Jeśli ktoś czyta „Gazetę Wyborczą” regularnie, a w dodatku zapamiętuje to, co przeczytał, musi mieć potężny mętlik w głowie. Zwłaszcza, jeśli rzecz dotyczy gospodarki i recept serwowanych przez najtęższe głowy z Czerskiej. Ich publikacje na pewno nie pomagają zrozumieć otaczającej nas rzeczywistości. Ale też chyba nie mają takiego celu. Ten jest polityczny i kilka cytatów, które mam dla Państwa, świetnie to pokazuje.
W czasie pisania tekstu „Platforma bogaczy” do nowego wydania tygodnika „Sieci”, zerknęliśmy z Marcinem Wikłą, co pisały lewicowo-liberalne polskie media o kampanii przed tzw. połówkowymi wyborami w USA. Zachodziło bowiem znaczące podobieństwo do tego, co obserwujemy od kilku tygodni u nas. Republikanie chcieli odwojować Kongres w dużej mierze dzięki akcji klejącej administrację Joe Bidena z rosnącymi cenami. Przygotowano serię grafik pokazujących, o ile zdrożały różnorakie produkty, a zdobił je wizerunek uśmiechniętego prezydenta z hasłem „I did that!” (Ja tego dokonałem!). Powszechnie używano też zwrotu „inflacja Bidena”.
Brzmi znajomo? A jakże! Kampania Platformy Obywatelskiej z rozsianymi po całej Polsce plakatami „PiS=drożyzna” to dokładnie ten sam zabieg. Choć zakłamany, bo przecież nie patria rządząca odpowiada za wzrost cen w Polsce, lecz rosyjska wojna (na to dowód znajdziemy we wskaźnikach inflacyjnych całego pasa państw od Estonii po Bułgarię, niezależnie czy w danym kraju płaci się w euro czy rodzimej walucie) oraz pandemia COVID-19 i desperackie próby walki wielu rządów z jej skutkami.
I wiecie, Państwo, co? Czytelnicy „Wyborczej” doskonale wiedzą, że to nie rząd za drożyznę odpowiada. Pod warunkiem, że czytają w swojej ukochanej gazecie wyłącznie dział zagraniczny.
W listopadzie „Gazeta Wyborcza” wydrukowała alfabet kończącej się amerykańskiej kampanii. Pod literą „E” czytelnicy poznali hasło „ekonomia”:
Stan portfela jest najistotniejszą kwestią dla Amerykanów w tych wyborach. Aborcja i inne tematy tracą na znaczeniu, gdy inflacja dobija do 9 proc. W ostatnim roku rosła najszybciej od ponad 40 lat. Przyczyny są globalne: wzrost cen surowców i produktów rolnych spowodowany m.in. wojną w Ukrainie; oraz wewnętrzne: wysoki popyt napędzany przez bezpośrednie wypłaty pomocowe dla gospodarstw domowych w czasie pandemii.
Ani słowa o błędach Bidena czy amerykańskiego banku centralnego. Obiektywne przyczyny z zewnątrz, i tyle. I słusznie. Dlaczego więc tak kibicują kampanii billboardowej PO, odnotowują jej każdą odsłonę w Polsce lokalnej, a nie prostują, że Platforma robi Polaków w bambuko czy bambika?
Powinni przecież nazywać Donalda Tuska indolentem ekonomicznym, który nie dość, że nie rozumie mechanizmów makroekonomii, wydaje miliony na kłamliwą kampanię reklamową, to w dodatku chce Polakom zafundować jeszcze większe kłopoty. Dlaczego? Bo jeśli Rada Polityki Pieniężnej wespół z rządem mieliby skorzystać z jakiegoś (jedynego podobno) narzędzia antyinflacyjnego, musiałby trwać serial z podnoszeniem stóp procentowych, co zarżnęłoby budżety domowe milionów kredytobiorców.
I taki np. red. Witold Gadomski z „GW” wspominał o tym 11 maja, namawiając do dobijania posiadaczy kredytów:
Choć w strefie euro inflacja jest o połowę niższa niż w Polsce, tamtejszy bank centralny wciąż podnosi stopy procentowe, by ją zdusić. A u nas zarządcy finansów kierują się interesem politycznym PiS przed nadchodzącymi wyborami. Dlatego podwyżki się skończyły i może nawet będą obniżki.
I dalej:
Wysoka inflacja, która utrzymuje się w Polsce i jest przeszło dwukrotnie wyższa niż średnia w Unii Europejskiej, nie wynika z niezamierzonych błędów rządu i NBP, ale jest celowo podtrzymywana przez obóz rządzący, który dzięki niej rozwiązuje kilka spraw.
A teraz krótka podróż w czasie i zupełnie inne cytaty:
W gospodarce rynkowej za inflację nie odpowiada rząd, lecz bank centralny - w Polsce NBP i Rada Polityki Pieniężnej, która ma jeden instrument powstrzymywania wzrostu cen - może podnosić stopy procentowe. (…) Rząd może jedynie łatać dziurę w budżecie, przez którą wypływają na rynek puste złotówki. (…) Inflacja jest szkodliwa dla gospodarki i trzeba z nią energicznie walczyć, prowadząc twarda politykę pieniężną i budżetową, a nie krzycząc hasła o drożyźnie.
Kto to napisał? Ten sam Witold Gadomski, tyle że w 2008 r., gdy premierem był Donald Tusk, ministrem finansów Jan Vincent Rostowski, nie było pandemii i wojny u naszego sąsiada.
Już można się pogubić. Ale żeby było jeszcze trudniej, sięgnijmy do tekstu Gadomskiego z 16 kwietnia br. Najpierw stawia on diagnozę, że mamy dużo poważniejszy kryzys gospodarczy niż poprzednie, że „prawdziwe kłopoty zaczęły się pod rządami PiS”, który „zaczął mocno ingerować w gospodarkę, wprowadzając jednocześnie szereg zmian, które w dłuższym okresie musiały prowadzić do wyhamowania dynamiki” (to akurat nieprawda, polecam najprostsze wykresy zmian naszego PKB, ze szczególnym uwzględnieniem danych po pandemii). Dochodzi wreszcie do lamentów nad prognozami dotyczącymi upadłości przedsiębiorstw.
Stawia wreszcie pytanie: „skąd te problemy?”. I odpowiada:
Jest wiele przyczyn. Najbardziej dotkliwe są skutki wyższych stóp procentowych.
Dziękuję, do widzenia, można się rozejść. Bo naprawdę nie sposób zrozumieć, jaki pomysł na uleczenie gospodarki ma „Wyborcza”. Podnosić stopy, czy nie podnosić?
To w sumie nieważne, bo w gruncie rzeczy chodzi o to, jak uderzyć w PiS. A kondycja ekonomiczna Polaków jest tu tylko okolicznością. I to nie najważniejszą.
PS. Polecam Państwu nowe wydanie tygodnika „Sieci”, a w nim okładkowy artykuł o kampanii billboardowej PO oraz zaangażowaniu wielkich pieniędzy najbogatszych Polaków w powrót Donalda Tuska do władzy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/647500-czy-czytelnicy-gw-widza-jak-sa-wkrecani