Donald Tusk nie wyrzuci Palikota z partii. I to z dwóch powodów.
Po pierwsze, i mniej ważne, dzisiaj polowanie na wesołka z Lublina ogłosił Grzegorz Schetyna – to jego ludzie szczują na Palikota i to zwycięstwem obecnego marszałka Sejmu byłoby usunięcie „człowieka ze świńskim ryjem” z polityki. Premier nie ma najmniejszych powodów, by ułatwiać tę wiktorię Schetynie i zapewne nie zdecyduje się obecnie na defenestrację Palikota.
Drugi powód jest o wiele poważniejszy – Tusk boi się Palikota i nie może się go pozbyć. Nie może tak po prostu go wyrzucić, bo oznaczałoby to założenie przez niego nowej partii, która pasożytowałaby na dzisiejszych wyborcach PO. Cham z Lublina uzyskałby w ten sposób status męczennika i w jego aureoli mógłby pokusić się o zbudowanie własnej formacji politycznej opartej na jego osobistej popularności i infrastrukturze kancelarii prezydenta. Ostatnie posunięcia Bronisława Komorowskiego świadczą o tym, że chyba ma dużą ochotę na odpłacenie się Tuskowi za wszelkie upokorzenia, których zaznał z jego ręki i za pobłażliwe traktowanie go w czasie kampanii wyborczej i przed nią. Tak zbudowana partia mogłaby poważnie zagrozić potędze PO i zmusić ją do podzielenie się władzą.
To zresztą zabawna historia i wielce pouczająca – Tusk hodował Palikota jak bojowego psa, co rusz spuszczając go z łańcucha by, ku uciesze plebsu, pogryzł tego lub owego z politycznych przeciwników. Szczególne ukontentowanie budziło w premierze szarpanie ś. p. Lecha Kaczyńskiego. Po wykonaniu zadania Palikot był na potrzeby sąsiadów lekko sztorcowany, ale dostawał do budy coraz bardziej smakowite kąski. Oraz kolejne sterydy, by następnym razem już nie tylko pogryźć, ale zagryźć.
I wszystko funkcjonowało doskonale - agresywne monstrum było zadowolone, bo stawało się bożyszczem rechoczącej gawiedzi a jego pan zastraszał całą okolicę, radując się spokojem i od czasu do czasu dając delikatnego klapsa w tyłek swojemu psu (co ten zresztą przyjmował jako wyraz aprobaty i pochwały). Do czasu jednak – bo kiedy 5 lipca Tusk wstał, to w jego łóżku leżał Palikot, uznając widocznie je za swój barłóg. Groźnie szczerzył zęby i wyraźnie dawał do zrozumienia, że przejmuje władzę nad stadem. Tylko czekał na sygnał by rzucić się do gardła swemu pryncypałowi. I Tusk…odstąpił. Właśnie to widzimy. Cofa się, chowa, schyla głowę.
Czy to oznacza przegraną premiera? Oczywiście nie, bo to jednak mocny gracz. Na Palikota już wydano wyrok, on już nie jest faktycznie w PO, już na niego szczute są inne psy. Ale nie te od Schetyny. To Tusk już rozpoczął polowanie na posła z Lublina. Ale da sygnał do nagonki wtedy, gdy sam uzna to za właściwe. I tylko wówczas, gdy będzie pewien, że Palikot nie wymknie się z obławy. Na miejscu tego ostatniego zacząłbym się trwożnie rozglądać wokół – na służby specjalne, na prokuraturę, na każdy ruch listka w lesie. Palikot staje się celem, ale nie dane mu będzie wybrać momentu starcia i rodzaju broni. Trwa wyścig z czasem – albo on zdoła opuścić PO tak, by stanąć na czele politycznego ruchu, nad którym będzie panował, albo zostanie zakatowany sztachetami przez naganiaczy od Grześka lub Donalda. Nikt jednak nie zareaguje na jego skomlenie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/104217-tusk-boi-sie-palikota-czyli-jak-zerwac-sie-z-lancucha