak my byśmy się zachowali w podobnej sytuacji? Tak zdefiniowana esencja polskości pozwoliła na przetrwanie zaborów, lecz także wzmocniła elementy antyinstytucjonalne i antypaństwowe w psychice narodu.

Na koniec, apolityczności sprzyja kiepska jakość polityki polskiej od lat 1989- 2005. Tą tezę potwierdza fakt, że żaden wiodących polityków tego okresu, prezydentów, premierów, lub liderów zwycięskich partii, którzy przecież zostali wybrani przez nas samych, nie stanowi dziś autorytetu, na który można się powołać. Nie jest nim Wałęsa, Kwaśniewski, Miller, Oleksy, Mazowiecki, Krzaklewski. Wspomnienie tych osób budzi zażenowanie, a przecież na Kwaśniewskiego głosowało w 2000r. 9,4 mln Polaków, a Lecha Wałęsę poparło 10,6 mln wyborców w 1990r. (w tym autor). O żadnym z polityków okresu postkomunizmu nie powiemy obecnie „mąż stanu”. Wstręt do polityki jest więc zasłużony i trudno mieć o to żal.

 

Jakie są przejawy apolityczności ?

Słabość postaw propaństwowych i proinstytucjonalnych. Nasza wolnościowa i republikańska tradycja każe nam bardziej cenić sprzeciw niż pracę i obowiązkowość. Reguły są zwykle modyfikowane przez osobiste znajomości.

Popularność przesądu: „najlepiej aby rządziła koalicja wszystkich partii”. Przesąd to pogląd oczywiście fałszywy, a jednocześnie popularny. Rafał Ziemkiewicz twierdzi, że wg dostępnych mu sondaży około 50 % Polaków popiera takie rozwiązanie. Nie dotarłem do tych badań, faktem jest, że podczas ostatniej kampanii obecny premier poparł taką ideę (zakładam że nieszczerze, że był to wybieg mający zagrać na sentymencie). Oczywiście koalicja i rząd powstały w ten sposób byłby całkowicie dysfunkcjonalny, nie można by uzgodnić jakiegokolwiek stanowiska. Nawet tego aby było lepiej, wszystkim, gdyż poczucie sprawiedliwości kilku milionów wymaga np. aby obniżyć świadczenia emerytalne wypłacane ubekom (nie wykluczam, że Trybunał Konstytucyjny w obecnym składzie zablokował by taki ruch w oparciu o ochronę praw nabytych). Wielkie koalicje mają sens wówczas, gdy z arytmetyki parlamentarnej wynika, że w inny sposób nie uda się stworzyć trwałej większości rządowej, lub w warunkach wojny. Pierwszy przypadek to Niemcy po wyborach 2005, drugim jest Polska podczas wojny 1920 r.

Mit rządu apolitycznych fachowców. To szczególnie długowieczny i szkodliwy mit. Polegać ma na tym, że po wygraniu wyborów, partie polityczne, powołują rząd w skład którego wchodzą nie liderzy tych partii, ale technokraci zrekrutowani poza polityką. Przejawem takiej postawy była koncepcja rządu autorskiego Jana Rokity z lata 2005. Ekscentryczny polityk PO stwierdzał, że jego rząd będzie tworzony w oparciu o grono współpracowników, z którymi przez półtora roku przygotowywał się do rządzenia. I tu mamy częściową odpowiedź na pytanie, dlaczego Rokita znalazł się na dłuższych wakacjach od polityki. Swym stwierdzeniem antagonizował bowiem kolegów klubowych o ambicjach ministerialnych, informował, że co prawda razem będą walczyć o sukces wyborczy, ale do ław rządowych (w żargonie sejmowym : tramwaju) już ich nie zaprosi.

Koncepcja rządu fachowców jest bowiem sprzeczna z zasadami elementarnej fizyki politycznej; za twórcę tego nurtu interpretacji zjawisk politycznych uchodzi Walter Bagehot, autor książeczki właśnie pod tytułem Fizyka i Polityka z 1872 r. Liderzy mieliby bowiem zdecydować, że po tym jak się natrudzili podczas tworzenia partii i jej organizowania, prowadzenia kampanii (co obejmuje także ataki niezrównoważonych psychicznie, którzy przychodzą na spotkania), przekonywania i przymilania się wyborcom, stresie walk wewnętrznych, mieliby się uznać za niegodnych sprawowania funkcji ministerialnych i poprosić mądrzejszych od siebie o realizację programu. Przecież gros ich marzeń polega na tym, żeby ktoś powiedział do nich „Panie ministrze”. Ta słabość dotyka największych – wystarczy wspomnieć radość Churchilla „dali mi Admiralicję!”, po tym jak objął jedną z tradycyjnie najważniejszych tek w gabinecie brytyjskim po przetasowaniu rządu Asquitha.


Taki fachowiec, owszem zgodził by się, zaznaczając, że jest to z jego strony poświęcenie, bo będzie zarabiał mniej niż na rynku. Niektórym politykom także zdarza się wspominać o poświęceniu, przykładem może być minister Sikorski nierzadko wspominający, że będąc szefem MON zarabiał mniej niż w American Enterprise Institute. Po desygnowaniu fachowca, wygrywająca partia ponosiłaby konsekwencje ewentualnego złego rządzenia. Fachowiec, po odejściu z rządu, spowodowanym konfliktem, jest stałym zagrożeniem dla ekipy którą opuścił –profesor Gomułka, były wiceminister finansów koncentruje się na przytykach wobec swojego byłego szefa.

Wrażliwość na hasło podziału. Jeden z tygodników, filarów postkomunistycznego establishmentu, aby zagrać na sentymencie powszechnej zgody, latem 2007 opublikował numer z wiodącym tematem „Jak nas PiS podzielił”. Dzielenie i skłócanie społeczeństwa było jednym z wiodących argumentów debaty. Argumentem fałszywym, gdyż poza środowiskiem agentów SB, PiS nie zaatakował określonej grupy społecznej jako takiej. Nie uznaję bowiem za zaatakowanie lekarzy i pielęgniarek odmowy spełnienia ich żądań płacowych. To ta grupa zawodowa, po bezprecedensowej podwyżce uposażeń w 2006 r w wysokości 30% wyartykułowała kolejne oczekiwania, na które rząd odpowiedział odmownie. Aresztowanie doktora G. nie jest atakiem na lekarzy.

Ale co więcej, podziały należą do istoty życia społecznego wogóle, nie tylko systemu zwanego za Popperem, otwartym demokratycznym społeczeństwem. Istotnym jest, aby nie wytyczać ich według kryteriów niegodziwych lub arbitralnych, oraz aby oponentowi nie odbierano prawa do godności. I tak przykładowo, za niedorzeczny można uznać podział podatników wg kryterium zamieszkania, np w miastach do 100 tys mieszkańców i powyżej tego limitu oraz różnicowanie wg niego stawki podatku. Za akceptowalne natomiast, przyznawanie urlopu macierzyńskiego jedynie kobietom. Podziały są naturalnym zjawiskiem. Gdy mówca ogłasza koniec podziałów, należy się mieć na baczności, gdyż zapewne chce nas zagnać do frontu jedności narodu.


Koronnym argumentem na podsycanie podziałów są słowa premiera Kaczyńskiego wypowiedziane w Gdańsku 1 października 2006. Powiedział on wówczas, że cyt. „My jesteśmy tu gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO”. W uproszczonym  przekazie mediów powstało przekonanie, że nazwał przeciwników swojego rządu ZOMO. Tymczasem słowa premiera dokładnie oznaczają, że oponenci rządu świadomie, lub bezwiednie są sojusznikami postkomunizmu. Jest to także mocne stwierdzenie, czy prawdziwe dowiedzie bieżąca kadencja. Pamiętajmy, że miłość korporacji medialnych potrafi wybaczyć wiele, stąd moherowa koalicja przewodniczącego Tuska z 2005, nie była mu wypominana.

Tradycja braku odpowiedzialności za czyny podważające esencję podmiotowości politycznej czyli zdradę kraju. Ta tradycja sięga niestety dość daleko. Jednym z postanowień Pokoju w Oliwie kończącego potop szwedzki, z roku 1660, był zapis przyznający amnestię wszystkim którzy odstąpili od króla Jana Kazimierza, czyli po prostu zdrajcom stanu. Po prostu było ich zbyt wielu, od króla odstąpił np. Jan Sobieski, i już wówczas nie mieli przekonania, że zrobili coś niewybaczalnego. Wolna elekcja polegała bowiem na tym, że szlachta wybierała sobie króla, po śmierci poprzednika. W 1655, zwolennicy Karola Gustawa uznali, że zmieniają suwerena jeszcze za życia obecnego monarchy. W swoim przekonaniu, odstępcy od Rzeczpospolitej jej nie zdradzali, ale reprezentowali odmienną jej wizję, a może nawet tą prawdziwą. Ta postawa utrwaliła się w XVIII wieku, a uwieńczeniem był okres rozbiorów. Wielu konfederatów barskich zostało po dwudziestu latach aktywnymi poplecznikami Petersburga. Tylko drugorzędni i w zasadzie przypadkowi targowiczanie zapłacili gardłem za czyny które w innych krajach podlegały karze głównej.

Zarzucanie ambitnych planów naprawy kraju. W drugiej połowie XVI wieku, wyłonił się szlachecki ruch egzekucji praw i majątków królewskich, kanlerza Jana Zamoyskiego. Postulaty obejmowały unowocześnienie procedury sądowej, zwrot zagarniętych przez magnaterię majątków, uporządkowanie skarbu poprzez rozdzieniele dochodów króla i państwa, wyegzekwowanie praw zawartych w konstytucjach sejmowych. Po początkowych sukcesach ruch wytracił impet, gdy tylko zauważono, że realizacja tych postulatów może dotknąć szerszą część braci szlacheckiej. Zjawisko „niedokończenia” w polityce polskiej, było wielokrotnie opisywane, ostatnio w „Wieszaniu” Marka Rymkiewicza. Jacek Kaczmarski wcześniej pisał:

„Nie skończyli ostrzyć kos na sztorc stawianych

Nie ruszyli zamków i sal pałacowych

Nie powywieszali wszystkich zdrajców stanu

W ziemię pól bitewnych powgniatane głowy

Odeszli w sukmanach kurtach i opończach

Po dawnemu się męczyć nad nie swoją rolą

Ktoś powiedział - wiedziałem że to się tak skończy

Na żer wyszły obce wojskowe patrole”


Wybaczanie przed wyznaniem winy i poniesieniem odpowiedniej kary. To piękna zdolność, będąca odbiciem katolickiego charakteru. Kościół opowiada się za dłuższą drogą: czyn, wyznanie, kara i pokuta, ale Polacy są szybsi. Gdyby nie ta cecha narodowa, to komuniści ponieśliby konsekwencje, porównywalne z losem zwolenników rządu Vichy, który był, o czym się zapomina, powołany przez demokratycznie wybrane Zgromadzenie Narodowe III Republiki Francuskiej. Sprawa posłanki Sawickiej jest pięknym przykładem. Cała droga życiowa tej pani, zwieńczona podjęciem gotówki we wrześniu 2007, świadczy o tym, że jest to bardzo konkretna osoba. A jednak wystarczyło, że pani poseł popłakała się przed kamerami (gratuluję konceptu specjalistom PO), a sympatia tysięcy głosujących przechyliła się na stronę skrzywdzonej. Już kilka tygodni później, jej twarz zdobiła okładkę jednego z tygodników. Była poseł niebawem stanie się ikoną, może nawet zatańczy z inną gwiazdą, panem doktorem G ?.


„Right or wrong – my country”, czyli „Dobra czy zła – moja ojczyzna”, to intuicyjna postawa Anglika. Oznacza ona, iż przed obcymi wstrzymujemy się z potępianiem własnego kraju. Nie chodzi o to, że nie dostrzegamy wad i nie dążymy do naprawy ojczyzny. W Polsce często jest odwrotnie, ośmieszanie jej przed obywatelami państw trzecich dowodzi odwagi intelektualnej i cywilnej, jest przepustką do salonu. Kibicowanie przeciwnikom własnego rządu i złośliwa radość z jego niepowodzeń, to częsta postawa, będąca dowodem szerokich horyzontów. Jednym z formujących doświadczeń w ciągu dwóch lat służby w Ministerstwie Skarbu, była ilość sojuszników korporacji, która ujawniała się zawsze gdy ministerstwo nie godziło się na wypełnienie ich żądań i wchodziło w spór. Prasa, eksperci, stojąc przed dwoma równie mocno uargumentowanymi stanowiskami, na wszelki wypadek wolą poprzeć oponenta własnego kraju, aby nie okazać się nacjonalistycznym oszołomem. Najczęstsze bon moty: „rząd się ośmiesza”, „kompromituje nas zagranicą”, „zachowuje nieelegancko”. Argumenty przeciwników reprezentujących zdefiniowane interesy finansowe, były zwykle wzmacniane i rozprowadzane przez orkiestrę ochotników, wypatrujących okazji, aby uderzyć w pisowski rząd.


Naszą cechę rozpoznały inne państwa oraz obóz postkomunistyczny. Rządzący konkurencyjnymi wobec RP państwami wiedzą, że zawsze znajdą się u nas politycy, którzy dokonają realnych ustępstw za nic, no prawie za nic, tj za pochwałę w gazecie i zaproszenie na drinka. Prominentne postacie warszawki nie orientują się na Warszawę, jako na (nie wiem o co autorowi z tą mistycznością bądź mitycznością chodziło, więc wyrzucam) realny na mapie punkt pomiędzy Kancelarią Premiera w Alejach Ujazdowskich a Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu, w którym skupia się suwerenność i wobec którego winni są lojalność. Szukają suwerena gdzie indziej, rzeczywistego władcy, który wymaga, karze i nagradza. Przeskoczenie do kultury politycznej Unii po komunistycznej zamrażarce wzmacnia tą tendecję. Cechą UE jest dzielenie i zamazanie kompetencji pomiędzy państwa członkowskie i organy Unii. Naturalne jest dla wielu osób aktywnych w polityce, że odwołują się do ministra obcego rządu, komisarza lub przewodniczącego jako źródła autorytetu. Nie zauważają, że nie istnieje przykład Austriaka, Szweda, który na lokalnym gruncie odwoływałby się do tego, co sądzą politycy w Warszawie. Nie razi ich ten brak symetrii, po prostu dlatego, że w naszej tradycji takie zachowania były akceptowane. Aleksander Kwaśniewski, który stwierdził, że wejście do Unii, nie spowoduje szoku, ponieważ przywykliśmy do zależności od Moskwy, nie różni się wiele od osiemnastowiecznego magnata orientującego się na stronnictwo pruskie czy rosyjskie i pobierającego instrukcje od odpowiedniego ambasadora.

Ostatnio ukazały się dwie biografie Jana Potockiego, autora „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, błyskotliwej i niepokojącej książki. Przedstawiciel jednej z najpotężniejszych rodzin Rzeczpospolitej Obojga Narodów, mógł dążyć do najwyższych funkcji w państwie, tymczasem zrezygnował z posłowania z Poznania na Sejm Wielki po pierwszych dwóch latach prac i wybrał się w podróż zagraniczną. Być może u podstaw decyzji leżała ocena szans na uratowanie kraju lub desperacja stanem umysłów krajan. Po rozbiorach wstąpił na służbę do carskiej dyplomacji i w słowach bynajmniej nie przepełnionych godnością zabiegał o stanowiska, słał memoriały przedstawiające kolejne błyskotliwe koncepcje i niemal łasił się o łaskę dworu petersburskiego. Tak jak nie szanował własnego państwa, uznał cudze, bo silne. Kiepsko skończył – strzelił sobie w łeb, kulą którą sam przygotował i kazał poświęcić księdzu.

Także dziś wielu naszych polityków nie zawaha się użyć argumentu zagranicy lub wręcz wezwać ją na pomoc w sytuacji gdy przegrywają swoje racje na polu krajowym. Na wiosnę  1993 premier Suchocka, przekonując Sejm do przyjęcia ustawy o Narodowych Funduszach Inwestycyjnych, z troską informowała ile milionów ECU darowizn nam przepadnie, jeśli izba jej nie przyjmie. Izba przyjęła ustawę i w efekcie 512 firm uczestniczących w programie zostało rozparcelowanych. W marcu 2006, kiedy rząd toczył spór o Bank Przemysłowo-Handlowy, ówczesny prezes Narodowego Banku Polskiego, po zrealizowaniu wniosku strony włoskiej i wykluczenia z obrad Komisji Nadzoru Bankowego przedstawiciela ministra finansów Cezarego Mecha, nie dopuściwszy ministra skarbu do postępowania, wyleciał do Bazylei po pomoc przeciwko rządowi swojego kraju do kolegów - prezesów banków centralnych. Ci naturalnie nie zawiedli, produkując zwyczajowe przestrogi o zagrożeniu niezależności banku centralnego. Profesor Balcerowicz zapewne do dziś jest przekonany, że bronił cywilizacji przeciwko barbarzyńcom.

Niechęć obywateli do polityki jest nieustannie instrumentalizowana. Polityka i polityk to niemal obelga, łatwy argument i gwarancja popularności. Przewodniczący Związku Zawodowego Lekarzy, Krzysztof Bukiel, protestując przeciwko obniżeniu składki rentowej latem 2007, głosił że polityków nie obchodzi stan zdrowia pacjentów, dlatego nie chcą zapłacić więcej lekarzom, a wybierają obniżkę składki. „Odebrać pieniądze politykom”, „ile to zarabiają posłowie”, „niech nasi politycy dadzą nam spokój”, to częste argumenty zapewniające sukces. Osoby które z racji pozycji zawodowej można posądzić o przynależność do elit kraju, wypowiadają banały typu „wszyscy politycy kłamią”, „nie wierzę żadnemu politykowi”. Nawet w Sejmie, a więc miejscu z definicji przeznaczonym do tworzenia polityk, zdarza się usłyszeć z ust posłów wezwania do zaprzestania politykowania i rozpoczęcia rozwiązywania konkretnych spraw zwykłych ludzi.

Czynnikiem wzmacniającym takie postawy jest tabloidyzacja mediów i dyskusji publicznej. Tabloidyzacja polega na jednoczesnym głoszeniu tez których skutki są sprzeczne ze sobą. Następuje to bez wysiłku, wstydu i konsekwencji. Przykładowo, tabloidy żądają dodatku senioralnego dla każdej z osób w podeszłym wieku, hojnej waloryzacji świadczeń, rozczulają się nad bankrutującym szpitalem, a także - niejako drugą półkulą mózgu – domagają się obniżki podatków (obowiązujący slogan „oddajcie nam nasze pieniądze”). Gdyby zapytać autora jak to pogodzić odpowiedź będzie brzmiała : „zabrać politykom”.


W sentyment apolityczny doskonale wpisał się Donald Tusk, z manifestowaną niechęcią do instytucji państwa oraz klasy politycznej, nazwanej przez niego nową klasą próżniaczą. „Teoria klasy próżniaczej”, to esej socjologiczno-ekonomiczny Thorsteina Veblena sprzed stu lat, traktujący o zwyczajach wyższych sfer społeczeństwa amerykańskiego, które już zdążyły zakumulować kapitał i ostentacyjnie spędzają wolny czas. Premier błysnął erudycją, porównując krajowych zawodowych polityków, do przedmiotu badań Veblena. To paradoks, że człowiek który przez całe dorosłe życie funkcjonował i żyje z polityki (od 1991 do 1993, oraz od 1997 do chwili obecnej był posłem lub senatorem), wykazał niesamowitą sprawność opanowując kierownictwo swojej partii, udowodnił, że jest odporny na dwukrotną porażkę roku 2005, wygrał wybory w 2007 i został premierem, przekonuje nas, że nie jest politykiem. Eksploatując powszechne odczucia, próbował latać samolotem rejsowym na wizyty międzypaństwowe i nawet dwa razy mu to się udało.


Wstręt do polityki, nie jest jedynie polską specjalnością, aczkolwiek występuje u nas w ponadprzeciętnym natężeniu, a pamiętać należy, że jak wspomniano powyżej, nie jest on bezpodstawny. Simon Bolivar i Giuseppe Garibaldi spotykali się z obojętnością odpowiednio mieszkańców kolonii hiszpańskich i Włochów, wybierających domowy spokój, choć ambitni liderzy chcieli poprowadzić ich do wielkiej historycznej misji. Lloyd George, liberalny premier brytyjski z okresu I Wojny Światowej, w swoich Wspomnieniach Wojennych, omawiając napięcie między rządem a fachowcami od wojny, czyli generałami przeprowadzającymi kolejne nieudane ofensywy, pisze: „Jak zawsze w takich wypadkach, obwiniano by polityków, główne ich zadanie polega przecież na tym, aby stanowić przedmiot ataków”. Notabene, polityczności, trzeba się uczyć od Anglików, wyznających zasadę brzmiącą: Anglia nie ma wiecznych przyjaciół czy wrogów, ale stałe interesy. Kolega Lloyda George’a, z rządu z okresu I Wojny, Winston Churchill, jest dobrym przykładem. W czerwcu 1940 roku już jako premier, zaproponował rozpadającej się Francji unię między państwową, wspólny rząd, jednolite obywatelstwo i kontynuowanie wojny w oparciu o kolonie francuskie. Rząd Paula Reynaud odrzucił propozycję. Kilka tygodni potem Churchill rozkazał strzelać do niedoszłych współobywateli – marynarka brytyjska przeprowadza operację zniszczenia okrętów francuskich znajdujących się w portach Afryki, zginęło 1300 Francuzów. Churchill musiał to zrobić, nie mógł ryzykować, że okręty zostaną przechwycone przez Niemcy.

Trudno potępiać takie postawy wśród rodaków, skoro tak często dostawali politykę kiepskiej jakości. Apolityczność jest podstawową przyczyną dla której tak wielu Polaków i Polek alergicznie zareagowało na mocną, wyrazistą i soczystą politykę Prawa i Sprawiedliwości. PiS nie obawiał się stwierdzić: chcemy rządzić, jesteśmy rządem, a popularne jest odczucie, że rząd ma prowadzić dialog społeczny, utrzymywać dobre stosunki lub poprawiać klimat, ale broń Boże nie rządzić. Niedostateczne rozpoznanie tej cechy narodowej spowodowało błędy w komunikowaniu się z wyborcami i przyczyniło się do przegranej. Marek Rymkiewicz w wywiadzie z lata 2007 powiedział, że Jarosław Kaczyński wyrwał Polaków z marazmu, stwierdził obrazowo, że premier ugryzł śpiącego polskiego żubra w d....Żubr wstał sprzed telewizora i poszedł zagłosować przeciwko Kaczyńskiemu – w wyborach 2005 wzięło udział 11,8 mln, a dwa lata poźniej 16,3 mln obywateli. Interpretując to wydarzenie w świetle naszej tradycji, nasuwa się porównanie do rokoszu, czyli spontanicznego odruchu sprzeciwu w obronie rzekomo zagrożonych wolności obywatelskich, rozsadzającego państwo. Rokosz Lubomirskiego to najlepszy przykład. 4,5 miliona biernych Polaków zostało uobywatelnionych, co jest sukcesem projektu IV RP, gorzkim, gdyż duża część z nich użyła tego przeciw niej. Żubr machnął ogonem i położył się spać. Czy oznacza to, że trwale utraciliśmy podmiotowość polityczną, że Polacy pozbyli się chęci odgrywania znaczącej roli w europejskiej historii ?.

Apolityczność i antypolityczność Polaków

„Dla Polaków można wiele zrobić, z Polakami nic”

Napoleon Bonaparte

Ta książka założeniu autora ma być kontrowersyjna. Nie zdziwi więc czytelnika kolejna teza: Polacy w przeważającej części, są narodem apolitycznym i antypolitycznym, co oznacza, że z trudnością akceptują fakt, że polityka jako sztuka rządzenia ludźmi, polega na określaniu własnych celów i dążeniu do nich, także w warunkach konfliktu. Dotyczy to zarówno relacji wewnętrznych jak i stosunków międzynarodowych. Podkreślam, że chodzi o niezgodę na samą naturę polityki, nie zaś na styl jej uprawiania, wyprzedzając w ten sposób kontragument, że należy odróżnić elegancką politykę od awanturniczego sposobu jej prowadzenia (czyli lata 2005-2007). To zjawisko ma posmak paradoksu, gdyż jednocześnie sprawy polityczne są zawzięcie dyskutowane w rodzinach i między przyjaciółmi, aktywni politycy są najczęstszymi gośćmi tzw. poważnych mediów, tabloidów a także pism kobiecych.

Jest kilka przyczyn tego stanu rzeczy. Przede wszystkim zamrożenie życia publicznego przez okres zaborów, a następnie po interwale 1918-39, pół wieku okupacji. Nie istniały więc sprzyjające warunki do wykształcenia nawyków myślenia i działania w polityce. Tymczasem wiek XIX i XX to okres formowania nowoczesnych społeczeństw, w których ogół obywateli uczestniczy w podejmowaniu decyzji, tj staje się podmiotem polityki uzyskując prawa wyborcze, tworzą się tradycje, zwyczaje i elity właściwe dla rządu przedstawicielskiego, demokracji. Polska polityczność w tym okresie przejawiała się w wydarzeniach dramatycznych, powstaniach i wojnach. Dla pełności obrazu należy wspomnieć o aktywności Polaków w organach władzy państw zaborczych, najpełniej w Austro-Węgrzech, gdzie w okresie tzw. preponderancji polskiej premierem, ministrem skarbu i spraw zagranicznych byli Polacy, ale także zdobywając doświadczenia poselskie w niemieckim Reichstagu oraz rosyjskiej Dumie. Niemniej ten okres trwał zbyt krótko i płytko, aby zmienić przeważający wzór zachowań.

Po drugie, obecna apolityczność, jest reakcją na rzeczywistość lat 1944-89, kiedy to niemal wszystkie sfery życia podlegały dyktatowi polityki. Począwszy od cen bułek, poprzez dopuszczenie książek do druku, import cytrusów na Boże Narodzenie, budowę stalowni, PZPR decydowała o niemal wszystkich przejawach aktywności ludzkiej. Polityką zajmowała się partia komunistyczna, przyzwoici ludzie izolowali się od takiej aktywności, uciekali w prywatność. Pokłosiem takiej postawy, jest zarzut podniesiony podczas debaty telewizyjnej poprzedzającej ostatnie wybory, polegający na dopuszczeniu przez rząd do wzrostu cen towarów których cenę ustala rynek. Sympatie autora tej książki są na tyle jasne, iż czytelnik domyśli się który kandydat zarzucił oponentowi wzrost cen kurczaków i jabłek. Z trudem więc akceptujemy naturalne, rozsądne proporcje polityczności, czyli sensowną zawartość polityki w... polityce.

Po trzecie, obecna postawa wydaje się zakorzeniona w części (podkreślam części) tradycji myślenia o Rzeczpospolitej okresu sprzed zaborów, wyrażającej się słowami „Polska nie rządem stoi”. Ten zwrot jest dziś często rozumiany jako pesymistyczna diagnoza kraju pogrążonego w chaosie, kraju którym nie da się rządzić. Tymczasem oznaczał przekonanie, że Polska opiera się nie na silnej władzy wykonawczej, ale na wierze, obyczaju, kulturze, języku, (urodzie kobiet ?). Warto podkreślić, że wielu obywateli Rzeczpospolitej szlacheckiej było dumnych z tak określonej istoty bycia Polakiem. Wielu na poważnie argumentowało, że słabość państwa jest gwarancją jego istnienia, gdyż sąsiedzi nie obawiając się agresji z jego strony, nie będą go atakować (wielu z nich odbierało potem pensyjkę w ambasadzie np. pruskiej). Państwa sąsiedzkie umiejętnie skorzystały z takich emocji, zachowując się zgodnie z rygorami tradycyjnej polityki. Dotyczy to także Austrii, której Rzeczpospolita okazała pomoc w chwili gdy przetrwanie monarchii Habsburgów wisiało na włosku w 1683. „Cesarzowa płacze, ale bierze”, tak świadkowie opisali zachowanie Marii Teresy niecałe sto lat po odsieczy wiedeńskiej, gdy w 1772 uzgadniano pierwszy rozbiór. Serce cesarzowej bolało i targały nią wyrzuty sumienia, niemniej uległa presji następcy tronu arcyksięcia Józefa wspieranego przez kanclerza Kaunitza i przystąpiła do konwencji rozbiorowej, ponieważ wymagała tego racja stanu monarchii i zachowanie równowagi sił w regionie. Jak my byśmy się zachowali w podobnej sytuacji ? Tak zdefiniowana esencja polskości pozwoliła na przetrwanie zaborów, lecz także wzmocniła elementy antyinstytucjonalne i antypaństwowe w psychice narodu.

Na koniec, apolityczności sprzyja kiepska jakość polityki polskiej od lat 1989- 2005. Tą tezę potwierdza fakt, że żaden wiodących polityków tego okresu, prezydentów, premierów, lub liderów zwycięskich partii, którzy przecież zostali wybrani przez nas samych, nie stanowi dziś autorytetu, na który można się powołać. Nie jest nim Wałęsa, Kwaśniewski, Miller, Oleksy, Mazowiecki, Krzaklewski. Wspomnienie tych osób budzi zażenowanie, a przecież na Kwaśniewskiego głosowało w 2000r. 9,4 mln Polaków, a Lecha Wałęsę poparło 10,6 mln wyborców w 1990r. (w tym autor). O żadnym z polityków okresu postkomunizmu nie powiemy obecnie „mąż stanu”. Wstręt do polityki jest więc zasłużony i trudno mieć o to żal.

Jakie są przejawy apolityczności ?

Słabość postaw propaństwowych i proinstytucjonalnych. Nasza wolnościowa i republikańska tradycja każe nam bardziej cenić sprzeciw niż pracę i obowiązkowość. Reguły są zwykle modyfikowane przez osobiste znajomości.

Popularność przesądu: „najlepiej aby rządziła koalicja wszystkich partii”. Przesąd to pogląd oczywiście fałszywy, a jednocześnie popularny. Rafał Ziemkiewicz twierdzi, że wg dostępnych mu sondaży około 50 % Polaków popiera takie rozwiązanie. Nie dotarłem do tych badań, faktem jest, że podczas ostatniej kampanii obecny premier poparł taką ideę (zakładam że nieszczerze, że był to wybieg mający zagrać na sentymencie). Oczywiście koalicja i rząd powstały w ten sposób byłby całkowicie dysfunkcjonalny, nie można by uzgodnić jakiegokolwiek stanowiska. Nawet tego aby było lepiej, wszystkim, gdyż poczucie sprawiedliwości kilku milionów wymaga np. aby obniżyć świadczenia emerytalne wypłacane ubekom (nie wykluczam, że Trybunał Konstytucyjny w obecnym składzie zablokował by taki ruch w oparciu o ochronę praw nabytych). Wielkie koalicje mają sens wówczas, gdy z arytmetyki parlamentarnej wynika, że w inny sposób nie uda się stworzyć trwałej większości rządowej, lub w warunkach wojny. Pierwszy przypadek to Niemcy po wyborach 2005, drugim jest Polska podczas wojny 1920 r.

Mit rządu apolitycznych fachowców. To szczególnie długowieczny i szkodliwy mit. Polegać ma na tym, że po wygraniu wyborów, partie polityczne, powołują rząd w skład którego wchodzą nie liderzy tych partii, ale technokraci zrekrutowani poza polityką. Przejawem takiej postawy była koncepcja rządu autorskiego Jana Rokity z lata 2005. Ekscentryczny polityk PO stwierdzał, że jego rząd będzie tworzony w oparciu o grono współpracowników, z którymi przez półtora roku przygotowywał się do rządzenia. I tu mamy częściową odpowiedź na pytanie, dlaczego Rokita znalazł się na dłuższych wakacjach od polityki. Swym stwierdzeniem antagonizował bowiem kolegów klubowych o ambicjach ministerialnych, informował, że co prawda razem będą walczyć o sukces wyborczy, ale do ław rządowych (w żargonie sejmowym : tramwaju) już ich nie zaprosi.

Koncepcja rządu fachowców jest bowiem sprzeczna z zasadami elementarnej fizyki politycznej; za twórcę tego nurtu interpretacji zjawisk politycznych uchodzi Walter Bagehot, autor książeczki właśnie pod tytułem Fizyka i Polityka z 1872 r. Liderzy mieliby bowiem zdecydować, że po tym jak się natrudzili podczas tworzenia partii i jej organizowania, prowadzenia kampanii (co obejmuje także ataki niezrównoważonych psychicznie, którzy przychodzą na spotkania), przekonywania i przymilania się wyborcom, stresie walk wewnętrznych, mieliby się uznać za niegodnych sprawowania funkcji ministerialnych i poprosić mądrzejszych od siebie o realizację programu. Przecież gros ich marzeń polega na tym, żeby ktoś powiedział do nich „Panie ministrze”. Ta słabość dotyka największych – wystarczy wspomnieć radość Churchilla „dali mi Admiralicję!”, po tym jak objął jedną z tradycyjnie najważniejszych tek w gabinecie brytyjskim po przetasowaniu rządu Asquitha.

Taki fachowiec, owszem zgodził by się, zaznaczając, że jest to z jego strony poświęcenie, bo będzie zarabiał mniej niż na rynku. Niektórym politykom także zdarza się wspominać o poświęceniu, przykładem może być minister Sikorski nierzadko wspominający, że będąc szefem MON zarabiał mniej niż w American Enterprise Institute. Po desygnowaniu fachowca, wygrywająca partia ponosiłaby konsekwencje ewentualnego złego rządzenia. Fachowiec, po odejściu z rządu, spowodowanym konfliktem, jest stałym zagrożeniem dla ekipy którą opuścił –profesor Gomułka, były wiceminister finansów koncentruje się na przytykach wobec swojego byłego szefa.

Wrażliwość na hasło podziału. Jeden z tygodników, filarów postkomunistycznego establishmentu, aby zagrać na sentymencie powszechnej zgody, latem 2007 opublikował numer z wiodącym tematem „Jak nas PiS podzielił”. Dzielenie i skłócanie społeczeństwa było jednym z wiodących argumentów debaty. Argumentem fałszywym, gdyż poza środowiskiem agentów SB, PiS nie zaatakował określonej grupy społecznej jako takiej. Nie uznaję bowiem za zaatakowanie lekarzy i pielęgniarek odmowy spełnienia ich żądań płacowych. To ta grupa zawodowa, po bezprecedensowej podwyżce uposażeń w 2006 r w wysokości 30% wyartykułowała kolejne oczekiwania, na które rząd odpowiedział odmownie. Aresztowanie doktora G. nie jest atakiem na lekarzy.

Ale co więcej, podziały należą do istoty życia społecznego wogóle, nie tylko systemu zwanego za Popperem, otwartym demokratycznym społeczeństwem. Istotnym jest, aby nie wytyczać ich według kryteriów niegodziwych lub arbitralnych, oraz aby oponentowi nie odbierano prawa do godności. I tak przykładowo, za niedorzeczny można uznać podział podatników wg kryterium zamieszkania, np w miastach do 100 tys mieszkańców i powyżej tego limitu oraz różnicowanie wg niego stawki podatku. Za akceptowalne natomiast, przyznawanie urlopu macierzyńskiego jedynie kobietom. Podziały są naturalnym zjawiskiem. Gdy mówca ogłasza koniec podziałów, należy się mieć na baczności, gdyż zapewne chce nas zagnać do frontu jedności narodu.

Koronnym argumentem na podsycanie podziałów są słowa premiera Kaczyńskiego wypowiedziane w Gdańsku 1 października 2006. Powiedział on wówczas, że cyt. „My jesteśmy tu gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO”. W uproszczonym przekazie mediów powstało przekonanie, że nazwał przeciwników swojego rządu ZOMO. Tymczasem słowa premiera dokładnie oznaczają, że oponenci rządu świadomie, lub bezwiednie są sojusznikami postkomunizmu. Jest to także mocne stwierdzenie, czy prawdziwe dowiedzie bieżąca kadencja. Pamiętajmy, że miłość korporacji medialnych potrafi wybaczyć wiele, stąd moherowa koalicja przewodniczącego Tuska z 2005, nie była mu wypominana.

Tradycja braku odpowiedzialności za czyny podważające esencję podmiotowości politycznej czyli zdradę kraju. Ta tradycja sięga niestety dość daleko. Jednym z postanowień Pokoju w Oliwie kończącego potop szwedzki, z roku 1660, był zapis przyznający amnestię wszystkim którzy odstąpili od króla Jana Kazimierza, czyli po prostu zdrajcom stanu. Po prostu było ich zbyt wielu, od króla odstąpił np. Jan Sobieski, i już wówczas nie mieli przekonania, że zrobili coś niewybaczalnego. Wolna elekcja polegała bowiem na tym, że szlachta wybierała sobie króla, po śmierci poprzednika. W 1655, zwolennicy Karola Gustawa uznali, że zmieniają suwerena jeszcze za życia obecnego monarchy. W swoim przekonaniu, odstępcy od Rzeczpospolitej jej nie zdradzali, ale reprezentowali odmienną jej wizję, a może nawet tą prawdziwą. Ta postawa utrwaliła się w XVIII wieku, a uwieńczeniem był okres rozbiorów. Wielu konfederatów barskich zostało po dwudziestu latach aktywnymi poplecznikami Petersburga. Tylko drugorzędni i w zasadzie przypadkowi targowiczanie zapłacili gardłem za czyny które w innych krajach podlegały karze głównej.

Zarzucanie ambitnych planów naprawy kraju. W drugiej połowie XVI wieku, wyłonił się szlachecki ruch egzekucji praw i majątków królewskich, kanlerza Jana Zamoyskiego. Postulaty obejmowały unowocześnienie procedury sądowej, zwrot zagarniętych przez magnaterię majątków, uporządkowanie skarbu poprzez rozdzieniele dochodów króla i państwa, wyegzekwowanie praw zawartych w konstytucjach sejmowych. Po początkowych sukcesach ruch wytracił impet, gdy tylko zauważono, że realizacja tych postulatów może dotknąć szerszą część braci szlacheckiej. Zjawisko „niedokończenia” w polityce polskiej, było wielokrotnie opisywane, ostatnio w „Wieszaniu” Marka Rymkiewicza. Jacek Kaczmarski wcześniej pisał:

„Nie skończyli ostrzyć kos na sztorc stawianych

Nie ruszyli zamków i sal pałacowych

Nie powywieszali wszystkich zdrajców stanu

W ziemię pól bitewnych powgniatane głowy

Odeszli w sukmanach kurtach i opończach

Po dawnemu się męczyć nad nie swoją rolą

Ktoś powiedział - wiedziałem że to się tak skończy

Na żer wyszły obce wojskowe patrole”

Wybaczanie przed wyznaniem winy i poniesieniem odpowiedniej kary. To piękna zdolność, będąca odbiciem katolickiego charakteru. Kościół opowiada się za dłuższą drogą: czyn, wyznanie, kara i pokuta, ale Polacy są szybsi. Gdyby nie ta cecha narodowa, to komuniści ponieśliby konsekwencje, porównywalne z losem zwolenników rządu Vichy, który był, o czym się zapomina, powołany przez demokratycznie wybrane Zgromadzenie Narodowe III Republiki Francuskiej. Sprawa posłanki Sawickiej jest pięknym przykładem. Cała droga życiowa tej pani, zwieńczona podjęciem gotówki we wrześniu 2007, świadczy o tym, że jest to bardzo konkretna osoba. A jednak wystarczyło, że pani poseł popłakała się przed kamerami (gratuluję konceptu specjalistom PO), a sympatia tysięcy głosujących przechyliła się na stronę skrzywdzonej. Już kilka tygodni później, jej twarz zdobiła okładkę jednego z tygodników. Była poseł niebawem stanie się ikoną, może nawet zatańczy z inną gwiazdą, panem doktorem G ?.

„Right or wrong – my country”, czyli „Dobra czy zła – moja ojczyzna”, to intuicyjna postawa Anglika. Oznacza ona, iż przed obcymi wstrzymujemy się z potępianiem własnego kraju. Nie chodzi o to, że nie dostrzegamy wad i nie dążymy do naprawy ojczyzny. W Polsce często jest odwrotnie, ośmieszanie jej przed obywatelami państw trzecich dowodzi odwagi intelektualnej i cywilnej, jest przepustką do salonu. Kibicowanie przeciwnikom własnego rządu i złośliwa radość z jego niepowodzeń, to częsta postawa, będąca dowodem szerokich horyzontów. Jednym z formujących doświadczeń w ciągu dwóch lat służby w Ministerstwie Skarbu, była ilość sojuszników korporacji, która ujawniała się zawsze gdy ministerstwo nie godziło się na wypełnienie ich żądań i wchodziło w spór. Prasa, eksperci, stojąc przed dwoma równie mocno uargumentowanymi stanowiskami, na wszelki wypadek wolą poprzeć oponenta własnego kraju, aby nie okazać się nacjonalistycznym oszołomem. Najczęstsze bon moty: „rząd się ośmiesza”, „kompromituje nas zagranicą”, „zachowuje nieelegancko”. Argumenty przeciwników reprezentujących zdefiniowane interesy finansowe, były zwykle wzmacniane i rozprowadzane przez orkiestrę ochotników, wypatrujących okazji, aby uderzyć w pisowski rząd.

Nasżą cechę rozpoznały inne państwa oraz obóz postkomunistyczny. Rządzący konkurencyjnymi wobec RP państwami wiedzą, że zawsze znajdą się u nas politycy, którzy dokonają realnych ustępstw za nic, no prawie za nic, tj za pochwałę w gazecie i zaproszenie na drinka. Prominentne postacie warszawki nie orientują się na Warszawę, jako na (nie wiem o co autorowi z tą mistycznością bądź mitycznością chodziło, więc wyrzucam) realny na mapie punkt pomiędzy Kancelarią Premiera w Alejach Ujazdowskich a Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu, w którym skupia się suwerenność i wobec którego winni są lojalność. Szukają suwerena gdzie indziej, rzeczywistego władcy, który wymaga, karze i nagradza. Przeskoczenie do kultury politycznej Unii po komunistycznej zamrażarce wzmacnia tą tendecję. Cechą UE jest dzielenie i zamazanie kompetencji pomiędzy państwa członkowskie i organy Unii. Naturalne jest dla wielu osób aktywnych w polityce, że odwołują się do ministra obcego rządu, komisarza lub przewodniczącego jako źródła autorytetu. Nie zauważają, że nie istnieje przykład Austriaka, Szweda, który na lokalnym gruncie odwoływałby się do tego, co sądzą politycy w Warszawie. Nie razi ich ten brak symetrii, po prostu dlatego, że w naszej tradycji takie zachowania były akceptowane. Aleksander Kwaśniewski, który stwierdził, że wejście do Unii, nie spowoduje szoku, ponieważ przywykliśmy do zależności od Moskwy, nie różni się wiele od osiemnastowiecznego magnata orientującego się na stronnictwo pruskie czy rosyjskie i pobierającego instrukcje od odpowiedniego ambasadora.

Ostatnio ukazały się dwie biografie Jana Potockiego, autora „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, błyskotliwej i niepokojącej książki. Przedstawiciel jednej z najpotężniejszych rodzin Rzeczpospolitej Obojga Narodów, mógł dążyć do najwyższych funkcji w państwie, tymczasem zrezygnował z posłowania z Poznania na Sejm Wielki po pierwszych dwóch latach prac i wybrał się w podróż zagraniczną. Być może u podstaw decyzji leżała ocena szans na uratowanie kraju lub desperacja stanem umysłów krajan. Po rozbiorach wstąpił na służbę do carskiej dyplomacji i w słowach bynajmniej nie przepełnionych godnością zabiegał o stanowiska, słał memoriały przedstawiające kolejne błyskotliwe koncepcje i niemal łasił się o łaskę dworu petersburskiego. Tak jak nie szanował własnego państwa, uznał cudze, bo silne. Kiepsko skończył – strzelił sobie w łeb, kulą którą sam przygotował i kazał poświęcić księdzu.

Także dziś wielu naszych polityków nie zawaha się użyć argumentu zagranicy lub wręcz wezwać ją na pomoc w sytuacji gdy przegrywają swoje racje na polu krajowym. Na wiosnę 1993 premier Suchocka, przekonując Sejm do przyjęcia ustawy o Narodowych Funduszach Inwestycyjnych, z troską informowała ile milionów ECU darowizn nam przepadnie, jeśli izba jej nie przyjmie. Izba przyjęła ustawę i w efekcie 512 firm uczestniczących w programie zostało rozparcelowanych. W marcu 2006, kiedy rząd toczył spór o Bank Przemysłowo-Handlowy, ówczesny prezes Narodowego Banku Polskiego, po zrealizowaniu wniosku strony włoskiej i wykluczenia z obrad Komisji Nadzoru Bankowego przedstawiciela ministra finansów Cezarego Mecha, nie dopuściwszy ministra skarbu do postępowania, wyleciał do Bazylei po pomoc przeciwko rządowi swojego kraju do kolegów - prezesów banków centralnych. Ci naturalnie nie zawiedli, produkując zwyczajowe przestrogi o zagrożeniu niezależności banku centralnego. Profesor Balcerowicz zapewne do dziś jest przekonany, że bronił cywilizacji przeciwko barbarzyńcom.

Niechęć obywateli do polityki jest nieustannie instrumentalizowana. Polityka i polityk to niemal obelga, łatwy argument i gwarancja popularności. Przewodniczący Związku Zawodowego Lekarzy, Krzysztof Bukiel, protestując przeciwko obniżeniu składki rentowej latem 2007, głosił że polityków nie obchodzi stan zdrowia pacjentów, dlatego nie chcą zapłacić więcej lekarzom, a wybierają obniżkę składki. „Odebrać pieniądze politykom”, „ile to zarabiają posłowie”, „niech nasi politycy dadzą nam spokój”, to częste argumenty zapewniające sukces. Osoby które z racji pozycji zawodowej można posądzić o przynależność do elit kraju, wypowiadają banały typu „wszyscy politycy kłamią”, „nie wierzę żadnemu politykowi”. Nawet w Sejmie, a więc miejscu z definicji przeznaczonym do tworzenia polityk, zdarza się usłyszeć z ust posłów wezwania do zaprzestania politykowania i rozpoczęcia rozwiązywania konkretnych spraw zwykłych ludzi.

Czynnikiem wzmacniającym takie postawy jest tabloidyzacja mediów i dyskusji publicznej. Tabloidyzacja polega na jednoczesnym głoszeniu tez których skutki są sprzeczne ze sobą. Następuje to bez wysiłku, wstydu i konsekwencji. Przykładowo, tabloidy żądają dodatku senioralnego dla każdej z osób w podeszłym wieku, hojnej waloryzacji świadczeń, rozczulają się nad bankrutującym szpitalem, a także - niejako drugą półkulą mózgu – domagają się obniżki podatków (obowiązujący slogan „oddajcie nam nasze pieniądze”). Gdyby zapytać autora jak to pogodzić odpowiedź będzie brzmiała : „zabrać politykom”.

W sentyment apolityczny doskonale wpisał się Donald Tusk, z manifestowaną niechęcią do instytucji państwa oraz klasy politycznej, nazwanej przez niego nową klasą próżniaczą. „Teoria klasy próżniaczej”, to esej socjologiczno-ekonomiczny Thorsteina Veblena sprzed stu lat, traktujący o zwyczajach wyższych sfer społeczeństwa amerykańskiego, które już zdążyły zakumulować kapitał i ostentacyjnie spędzają wolny czas. Premier błysnął erudycją, porównując krajowych zawodowych polityków, do przedmiotu badań Veblena. To paradoks, że człowiek który przez całe dorosłe życie funkcjonował i żyje z polityki (od 1991 do 1993, oraz od 1997 do chwili obecnej był posłem lub senatorem), wykazał niesamowitą sprawność opanowując kierownictwo swojej partii, udowodnił, że jest odporny na dwukrotną porażkę roku 2005, wygrał wybory w 2007 i został premierem, przekonuje nas, że nie jest politykiem. Eksploatując powszechne odczucia, próbował latać samolotem rejsowym na wizyty międzypaństwowe i nawet dwa razy mu to się udało.

Wstręt do polityki, nie jest jedynie polską specjalnością, aczkolwiek występuje u nas w ponadprzeciętnym natężeniu, a pamiętać należy, że jak wspomniano powyżej, nie jest on bezpodstawny. Simon Bolivar i Giuseppe Garibaldi spotykali się z obojętnością odpowiednio mieszkańców kolonii hiszpańskich i Włochów, wybierających domowy spokój, choć ambitni liderzy chcieli poprowadzić ich do wielkiej historycznej misji. Lloyd George, liberalny premier brytyjski z okresu I Wojny Światowej, w swoich Wspomnieniach Wojennych, omawiając napięcie między rządem a fachowcami od wojny, czyli generałami przeprowadzającymi kolejne nieudane ofensywy, pisze: „Jak zawsze w takich wypadkach, obwiniano by polityków, główne ich zadanie polega przecież na tym, aby stanowić przedmiot ataków”. Notabene, polityczności, trzeba się uczyć od Anglików, wyznających zasadę brzmiącą: Anglia nie ma wiecznych przyjaciół czy wrogów, ale stałe interesy. Kolega Lloyda George’a, z rządu z okresu I Wojny, Winston Churchill, jest dobrym przykładem. W czerwcu 1940 roku już jako premier, zaproponował rozpadającej się Francji unię między państwową, wspólny rząd, jednolite obywatelstwo i kontynuowanie wojny w oparciu o kolonie francuskie. Rząd Paula Reynaud odrzucił propozycję. Kilka tygodni potem Churchill rozkazał strzelać do niedoszłych współobywateli – marynarka brytyjska przeprowadza operację zniszczenia okrętów francuskich znajdujących się w portach Afryki, zginęło 1300 Francuzów. Churchill musiał to zrobić, nie mógł ryzykować, że okręty zostaną przechwycone przez Niemcy.

Trudno potępiać takie postawy wśród rodaków, skoro tak często dostawali politykę kiepskiej jakości. Apolityczność jest podstawową przyczyną dla której tak wielu Polaków i Polek alergicznie zareagowało na mocną, wyrazistą i soczystą politykę Prawa i Sprawiedliwości. PiS nie obawiał się stwierdzić: chcemy rządzić, jesteśmy rządem, a popularne jest odczucie, że rząd ma prowadzić dialog społeczny, utrzymywać dobre stosunki lub poprawiać klimat, ale broń Boże nie rządzić. Niedostateczne rozpoznanie tej cechy narodowej spowodowało błędy w komunikowaniu się z wyborcami i przyczyniło się do przegranej. Marek Rymkiewicz w wywiadzie z lata 2007 powiedział, że Jarosław Kaczyński wyrwał Polaków z marazmu, stwierdził obrazowo, że premier ugryzł śpiącego polskiego żubra w d....Żubr wstał sprzed telewizora i poszedł zagłosować przeciwko Kaczyńskiemu – w wyborach 2005 wzięło udział 11,8 mln, a dwa lata poźniej 16,3 mln obywateli. Interpretując to wydarzenie w świetle naszej tradycji, nasuwa się porównanie do rokoszu, czyli spontanicznego odruchu sprzeciwu w obronie rzekomo zagrożonych wolności obywatelskich, rozsadzającego państwo. Rokosz Lubomirskiego to najlepszy przykład. 4,5 miliona biernych Polaków zostało uobywatelnionych, co jest sukcesem projektu IV RP, gorzkim, gdyż duża część z nich użyła tego przeciw niej. Żubr machnął ogonem i położył się spać. Czy oznacza to, że trwale utraciliśmy podmiotowość polityczną, że Polacy pozbyli się chęci odgrywania znaczącej roli w europejskiej historii ?.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych