Staniszkis. Życie uczuciowe i umysłowe. Z Jadwigą Staniszkis rozmawia Cezary Michalski Wydawnictwo Czerwone i Czarne
O dzieciństwie
Całe moje dzieciństwo było związane z różnymi sytuacjami, które w sumie można nazwać misterium strachu, bo to przecież świeżo powojenne dzieciństwo w zrujnowanym Gdańsku. Moja ulubiona zabawa lampą w domu rodziców, o której mówiliśmy z bratem "zrobiona z ludzkiej skóry"... Wiedzieliśmy oczywiście o obozach, byliśmy na wycieczce szkolnej, czy nawet jeszcze przedszkolnej, w Stutthofie, mieliśmy niańkę, która, jak się okazało, była tam kapo. Może stąd brały się jej sposoby karania. I w ogóle, inne jej metody pedagogiczne. Przed aresztowaniem ojca mieliśmy przez chwilę mieszkanie we Wrzeszczu i taki drewniaczek przy samej plaży w Jelitkowie. I ta niania stawiała obok łóżeczek dziecinnych miskę z zimną wodą morską i gąbkę. Dziecko było wypychane od razu z łóżeczka stopami do tej miski i nacierane wodą morską. Byliśmy z bratem zamykani przez nią za karę w różnych ciemnych komórkach, wieszaliśmy się wtedy na rękach, dwa metry nad betonową podłogą. Potem, kiedy się okazało, że ona była kapo, moja mama ją zwolniła. To była taka zdrowa, kaszubska dziewoja. My w ogóle, jako dzieci, lubiliśmy się bać, bo to był strach, nad którym mieliśmy kontrolę, bo wszystko było opowiedziane. Ale przeżywaliśmy to trochę jak teatr. W dzieciństwie chciałam być reżyserem, przerabiałam bajki na sztuki, wystawiałam je z udziałem innych dzieci. A potem przyszedł strach prawdziwy - komunizm. Dopada moją rodzinę, ale rodzina nic nie mówi. Matka o niczym z nami nie rozmawia, niczego nie tłumaczy, uważa, że każde słowo może pogorszyć sytuację, bo jak któreś z nas coś powtórzy w szkole... To trwa przez całe dzieciństwo i może z tego wzięła się moja najbardziej trwała rysa, że ja bezpośrednio nie mówię o swoich emocjach.
O pierwszej miłości
Przed maturą mama wysłała mnie tam do Londynu, do swojej koleżanki, a tata uprzedził jakichś swoich emigracyjnych znajomych, żeby mnie przyjęli i żeby się mną tam zaopiekowali. Tymczasem ja, już w drodze, na statku, zakochałam się w mechaniku okrętowym, Polaku, dużo starszym ode mnie. To była właśnie taka "kręcąca" historia dla dziewczyny prosto z żeńskiego liceum. Do tego stopnia kręcąca, że skończyła się dla mnie ciężkim wypadkiem i blizną na twarzy na całe życie. Umówiliśmy się mianowicie, że kiedy jego statek znowu przypłynie do Anglii, on do mnie zadzwoni. Zadzwonił, umówiliśmy się w Londynie na randkę, na konkretną godzinę, i ja popędziłam na rowerze ze szkoły angielskiego w Cambridge do domu, żeby zdążyć na pociąg i nie spóźnić się na spotkanie z moim mechanikiem. Na zakręcie wpadłam pod ciężarówkę. Miałam uraz czaszki, trafiłam do szpitala, do randki nie doszło. Kiedy wracałam do Polski z blizną na twarzy, ten człowiek czekał na mnie w Gdyni i rzeczywiście miał wobec mnie poważne plany. Ponieważ byłam młodziutka, "uszanował moją cnotę". Wtedy wpadłam na pomysł, że umaluję się jaskrawoczerwoną szminką, to on będzie patrzył na moje usta i nie zwróci uwagi na tę szpetną bliznę.
O wiecu na Uniwersytecie Warszawskim
Wiec na dziedzińcu uniwersytetu, 8 marca (1968 roku - red.), trwa już przez jakiś czas, jakoś od południa, studenci się gromadzą, ludzie przemawiają, odczytują rezolucje... I dopiero gdzieś tak około godziny 13 rektor Uniwersytetu Warszawskiego Zygmunt Rybicki, taki cyniczny aparatczyk, wychodzi na balkon i ogłasza studentom, że ich wiec jest nielegalny, grożą im surowe konsekwencje, wzywa do natychmiastowego rozejścia. Studenci dalej tam stoją, więc on się zgadza przyjąć ich delegację. A w tej delegacji, zgodnie z ustaleniami, jakie zapadły dzień wcześniej w mieszkaniu Jakuba Karpińskiego, jestem także ja. Starsza koleżanka, stażystka, która ich już uczy. Kiedy u niego jestem, mówię, że oni się nie rozejdą, bo już jakichś ludzi złapano, pod uniwersytet już przyjechało ORMO i milicja, i studenci się boją, że jak wyjdą na ulicę, to będą aresztowania. Proszę go, żeby do kogoś zadzwonił, żeby u kogoś interweniował, żeby dał studentom jakieś gwarancje bezpieczeństwa, to się w spokoju rozejdą. On wtedy idzie do telefonu, wykręca numer i nawet rozmawia, tak, żebym widziała, ale częściowo odwrócony, więc dokładnie nie słyszę, co mówi. Potem odkłada słuchawkę i mówi, że dostał gwarancje, studenci mogą się rozchodzić, nikt ich nie będzie zatrzymywał. Wychodzę wówczas na ten sam balkon, z którego on wcześniej wzywał nas do rozejścia, właściwie robię jakieś dwa kroki i już jestem na zewnątrz, i mam z tego balkonu do studentów krótką przemowę, że władza dała gwarancje, że nie będzie ich łapać, można się rozejść, a sprawy poruszone na wiecu będą jakoś załatwiane, czy brane pod uwagę... Studenci zaczynają się rozchodzić przez bramę, a ja widzę, że tych, którzy już wyszli na ulicę, jacyś cywile zaczynają gonić, bić i łapać. Odwracam się do rektora, a on mi z takim cynicznym uśmieszkiem pokazuje słuchawkę, i daje do zrozumienia, że tak naprawdę nawet do nikogo nie zadzwonił. "Tylko tak mówiłem do słuchawki". Więc ja krzyczę, wrzeszczę do ludzi, żeby nie wychodzili, ale jest już za późno, oni wszyscy są do mnie odwróceni plecami. Jestem wściekła i mam poczucie winy, że to ja ich wezwałam do rozchodzenia się i to wszystko przeze mnie.
O pierwszych aresztach w Marcu'68
Zatrzymano mnie na 48 godzin w Pałacu Mostowskich. I wypuszczono, mimo że zatrzymali mnie razem z Karolem Modzelewskim, który już nie wyszedł. Jeszcze jak czekaliśmy pod celą, to ja mu objaśniałam taki kawałek z Webera o różnych strukturach feudalnych w średniowieczu. Bo to było tylko po angielsku, on angielskiego nie znał, więc już wcześniej mnie prosił, żebym mu tego Webera wytłumaczyła. Siedzieliśmy w tym Pałacu Mostowskich razem przez parę godzin i ja mu opowiadałam Webera, a on mi mówił, żebym się lepiej wysikała tutaj, bo w celach jest tylko wiadro i nie będzie zbyt przyjemnie. Myśmy sobie tak rozmawiali, byłam podminowana, ale niespecjalnie jeszcze wystraszona, bo skala katastrofy do nas jeszcze nie docierała. Tak sobie gadamy o Weberze i o ubikacji, a potem nas rozdzielają i mnie maglują osobno. Wcześniej chodziłam do kina "Skarpa" na Konfrontacje, czy jakiś inny festiwal filmowy, i tam pokazywali francuski film zatytułowany "Chiny blisko". Akurat miałam na jakiejś karteczce zapisane "Chiny blisko", a obok datę 6 czy 7 marca. I ci idioci myśleli, że to jakiś szyfr. No i maglują mnie o to, więc ja się po prostu zaczynam z nich podśmiewać. To oni się robią ostrzejsi i w końcu wrzucają mnie do celi z prostytutkami, które mi opowiadają historię, że w tym Pałacu Mostowskich, jeszcze od czasów Powstania, grasuje jakaś krzyżówka królików i szczurów. I że trzeba uważać, bo one gryzą w nocy. Więc siedzę na takim małym materacu i podkulam nogi, bo jestem w niezbyt długiej sukience.
Potem już jest kwiecień, 26 kwietnia są moje urodziny, i mama mi mówi, żebym wyjechała z córką do domu wczasowego FSO w Augustowie, to się od tego wszystkiego oderwę. Pojechałam i niestety tam była akurat konferencja inżynierów samochodowych z Czechosłowacji. Ci wszyscy Czesi nakręceni, mają czeskie gazety, opowiadają o Praskiej Wiośnie. Zaraz się jeden taki czeski inżynier do mnie doczepia, mówi "złotko", pływamy razem łódką, on mi opowiada o tej rewolucji. Wszystko ubekami obstawione, jeszcze większy kocioł niż w Warszawie, a ja z nim flirtuję i jeszcze biorę praski adres tego człowieka. Do dziś pamiętam: Ota Szpas, Pstrosova 18. Po Praskiej Wiośnie ten człowiek wyemigrował. Po tym tygodniu ze Szpasem spodziewam się dziecka. Ota Szpas wyjeżdża, a ja jeszcze na początku czerwca szybko robię zabieg. I wtedy mnie zamykają, wszystko jest monitorowane. W czerwcu, po zabiegu, jeszcze się rzeczywiście trochę źle czuję. Ale oni dochodzą do wniosku, że ja już zaczęłam nawiązywać jakieś kontakty międzynarodowe. Tak więc ostatecznie zostałam aresztowana przez tego Otę Szpasa, bo na początku cały czas mnie maglują na temat Praskiej Wiosny.
O związku z Ireneuszem Iredyńskim
Spotykam Iredyńskiego zupełnie przypadkiem, w restauracji "Szanghaj". Siedzę tam z Jerzym Niecikowskim, takim filozofem z UW, a przy sąsiednim stoliku Irek. Znał Niecikowskiego, więc się przysiadł, a potem tamtego pogonił. Pamiętam, jak byłam tamtego wieczora ubrana, zawsze pamiętam, jak byłam ubrana w tych ważnych momentach. Pamiętam z nich tylko to. Miałam takie czerwone podkolanówki, buciki na obcasach i czarną sukienkę - świetnie się tam bawiłam, ale byłam jednak trochę za mało wesoła, żeby założyć czerwoną. Więc czerwone tylko podkolanówki do tej czarnej sukienki. Irek zawsze wspominał, że byłam wtedy taka "rumiana"... A on ciągle widział wyłącznie blade kobiety. Było widać, że mam trochę energii, wydawałam się taka normalna, a jednocześnie niegłupia. Zupełnie niepodobna do tych dziewcząt, co się wokół Irka i w ogóle, wokół pisarzy kręciły, poświęcały, zapijały razem z nimi... Poza tym, ja się szybko decydowałam. Powiedziałam: "Niecikowski do domu, a pan niech siada".
Wiedziałam, że siedział za gwałt, domyślałam się, że to było sprowokowane, żeby go załatwić. Grzegorz Lasota, partyjny dziennikarz, redaktor telewizyjny, twórca "Pegaza" Irka namierzył, bo mu Irek zgasił papierosa w uchu. Więc Lasota się wściekł i go nadał esbecji. Podstawiono mu i jego kolegom, kiedy ostro pili, jakąś milicjantkę, którą, niestety, prawie że zgwałcili. Zdążyła wyciągnąć legitymację, co ich zresztą nie przestraszyło, ale jednak trochę zmroziło. I Irek poszedł do więzienia za usiłowanie gwałtu.
Rozmawiając dużo z Irkiem o jego więzieniu i pamiętając własne widziałam, że w środowisku pisarskim dzieje się trochę to samo, co za murami. Kwitnie grypsera, widoczna dla wszystkich hierarchia, jedni to "ludzie", drudzy to "frajerzy". Do jednych stolików wolno się przysiadać, do innych nie, bo to będzie obciach. Tyle, że w więzieniu ludzie sobie wymyślali te własne światy, żeby mieć poczucie wolności, której byli pozbawieni. A w tych kawiarniach, spatifach, barkach kawowych... teoretycznie oni byli wolni, przynajmniej trochę bardziej wolni, a też urządzali sobie taką więzienną hierarchię. Jeszcze najciekawszą osobą z tego towarzystwa był Andrzej Brycht, ja z nim dużo rozmawiałam, także przed samą jego ucieczką na Zachód. On był lepszy od Marka Nowakowskiego piszącego językiem, który jest już martwy. Ja nie znoszę prozy Nowakowskiego, pamiętam, jak chodziliśmy razem do Bristolu, Lala Wojciechowska, córka prezydenta Wojciechowskiego była tam barmanką i uczyła nas wszystkich dobrych manier. Mówiła zawsze do Nowakowskiego: "wyjdź, bo już widzę, że masz dosyć". Nowakowski był w tamtych czasach ruiną, a uratowało go, zdyscyplinowało właśnie to ryzyko związane z opozycyjnością. W otoczeniu Iredyńskiego było jeszcze paru interesujących ludzi. Grochowiak, pisał piękne wiersze, wcale nie te turpistyczne, ale takie o trzcinach, postwhitmanowskie. A z drugiej strony był człowiekiem, który niszczył bliskich, żonę, dzieci... Swoje dzieci przehandlował bratu, ciągle gdzieś je wysyłał. Całkiem fajny był Krzysztof Karasek. I jeszcze jeden człowiek, którego nazwiska nie pamiętam, ale na pogrzebie Irka wszedł po drabinie i poklepał urnę z prochami - bo Irek kazał się spalić. Był to taki fajny mały homoseksualista, też z tego kręgu. Dzięki Irkowi poznałam również Henryka Krzeczkowskiego... Akurat homoseksualiści wszyscy się kręcili razem, czasem razem mieszkali. I oni często przychodzili do Irka, czyli do mnie, bo Irek przecież mieszkał ze mną i z moją córką. Do nas np. Krzeczkowski przychodził bez Hertza, ale Pawła Hertza wtedy też poznałam dzięki Irkowi. Hertz osobno do nas przychodził i też gadał z Irkiem. Ja oczywiście wtedy siedziałam głównie w kuchni, skrobałam swoje teksty, swoją habilitację, a oni się w pokoju kręcili, gadali i pili. Od tamtego czasu już zawsze pracuję w kuchni. Po prostu byłam dla nich powietrzem, ale funkcjonowałam przez cały czas jako taki jedyny trzeźwy świadek tego wszystkiego. Irek przyjeżdżał ze Spatifu w nocy razem z nimi, i następował cały rytuał przedstawiania mnie: "to jest właśnie moja pielęgniarka...". On mnie na przykład Holoubkowi właśnie w ten sposób przedstawił. Taki żart, bo ja przecież pracowałam w szkole dla pielęgniarek. W dodatku wszyscy jeszcze robili do mnie oko, bo ja byłam wtedy dość przystojną osobą. Od tamtego czasu pamiętam komplementy w rodzaju: "jest pani bardzo atrakcyjną kobietą", jako takie ustawianie mnie sobie przez mężczyzn, którzy się mnie boją. Czasami któryś z nich przyjeżdżał i prosił, żebym zabrała Irka z knajpy, bo on już nie był w stanie wrócić do domu. Jechałam i próbowałam go wyciągać, choć on prosił, żebym siedziała z nimi. A w domu była moja córka, sama. Byłam już wtedy po doktoracie, ale akceptowałam to wszystko. Izoluję się od tego. A przez cały ten czas udaję kogoś innego, niż jestem. Milczę. Jestem tylko coraz bardziej zmęczona, bo to tryb życia trudny do pogodzenia z moją pracą na etat.
Mam jedną blokadę kompletną, blokadę na zdradę, na zawiedzione zaufanie. Wtedy na przykład raz odprowadziłam Irka do Berlina Wschodniego przez całe NRD. On dostał stypendium w Berlinie Zachodnim, ale tam już z nim wjechać nie mogłam, bo ja po Marcu nie dostawałam wizy nawet do Czechosłowacji, nie mówiąc już o paszporcie na Zachód. Więc go tak jakby odprowadzałam przez to NRD. Pamiętam, oglądaliśmy razem w Berlinie Wschodnim ZOO, w którym wilk był trzymany w klatce wielkości tej niedużej drewnianej skrzyni, która stoi u mnie w korytarzu. A w restauracji wpadliśmy na jakąś parę NRD-owców, która nas namawiała, żebyśmy się w hotelu we czwórkę pozabawiali. Oczywiście odmówiliśmy. Większość czasu z nim spędziłam w NRD-owskich pociągach. Potem kupiłam jakieś plastikowe zabaweczki dla córki, w NRD zawsze było tego więcej, i wróciłam do Warszawy. Irek do mnie dzwonił co wieczór, podawał mi jakieś panie do telefonu, które do siebie zapraszał, po prostu dziwki, bo on się z nimi często nie mógł dogadać, nie znał żadnego języka, więc ja miałam z nimi negocjować... Strasznie się wtedy nawzajem dręczyliśmy. Ale pewnego dnia, po powrocie z zagranicy, on zastaje u nas w domu Ekla i zaczyna przypuszczać, że go cały czas zdradzałam, co jeszcze dodatkowo komplikuje nasze życie.
Jerzy Ekel to psycholog, bardzo utalentowany, z Uniwersytetu Warszawskiego. Też miał swoje kłopoty po Marcu. Jak już mieszkałam z Iredyńskim, to spotykałam się z tym Eklem, całkiem platonicznie. I pewnego wieczora on u mnie siedział w mieszkaniu. Miałam fotel bujany i ciągle się huśtałam na tym fotelu, a on mi psychologicznie, teoretycznie tłumaczył, dlaczego bujanie poprawia nastrój. Mówił też, że właśnie rozwodzi się z żoną, kupi jakiś półwysep nad Wisłą i będzie tam mieszkał w indiańskim namiocie albo na łodzi, jakieś takie miłe dyrdymałki. I na to wraca Irek, jest karczemna awantura. Ja nic nie zrobiłam, tylko rozmawialiśmy, ale Irek użył tego jako pretekstu do kolejnych swoich ekscesów. Ale najgorsze było to jego środowisko. Nie Krzeczkowski czy Grochowiak, oni byli fajni, ale te przydupasy anonimowe. Pamiętam, że jest jakaś premiera, Irek uważał już, że go zdradziłam i nie zabiera mnie na tę premierę. Potem oni wszyscy idą na bankiet, z którego Irek przysyła do mnie takiego człowieka, który był kiedyś pierwszym piosenkarzem rockowym w Polsce, nazywał się Marek Tarnowski czy Tarniewski. W każdym razie siedzą w Bristolu i brakuje im pieniędzy, więc Irek wysyła tego przydupasa, który wcześniej był u nas, wyczuł, że jest między nami napięcie, brak zaufania między Irkiem i mną. Ten Tarnowski jest tak pijany, że nie trafia i wraca do Irka, do Bristolu, ale żeby nie mieć awantury, bo oni się Irka boją, zmyśla, że pukał, że nie otworzyłam, było słychać śmiechy, męski głos, i że grało radio. Wymyśla całą historię pod Irka, zdając sobie sprawę z tego, jakie mogą być konsekwencje. Przychodzi Irek i mówi: "wyznacz sobie karę". Mówię dla świętego spokoju: "uderz mnie trzy razy smyczą"... czy coś takiego, a dla oderwania pomyślałam sobie o procesach moskiewskich. On już mnie wcześniej czasami tak smyczą czy pękiem kluczy "karał", mnie nawet jakieś blizny po tym zostały, ale to była taka gra między nami... I dopiero po chwili przypominam sobie, że przecież nie mamy radia. Mówię mu to, on już podniósł rękę, ale mu ta ręka zawisa. Nawet nie mam o to wszystko pretensji do Irka, tylko do tamtych gnojów. Ale tamtych gnojów było morze, i to morze zalewało nasz związek.
Zaczynam być śmiertelnie zmęczona, fizycznie, bo pracuję, gotuję, zarywam noce, a do tego wszystkiego albo go przywożę z tego Spatifu, albo biegam po melinach szukać pół litra dla niego i jego kompanów. Po nocy chodzę od Brackiej aż po Widok, żeby jakąś butelkę znaleźć. Już się trochę słaniam, zaczynam mieć jakieś zaburzenia wzroku na tle krążeniowym. Irek sprowadza mi księdza-uzdrowiciela Klimuszkę. Klimuszko dotyka moich skroni i mówi, że to nie problem fizyczny, ale że mnie po prostu nie ma, dusza, energia... nieobecne. To mi daje do myślenia. Trochę jeszcze przy tym związku trwam, ale zaczynam kombinować. Namawiam Irka, żeby załatwił sobie pracownię, żeby mógł czasem pobyć sam, popisać itd. Mówię mu, żeby to sobie załatwił przez Związek Literatów. A sama w tym czasie, nie mówiąc mu o tym, daję ogłoszenie do gazety: "zamienię mieszkanie..." I pewnego dnia po prostu pakuję rzeczy Irka do paru pudeł, a moje i córki do innych. On już ma tę pracownię, ZLP dostało od państwa całą pulę takich małych garsonier, które rozdawali literatom za frajer. I po prostu mówię: "cześć, do widzenia, rozstajemy się...".
O ostatnim rozwodzie
Po powrocie z podróży do Afryki Michał zaproponował mi nowy kompromis. Powiedział, że "nie sprawdzam się jako żona" i dlatego powinnam zrozumieć i usprawiedliwić jego zdrady, skoki w bok. Powinnam uznać, że to moja wina. Wtedy powiedziałam, że chcę rozwodu (już złożyłam pozew). Mam 67 lat i niestety już nie będę młodsza. Ale nie godząc się na ten układ poczułam się naprawdę bliższa tej dziewczynie, którą kiedyś byłam. Bardziej wierna sobie. Poprosiłam Michała, żeby się wyprowadził. I to już się stało, a ja odzyskuję teraz kontrolę nad swoim życiem, nad swoim czasem, nad domem. Choć on ciągle wraca jak bumerang, a ja go do jego kawalerki w Warszawie znów wyrzucam. Mam nadzieję, że on da sobie radę, a ja czuję się trochę tak, jak bardzo dawno temu, po rozstaniu z Iredyńskim. Mam wrażenie, że to było konieczne, mam też poczucie odzyskanej energii.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/103920-fragmenty-wypowiedzi-jadwigi-staniszkis-z-ksiazki-staniszkis-zycie-umyslowe-i-uczuciowe
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.