Tylko u nas. Piotr Zaremba, "O jednym takim...". Fragment

czerwoneiczarne.pl
czerwoneiczarne.pl

Dla mnie był na początku człowiekiem, który pokonał w debacie Adama Michnika. Kiedy to się stało, podczas kampanii prezydenckiej 1990 roku, uczyłem historii i wiedzy o społeczeństwie w pewnym warszawskim liceum. Podczas dyskusji na temat bieżącej polityki pewien uczeń czwartej, maturalnej klasy powiedział do mnie: „No to teraz Mazowiecki już przegrał. Kaczyński wygrał kampanię dla Wałęsy”. Mnie wprawdzie wydawało się, że ten słynny pojedynek na słowa, pomysł Marka Maldisa, telewizyjnego dziennikarza i szkolnego kolegi Jarosława Kaczyńskiego, może mniej nawet wygrał prezes Porozumienia Centrum, a bardziej przegrał Michnik ze swoją drażniącą agresywnością i nieokiełznanym słowotokiem, a jego ironicznie uśmiechnięty protagonista tylko to skwitował. Wszakże do dziś pamiętam rzuconą przez niego na sam koniec uwagę, kiedy naczelny „Wyborczej” przewidywał wrzaskliwie zwycięstwo Mazowieckiego: „Niech przynajmniej wygra z Tymińskim”. Uznałem to za zły prognostyk i bardzo nad tym bolałem. Byłem wtedy gorącym zwolennikiem ówczesnego premiera.

Gdy pod koniec 1991 roku zaczynałem pracę dziennikarską, Jarosław Kaczyński, prezes Porozumienia Centrum, a do niedawna szef prezydenckiej kancelarii, był dla mnie z kolei widzianym czasem na telewizyjnym ekranie naburmuszonym wałęsowskim dygnitarzem, pełnym ostentacyjnej wyższości okazywanej innym dyskutantom. Wkrótce zrobiłem z nim pierwszy wywiad dla „Życia Warszawy” (rewolucja pokoleniowa w dziennikarstwie miała swoje prawa) i poznałem jeszcze kogoś innego: człowieka dowcipnego, często wprawdzie zestresowanego i nieufnego, ale też szybko otwierającego się w powodzi swoich słynnych barokowych rozmów z tysiącami dygresji i szkatułkowych zawijasów, gdzie wątek przelewał się w inny wątek, aby powrócić do punktu wyjścia, czasem po godzinie.

Te rozmowy toczone  w nerwowych czasach rządów Olszewskiego i Suchockiej, kiedy partyjne trójki negocjowały z siódemkami, dymisje przeplatały się z kompromitacjami, a politycy z niezliczonej liczby partii i partyjek wciąż epatowali publiczność gwałtownymi oświadczeniami, bardzo wiele mi dały. Poznałem analizę społecznych uwarunkowań polityki, jakiej nie zaproponował mi wcześniej żaden z bliższych mi partyjnych liderów – wielobarwną, precyzyjną, choć pełną komplikacji. „Gazeta Wyborcza” przedstawiała Kaczyńskiego jako emocjonalnego radykała, tymczasem w jego wywodach przeważała matematyczna logika. Jego przeciwnicy zarzucali mu, że odwołuje się do czytankowego antykomunizmu, do hurapatriotycznych emocji, a ja słuchałem gorzkiego opisu kondycji polskiego społeczeństwa, jakiej nie powstydziliby się Stańczycy czy Roman Dmowski.

Zarazem ucząc się od niego, pozostawałem przez lata z Jarosławem Kaczyńskim w czasem intensywnym, czasem przytłumionym sporze. Sympatię dzieliłem między jego hasła radykalnej przebudowy państwa i wysiłki solidarnościowych pozytywistów próbujących dłubać, na przykład za pośrednictwem rządu Suchockiej czy koalicji AWS-UW, przy modernizacji kraju w dużo spokojniejszy sposób. Strategia Kaczyńskiego wydawała mi się zbyt maksymalistyczna, styl uprawiania polityki – zanadto zygzakowaty i impulsywny, poszczególne pomysły na urządzenie państwa – kontrowersyjne i na dokładkę dogmatycznie bronione, jakby nie mogły być zastąpione przez inne, nieraz podobne. A jednak w 1997 roku, życząc wyborczego sukcesu centroprawicowemu blokowi stworzonemu przez Mariana Krzaklewskiego nastawionemu na współpracę z liberalną Unią Wolności, bo to oni mieli szansę przebudować kraj, byłem jednym z tych ponad ośmiu tysięcy wyborców, którzy oddali głos na Jarosława Kaczyńskiego.  Wystawionego w następstwie splotu przypadków na nie swojej, warszawskiej liście Ruchu Odbudowy Polski. Nie chciałem wzmacniać rozdygotanego, posługującego się lustracyjną nowomową ROP. Lecz wydawało mi się, że on zniknąć z polityki nie powinien. Że jest potrzebny choćby jako złośliwy recenzent tego, co robili „pozytywiści”.

Apogeum naszych kontaktów przypadło na lata 2004-2006, kiedy nie bez trudności zdołaliśmy wraz z Michałem Karnowskim przeprowadzić wywiad-rzekę z obydwoma braćmi Kaczyńskimi. Zaryzykuję twierdzenie: nigdy wcześniej ci dwaj politycy nie mówili tak szczerze o swoim życiu, o doświadczeniach i ludziach, z którymi się zetknęli, a także o swoich pomysłach, ocenach i celach. Tym bardziej nie zdobyli się na to potem, przygnieceni logiką swoich stanowisk, opancerzeni w obliczu burzliwej debaty, jaka wybuchła za czasów ich rządów i trwa do dziś. Nie ogłoszono tej książki wydarzeniem – łaska spokojnej, lojalnej rozmowy może być udzielona Bronisławowi Geremkowi, Leszkowi Balcerowiczowi, nawet Czesławowi Kiszczakowi, ale nie Kaczyńskim. A jednak każdy, kto chce napisać coś więcej o ich działalności, sięga po książkę „O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich”.

Te rozmowy dały nam gigantyczną wiedzę, ale też coś więcej. Coś, co jest najbardziej potrzebne, gdy bierzemy się za opisywanie polityki: zrozumienie motywacji, sposobu myślenia, wizji świata opisywanych bohaterów. Nie chodzi o afirmację, a właśnie o zrozumienie. Może dlatego uznałem sam siebie za dobrego kandydata do napisania kolejnej książki. Mam jednak świadomość, że zostanie ona odrzucona – przez wielu.

Zwarta masa zwolenników oczekuje lukrowanego potwierdzenia, że zawsze miał rację. Po smoleńskiej katastrofie takie nastawienie można szczególnie zrozumieć. Z tego punktu widzenia ja, dziecko marzeń o PO-PiS, wciąż podzielające wiele niepartyjnych diagnoz z tamtych czasów, nawet jeśli samą koalicję uważam za projekt od dawna pogrzebany, jawię się jako fatalny kandydat na autora. Na dokładkę uważam, że skoro Jarosław Kaczyński stanął w szranki wyborcze, wręcz należy mu się wnikliwa i wielostronna ocena. Nie panegiryk, nie laurka.

Przeciwnicy odczuwają wobec niego tak silne emocje, że żadna zniuansowana ocena ich nie zadowoli. Przez ostatnie lata, zwłaszcza w burzliwym okresie lat 2005-2007, wiele razy przeżywałem taką oto sytuację. W rozlicznych programach radiowych i telewizyjnych zaczyna się dyskusja o takim czy innym ruchu Jarosława lub Lecha Kaczyńskiego. Czasem jest to ruch, który nie odpowiada i mnie, mówię: popełnili błąd. – Pan mówi błąd, to nie wystarczy – reagują oponenci IV Rzeczypospolitej, cokolwiek by to pojęcie nie oznaczało. Nawet, jeśli rzecz dotyczy najbardziej banalnych zaniedbań, słownych lapsusów, albo – bardzo często – obyczajów, w których Kaczyński okazywał się tylko kontynuatorem wcześniejszych ekip („zawłaszczenie mediów publicznych" to najlepszy przykład). I w końcu okazuje się, że nawet słowo „zbrodnia” to za mało, aby opisać całą ohydę jego rządów. Nie ma choć jednej komplikacji przyczyn, nie ma okoliczności, które działy się przed nim lub obok niego. Jest naga wina – absolutna i niewybaczalna.

Żaden polityk wolnej Polski nie wywołał tak potężnych emocji, jak prezes PiS. Ani Leszek Balcerowicz, ani Aleksander Kwaśniewski, ani Andrzej Lepper, ani Leszek Miller, ani ktokolwiek inny. Nawet Lech Wałęsa. Oczywiście możliwe też, że żaden nie powiedział tylu ostrych, zdecydowanych słów o przeciwnikach. Żaden nie postawił tak jednoznacznie na konflikt, podział i polaryzację społeczeństwa, na frontalne starcie z nielubianymi poglądami, nieakceptowanymi stosunkami społecznymi, wreszcie z ludźmi, którzy symbolizowali jedne i drugie.

Niemniej nawet, jeśli rozmaite środowiska na początku „tylko się broniły” (pytanie skądinąd, czego broniły, jakich ludzi, poglądów i stosunków), przekroczyły w ostateczności wszelkie granice, uznając, że w walce z Kaczyńskim dozwolone są wszelkie chwyty. Głośne rozważania na temat seksualnych preferencji lidera PiS (wrzucone do debaty jeszcze przez Lecha Wałęsę na początku lat 90., ale podchwycone w „przemysłowy” sposób przez Janusza Palikota i Kazimierza Kutza) czy grube aluzje dotyczące stosunków rodzinnych, podobnie zresztą jak szukanie wrażliwych punktów na skórze jego brata przekraczały granice jakkolwiek pojmowanej polityki. A jednak najbardziej wyrafinowany publicysta „Polityki” i najgłupszy radiowy didżej byli święcie przekonani (albo udawali, że są), że to tylko walka z inwazją Kaczyńskiego. Nawet, kiedy milczał – przecież został uznany za człowieka, wobec którego nie obowiązują reguły. To trochę było tak, jakby na poważne, choć często wypowiadane w gwałtownej i prowokacyjnej formie zarzuty, coraz częściej słyszał słowa: No tak, ale tobie śmierdzi z ust.

Te gigantyczne pokłady nagle ujawnionych emocji prowadziły zresztą i do innych paradoksów. Swój zbiór wydanych w formie książkowej felietonów z „Polityki” Mariusz Janicki i Wiesław Władyka opatrzyli okładką, na której prezes PiS patrzy z telebimu, występując w roli swoistego Wielkiego Brata. Te teksty pisane pracowicie przez cały okres rządów Kaczyńskiego to jeden wielki hymn wrogości wobec tego polityka, ale też i tasiemcowa opowieść o tym, jak to z perfekcyjną skutecznością planuje 100 ruchów naprzód, jak bardzo jest makiaweliczny, jak łatwo realizuje swoje smoliście czarne intencje. Dotyczyło to również sytuacji, gdy ewidentnie się miotał (przymus stworzenia koalicji z Lepperem i Giertychem), gdy nie wiedział, co zrobić. Kiedy improwizował i to nie zawsze z dobrym skutkiem. Jego zdolności aranżowania kolejnych rozgrywek były stanowczo przeceniane.

Nie wiem, czy Janicki i Władyka w te swoje wizje wierzyli, czy przesadzali z premedytacją, wiem, że w tamtych czasach nawet powątpiewanie w „zły geniusz” prezesa mogło być zakwalifikowane jako wyraz „propisowskich sympatii”. Jarosław Kaczyński po prostu musiał mieć nieomal nadprzyrodzone skłonności i oczywiście źle ich używać. Inaczej polskie elity by się go tak mocno nie bały. I jedni przedstawiciele tych elit nie mogliby tak skutecznie podsycać lęku w innych. A wszelka dyskusja na choć trochę zobiektywizowanych wspólnych zasadach okazywała się niemożliwa. I nie mam złudzeń – nie jest możliwa także i dziś.

Ten lęk to zresztą fakt społeczny, wart odrębnego zbadania, co jest trudne, zważywszy na to, że nawet większość socjologów i psychologów uczestniczyła w jego tworzeniu, podczas gdy inni opowiedzieli się po drugiej stronie sporu, który dawno przestał być sporem, więc nie zostaliby uznani za obiektywnych. Grażyna Gęsicka, krótkotrwała szefowa klubu parlamentarnego PiS, która weszła do tego środowiska z grona liberalnych środowisk akademicko-eksperckich i przeżyła szok kulturowy, stając się nagle przedmiotem ostracyzmu i podejrzeń, miała rację: zaistniał tu klasyczny mechanizm, który zupełnie innym kręgom społeczeństwa kazał kiedyś bać się Żydów. Trudno stwierdzić, co w tym lęku było autentyczne, a co stanowiło kreację ułatwiającą rozmaitym grupom interesu uformowanie ciężkozbrojnych szyków bitewnych przeciw tamtym rządom, ale przecież z antysemityzmem było tak samo. Z pewnością niektórzy liberalni lewicowcy poczuli się dobrze w roli zagrożonych ofiar, a niektórzy szczerze w zagrożenia wierzyli.

Na pewno wierzył pisarz Tomasz Jastrun, który w felietonie na łamach „Newsweeka” przytoczył w 2007 roku charakterystyczną relację innej literatki Manueli Gretkowskiej. Opowiedziała ona, jak wzięła jadący za nią samochód za nasłanych przez PiS siepaczy. Dlaczego mieli polować właśnie na nią? Trudno dociec. W rzeczywistości byli ludźmi próbującymi jej zwrócić uwagę na niedziałające światła, którą to okoliczność kobieta też prostodusznie przytoczyła. Jastrun uznał całą historię nie za świadectwo kłopotów Gretkowskiej z nerwami, a za symbol atmosfery panującej w kraju, za co winę ponosili rzecz jasna Kaczyńscy. Dodajmy, że nieomal każdy tekst wrażliwego literata poświęcony był temu strachowi. Więcej nawet, poświęcony jest do dziś, choć PiS dawno już stracił władzę. Notabene stracił w demokratycznym trybie i dziecinnie łatwo, co jednak owej apokaliptycznej trwogi jakoś nie koi.

Czy ulegali tej atmosferze, czy ją kreowali? Jestem przekonany, że Donald Tusk i Janusz Palikot doskonale się bawią takimi przypadkami – ułatwiają im one po prostu rządzenie. Ale już taki Waldemar Kuczyński piszący od kilku lat jeden i ten sam tekst o braciach Kaczyńskich (ostatnio już tylko o Jarosławie) wypatrzywszy kiedyś w saloniku poczekalni TVN24 jednego z braci na ekranie telewizora, zaczął mu wygrażać pięściami, trzęsąc się na całym ciele. A mówimy przecież o byłym ministrze kilku rządów, doradcy premiera Mazowieckiego, ekonomiście, który, gdy przypadkiem poruszy inny temat, potrafi się wypowiadać w sposób rozsądny i wyważony. Ale nie w sprawie, która obchodzi go po 2005 roku bardziej niż jakakolwiek inna. „Nie powinniśmy nakładać sobie jakichkolwiek hamulców w krytyce rządu PiS, ponieważ to dobrze służy Polsce, rządy PiS to rządy szalikowców” – to słowa Kuczyńskiego wypowiedziane w TVN24 9 października 2007 roku. „Trzeba utrwalać antypisowskie emocje tak, aby nie wygasły” – to z kolei jego deklaracja z „Rzeczpospolitej” (20 lutego 2008). W jego przypadku nie ma się co obawiać – będzie zagrzewał Polaków do upadłego. Siebie nie musi.

Oczywiście nie ułatwiajmy sobie opowieści – z Kaczyńskimi wojnę toczyli także ludzie z gruntu racjonalni, zadając im niekiedy celne sztychy. Ale nieporównywalność stanu tych emocji z czymkolwiek, co widzieliśmy w czasach III RP, jest fascynująca. Nie było ich tyle nawet w szczególnie toksycznej wojnie na symbole, jaka rozgorzała w latach 90. między postkomunistami i ludźmi dawnej „Solidarności” (w której Kaczyński skądinąd uczestniczył, choć nie zawsze na pierwszej linii).

Mimo woli nasuwa się analogia z ważnymi politykami zachodnimi. Oto o amerykańskim prezydencie Franklinie Delano Roosevelcie jego doradca powiedział: „Można go było kochać albo nienawidzić”. A przecież Roosevelt, inaczej niż chropawy, zdystansowany wobec ludzi Kaczyński, był typem czarusia. Bardziej przypominał pod tym względem Adama Michnika. Ale gdy zabiegał o wzmocnienie uprawnień rządu federalnego, gdy kładł podwaliny pod amerykańską wersję państwa opiekuńczego, był oskarżany o ciągoty dyktatorskie. Nie tylko magnat prasowy William Randolph Hearst mówił o nim „Franklin Delano Stalin”, posuwano się jeszcze dalej. Rozsiewano o nim najdziksze plotki – na przykład, że bierze pieniądze za przyjmowanie wizyt w Białym Domu – gazety powtarzały to śmiertelnie poważnym tonem. Podczas drugiej wojny światowej miał rzekomo zostawić swego psa na jednej z wysp na Pacyfiku, a potem wysłać krążownik, aby go zabrał na koszt podatników. Także i to zdarzenie nie było prawdziwe, ale stanowiło część bardzo żywej, czarnej legendy.

Można szukać różnych powodów czarnej legendy Jarosława Kaczyńskiego – z jego charakterem, ze skłonnością do stawiania nieudowodnionych zarzutów, z makiawelizmem sąsiadującym wszakże ze skłonnością do szarży, z upodobaniem do jazdy po bandzie. Dla wielu Kaczyński jest drażniącym zaprzeczeniem stereotypu: niski, niedbający o wygląd stary kawaler, a sięga po wielką władzę, która należy się piękniejszym i bardziej typowym. Dla innych kamieniem obrazy są jego ostre jak brzytwa poglądy: dotykające boleśnie, często zbyt boleśnie, ich biografii i mniemań – o sobie i o świecie.

Lecz tak naprawdę powodem zasadniczym owego chóru jest skala przedsięwzięć, na jakie się porwał. Wyzwań, jakie postawił różnym środowiskom i instytucjom. Interesów, na które nadepnął. Zupełnie jak Roosevelt, chociaż ten rządził Ameryką przez 12 lat i gruntownie zmienił ten kraj. Kaczyński rządził zaledwie dwa, wcześniej tylko otarł się lekko o władzę – i tak naprawdę znaczna część jego zamierzeń pozostała niespisaną publicystyką. To zresztą służyło niekiedy jego rywalom do formułowania bagatelizujących ocen. Jan Rokita prowadzący z nim ostre polemiki zaraz po 2005 roku (zanim sam stracił definitywnie polityczną pozycję) przedstawiał go trochę jako gadułę, który ugania się za „fantomem postkomunizmu”. Zamiast osiągać konkretne efekty w rządzeniu państwem.

Jednak chyba lepiej podsumował jego polityczną rolę w całym minionym dwudziestoleciu bardzo go nielubiący publicysta Jacek Żakowski: „Bracia Kaczyńscy nie są politykami jak inni. Zwłaszcza Jarosław Kaczyński nie uprawia takiej polityki jak wszyscy. To nie jest ani gracz jak Miller, ani administrator jak Buzek, ani reformator jak Leszek Balcerowicz, ani dyplomata jak Aleksander Kwaśniewski. Zapewne jest tym wszystkim po trosze, ale przede wszystkim jest generatorem, nosicielem i egzekutorem politycznych wizji. W III Rzeczypospolitej jego sposób myślenia (ale już nie metody działania) można porównywać tylko ze stylem Adama Michnika. Jarosław Kaczyński nie uprawia polityki, a metapolitykę. Nie uprawia jej po to, aby zdobyć władzę, choć władza jest mu w jakiś sposób potrzebna. Nie zdobywa władzy, aby rządzić, chociaż możliwość rządzenia sprzyja jego celom… On chce zmieniać Polskę”. – to opis Żakowskiego.

Coś podobnego napisał jeszcze przed Żakowskim Michał Karnowski – też porównując obie postaci, Michnika i Kaczyńskiego, w tekście dla „Rzeczpospolitej” w 2005 roku. Głos publicysty „Polityki” jest wszakże szczególnie ważny, bo pada ze szczególnie wrogich pozycji. Nie jest zresztą jasne, czy Żakowski uważał polityka przypisującego sobie taką rolę za uzurpatora, czy też wolałby po prostu kogoś podobnego używającego metapolityki do przestawienia wektorów w zupełnie innych kierunkach. Trudno to orzec, bo w poniedziałki jest on chwalcą platformerskiego  minimalizmu i dojutrkowania, za to w czwartki jawi się jako bezkompromisowy rzecznik inżynierii społecznej, tylko że całkiem innej, tej rodem z „Krytyki Politycznej”. Niemniej obserwacja jest trafna – Kaczyński to jeden z nielicznych, a na taką skalę może jedyny polityk, który sięgnął po taką rolę.

Wrogowie Jarosława Kaczyńskiego w innych sytuacjach powiększający ponad miarę jego znaczenie nie pogodzą się naturalnie z zestawianiem go z najwybitniejszymi przywódcami innych krajów, takimi jak Roosevelt, Churchill, de Gaulle czy choćby Reagan. Będą mieli o tyle rację, że w przeciwieństwie do tamtych prezes PiS, a niegdyś twórca i lider Porozumienia Centrum, pozostaje politycznie głęboko niespełniony. A jednak jest jednym z nielicznych, a na taką skalę może jedynym polskim politykiem, który odrzucał politykę jako sztukę dryfowania, przy co najwyżej pewnym korygowaniu kursu.

Schowany w swoim biurze na Nowogrodzkiej, a przez nieco ponad rok w gabinecie premiera RP, popijający posłodzoną herbatkę albo sok z czerwonych pomarańczy z przedpotopowej filiżanki z napisem „Busko-Zdrój” Jarosław Kaczyński próbował wpływać na bieg rzeki. Projekt IV Rzeczypospolitej przy całym kłopocie z jej zdefiniowaniem i opisaniem sprowadzał się właśnie do tego. Osiągał ten wpływ głównie siłą swoich myśli i słów. Bo przecież nie potęgą lobbystycznych pieniędzy i powiązań ani zbiorowego wysiłku marketingowców czy zaprzyjaźnionych dziennikarzy.

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czerwone i czarne

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.