Podobno Polska jest jak „wystawiony na słońce kontener pełen sfermentowanego kefiru”. Na jakiego kaca potrzeba aż tyle kefiru?
Nie ma prawnego ani żadnego innego zakazu robienia z siebie kretyna. Szczególnie chyba go nie ma w „Gazecie Wyborczej”. A jednak to ulubione zajęcie tamtejszej czeredy. Sposobów jest kilka, z czego trzy wydają się w grajdołku na Czerskiej dominować: infantylny, na wiejskiego głupka i nadęty. Pewną niezręczność wywołuje to, że pod koniec lipca 2023 r. wskazane trzy sposoby zademonstrowały kobiety: Dominika Wielowieyska, Dorota Wysocka-Schnepf i Anna Dębowska.
W wypadku zajmowania się poglądami kobiet gdzieś w tle jest zawsze nakaz rycerskości. Ale z drugiej strony przykłady są tak nośne edukacyjnie i mamy w końcu równość, że warto się nimi zająć. Jedyne ustępstwo, jakie można zrobić, to przemilczeć, kto stosuje jaką metodę. Wszystkie sposoby są niemądre, ale jednak różnią się pod względem farsowości i prymitywizmu. A jeden nawet składa się wyłącznie z prymitywizmu połączonego ze skrajnym infantylizmem. Kolejność losowa.
Dominika Wielowieyska dokonała czegoś wielkiego i aż dziw, że nie przyjechały jeszcze do niej CIA, MI6, BND czy Mosad – tak wielkie jest to odkrycie. Wyśledziła, że „Kreml i Łukaszenka podają piłeczkę Kaczyńskiemu”. W szczegółach wygląda to tak, że ponoć „jednym ze sposobów wzmocnienia PiS może być kreowanie zagrożenia granicy polsko-białoruskiej”. W CIA, MI6, BND i Mosadzie myśleli, że Kaczyński jest po Zełenskim i Bidenie największym wrogiem Putina i Łukaszenki, a okazuje się, że to perfekcyjnie rozegrana zmyłka.
Zapewne Putin z Łukaszenką płacą nawet Kaczyńskiemu za broń dostarczaną Ukrainie, żeby się nie wydało. A może też finansują polskie zakupy broni w USA i Korei Południowej. Żeby się nie wydało. Być może nawet sami ruscy (na życzenie Putina) niszczą własny sprzęt bojowy i zabijają sołdatów, żeby się nie wydało. I niczego innego nie pragną, jak przedłużyć rządy Kaczyńskiego i od nowa niszczyć własny sprzęt i zabijać sołdatów, czyli dostawać baty. Tylko tak nie wyda się, że pracują dla Kaczyńskiego.
Putin z Łukaszenką bardzo chcą, żeby w Polsce był stan wyjątkowy. Wiadomo: wtedy jest łatwiej wychwycić ruskich szpionów i uniemożliwić Rosji i Białorusi działania dywersyjne, ale czego się nie robi dla Kaczyńskiego. Żeby się nie wydało. I żeby nie wygrać wyborów, tylko je przełożyć. Wiadomo: w polityce chodzi o to, żeby nie wygrywać wtedy, kiedy ma się na to największe szanse, tylko wtedy, gdy są one mniejsze. Jeśli to jest filozofia Agory, to łatwiej zrozumieć, dlaczego ten koncern odnosi w ostatnich latach same piorunujące sukcesy.
Tekst Doroty Wysockiej-Schnepf, ubrany w formę listu do Jarosława Kaczyńskiego, jest o tyle fenomenalny, że wydaje się, iż w żaden sposób nie da się czegoś takiego znowu stworzyć. Że nawet kura domowa wspierana przez grzędę, na której siedzi, nie byłaby w stanie wznieść się na takie wyżyny. A jednak pani Dorocie się udało.
Przykryjmy zasłoną milczenia apoteozę rudości (u własnej córki, ale w obronie „ryżego” Donalda Tuska), bo mieszanie w politykę nieletnich jest cokolwiek niestosowne. Najlepsze z najlepszych jest jednak wyjaśnianie Jarosławowi Kaczyńskiemu, czym są: internet, smartfon, karta bankowa, kredyt, bank, gotówka, sklep i prawo jazdy. Te wyjaśnienia przejdą do historii, bo nikt ich już nie przebije. Niemożliwe jest osiągnięcie tego poziomu.
Na przykład „internet to taki cyfrowy instrument” i „wystarczy zrobić puk, puk w ekran smartfona i cyk”. Wystarczy puk, puk w czoło i cyk. Albo bank – „to miejsce, w którym ludzie deponują pieniądze. Zostawiają gotówkę, dostają tę plastikową kartę”. Tu puk, puk w czółko może nie wystarczyć. Albo gotówka: „to takie papierki lub metalowe krążki”. Tu nawet elektrowstrząsy mogą nie wystarczyć. Podobnie jak w wypadku definicji sklepu: „to miejsce, gdzie sprzedawane (nie rozdawane!) są wszelkie produkty”. Trzeba by zrobić badania, jak się osiąga taki stan umysłu, po którym pojawia się potrzeba „puk, puk i cyk”.
Pani Dorota osiąga szczyty dowcipu i wyrafinowania, gdy objaśnia, czym jest prawo jazdy: „to ten dokument wielkości karty bankowej) - to takie potwierdzenie, że potrafi pan prowadzić samochód”. A jak nie chce czy nie potrafi, to co? Albertowi Einsteinowi, Rayowi Bradbury’emu czy Charliemu Wattsowi, którzy nie mieli prawa jazdy, pani Dorota już nic nie wytłumaczy, bo nie żyją, ale pewnie by nie zrozumieli kogoś tak arcymądrego. Ale może próbować z J. K. Rowling, prof. Janem Miodkiem, Ozzym Osbournem, Robbiem Williamsem, Noelem Gallagherem, Robertem Pattinsonem, Kate Beckinsale, Quincy Jonesem czy Rafałem Ziemkiewiczem. Może im wyjaśni, dlaczego nie mając prawa jazdy nie dorastają jej do pięt. Skądinąd ona nie ma czegoś znacznie ważniejszego, a to mają wymienieni, a jakoś nikt jej tego nie wypomina, szczególnie ci bez prawa jazdy.
Jako trzecia (losowo) Anna Dębowska, przedstawiająca się jako „dziennikarka muzyczna”. Ten wybitny egzemplarz odkrył, iż „Jarosław Kaczyński zawsze był mocny w słowach”. Podobno „z czasów pierwszych rządów PiS pamiętamy jego konferencje prasowe, gdy z bratem Lechem śladem pierwszych sekretarzy PZPR starał się gadaniem przejąć kontrolę nad rzeczywistością”. Egzemplarz nawet nie wie, że Lech i Jarosław Kaczyńscy bardzo rzadko występowali razem, zaś od pierwszych sekretarzy różniło ich więcej niż panią Dębowską od niesporczaka.
Czy wicepremier i prezes PiS „pręży muskuły?”. „A skąd!” - odkrywa Dębowska (przepraszam ją, ale przed tym wiekopomnym tekstem nie wiedziałem, że w ogóle istnieje). Wszystko to „przejaw słabości” – dekonstruuje Dębowska. Po czym poznała? Po tym, że „przemawiał z zaciśniętym gardłem, momentami przechodząc w falset, głosem człowieka goniącego resztą sił, pieklącego się starca”. Z wrodzonej delikatności nie napiszę, czym i za czym goni pani Dębowska, bo niestety tego nie dogoni, więc po co ma gonić.
To „zaciśnięte gardło” wynikało zapewne z porównania z wielkością, czyli z Donaldem Tuskiem, który jest „politykiem większego formatu”, co sprawia, że Jarosław Kaczyński „w swojej bezsilności deprecjonuje przeciwnika politycznego”. Tylko kogo tu deprecjonować? Kamerdynera Angeli Merkel? Lokaja Jeana-Claude’a Junckera? Umyślnego Władimira Putina?
Na koniec pani Dębowska popisuje się metaforą, jaka tego krytyka teatralnego, który jest wspominany w „Misiu” Stanisława Barei musiała doprowadzić do wyrwania sobie wszystkich włosów. Oto pani Dębowska patrzy „na Polskę jak wystawiony na słońce kontener pełen sfermentowanego kefiru. Pod nagrzaną pokrywą musują trujące gazy. W końcu wybuchną, ochlapując nas wszystkich śmierdzącą cieczą”. Rozumiem, że kefir to na kaca Adama Michnika, ale żeby aż kontener. To co tam było pite? I odnosi się to chyba do wszystkich trzech autorek.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/656211-impreza-w-wyborczej-czyli-jak-zrobic-z-siebie-kretyna