Grozi nam monopol władzy porównywalny tylko z rządami monopartii komunistycznej – ostrzegają politycy opozycji oraz liczni komentatorzy. Jak twierdzą, zwycięstwo kandydata PO w wyborach prezydenckich będzie oznaczało nową jakość w polskiej polityce. Nigdy wcześniej bowiem żadne ugrupowanie nie zgromadziło takiej władzy, począwszy od samorządów, poprzez wszystkie instytucje publiczne, aż po rząd i prezydenta. Czy rzeczywiście będzie to sytuacja nieznana wcześniej? Mieliśmy przecież już na scenie inne potęgi. SLD Leszka Millera miało i rząd, i życzliwego prezydenta, i też długo trzymało się w sondażach. Kontrolowało również media publiczne oraz sporą część samorządów, miało wpływy w służbach specjalnych i resortach siłowych. Podwójną władzą – prezydencką i rządową – cieszyło się również PiS, choć przez krótki okres. Tym ugrupowaniom również zarzucano chęć zgarnięcia całej puli. Analogie do obecnej pozycji PO więc są, ale są to analogie ułomne.
Po pierwsze, Platforma ma wyjątkowo komfortową sytuację w sferze władzy niewidzialnej, ale realnej. To ją popiera większość dziennikarzy, większość urzędników, większość sędziów. Popiera ją też świat biznesu. Dzięki temu nie tylko jest jej łatwiej, ale może też doprowadzać ona swoje projekty i zamiary do końca. Nie napotyka na cichy opór struktury, wręcz przeciwnie: ma tej struktury przychylność. By przejść na poziom konkretów: obecnej władzy nie grozi, że jakiś kancelista wyniesie z ważnego urzędu kompromitujące ją papiery, czy też bez końca będzie przetrzymywał istotny dla władzy wniosek. Albo że przyczepi się do braku kolejnej pieczątki i kolejnego zaświadczenia. Kancelista nie tylko nie chce tego zrobić, ale wie, że zapłaciłby wysoką cenę, wszak poza obecnym obozem władzy czeka wilczy bilet i nędza. O takim wsparciu struktury SLD, nie mówiąc już o PiS, mógł tylko pomarzyć.
Po drugie, Platforma jest władzą społecznie uznaną przez większość społeczeństwa, i przez zdecydowaną większość establishmentu. Opozycja – do czasu smoleńskiej katastrofy w stopniu nieznanym w Europie – została moralnie i intelektualnie de facto zdelegalizowana, w jakiejś mierze na własne życzenie. Mogła być tylko brzydkim tłem dla pięknego oblicza władzy. PO nie musiała więc (choć po Smoleńsku wydaje się to zmieniać) mierzyć się z żadną falą żywych i dynamicznych, krytycznych wobec niej emocji społecznych. Postkomuniści byli w zupełnie innej sytuacji: byli postkomunistami, których nie akceptowała solidarnościowa połówka i część obozu katolickiego. Obóz Kaczyńskich miał jeszcze gorzej: cudem zdobył władzę, by szybko przekonać się, że jest plemieniem trwale mniejszościowym, do tego skazanym na brudną koalicję z populistami, z wrogim ekosystemem medialno-biznesowym.
Po trzecie, PO popiera Europa. Ten czynnik wzmacnia dwa pozostałe, ale ma też znaczenie samodzielne. Oznacza bowiem, że Bruksela, Berlin czy nawet Moskwa są skłonne tak konstruować swoją politykę, by pomóc obozowi rządzącemu. Nikt nie będzie podstawiał nogi, wręcz odwrotnie, w razie wyborczej potrzeby unijni notable pospieszą na pomoc, choćby poprzez pojawienie się na scenie. Nie można też lekceważyć takich gestów jak wybór Jerzego Buzka na szefa PE, nie zmieniający zasadniczego układu sił w Unii, ale wzmacniający prestiżowo obóz PO. Własny ciężar ma też przychylność europejskich mediów, wszak Polacy mają wybitny kompleks oceny zewnętrznej, i nic ich tak nie wybija z rytmu, jak klaps niemieckiego dziennikarza.
Jeżeli PO zdobędzie prezydenturę, będziemy mieli partię z władzą, jakiej nie miała żadna inna po roku 89. Władzę, która jeżeli nie zgubi poczucia realności i nie utonie w pysze, będzie mogła rządzić nawet kilkanaście lat, skutecznie rozbrajając kolejne miny. Będziemy mieli króla, którego prawa do tronu nie podważa nikt, kto nie jest szaleńcem. I tak to będzie trwało – chyba, że Polacy znów potwierdzą opinię, iż lubią być przekorni.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/103962-czy-w-polsce-mozna-miec-monopol-na-wladze