Choć nie brakuje opracowań naukowych wskazujących, że tajne służby były siłą sprawczą Pierestrojki i rozmontowania komunizmu, to wiedza o tym nadal jest towarem ekskluzywnym. Na wielu konferencjach naukowych w zamkniętych salach uniwersyteckich dyskutowano o tym dogłębnie, jednak niewielu znawcom tematu przechodzi przez usta prosta teza: system ani nie upadł sam, ani nie obaliły go narody. Przynajmniej dostępne są informacje o tym, że to nie Lech Wałęsa obalał komunizm, ale że wspierał jego miękkie lądowanie. Jednym z pierwszych polskich badaczy, który nie tylko opisał, że zmiana ustroju była zaplanowana, ale także wskazał jak pierestrojka się dokonywała i dlaczego ostatecznie się nie udała – był Włodzimierz Marciniak (dzisiaj profesor i ambasador RP w Moskwie), w swojej pracy z 1994 „Rozgrabione imperium”. Politolog zarysował prosty mechanizm – komuniści wiedzieli, że trzeba wprowadzić własność prywatną w zakładach produkcyjnych, ale gdy zaczęli ten plan realizować, dotychczasowi dyrektorzy czy lokalni pierwsi sekretarze przyspieszyli proces, rozchwiali łódź reform, aż łódź się wywróciła. Dotychczasowi zarządcy z ramienia partii stali się właścicielami, ale nie chcieli być zależni od Moskwy, nie chcieli zawłaszczać tylko tylu zasobów na ile pozwalała centrala, ale tyle ile się dało. Machina raz puszczona w ruch nie była w stanie się zatrzymać, zwłaszcza że przywódca Związku Sowieckiego Michaił Gorbaczow miał swoje problemy w stolicy i nie mógł zapanować nad tysiącem problemów w państwie. Zatem o ile służby rozpoczęły proces, to nomenklatura go dokończyła, dosłownie – zgodnie z tytułem książki Marciniaka – rozgrabiła imperium. Znamy przebieg rozmowy dwóch partyjnych dygnitarzy z połowy lat 80-tych, gdy w ośrodku wypoczynkowym na Krymie Eduard Szewardnadze w pewnym momencie rzucił w stronę Gorbaczowa swoją diagnozę obecnej kondycji komunizmu: „wszystko gnije”. W tym czasie istniał już plan wcześniejszego sekretarza KPZS Jurija Andropowa, który jako wieloletni szef KGB miał dostęp do wszelkich potrzebnych informacji, by zaplanować transformację ustrojową. Partia miała być zmarginalizowana, służby zachowałyby kontrole, a machina państwowa usprawniona, m.in. dzięki funkcjonowaniu prywatnych przedsiębiorstw. Choć plan wydawał się rewolucyjny, w rzeczywistości jego zręby opracował już Ławrientij Beria, który w okresie swojego krótkiego panowania w 1953 roku chciał zmarginalizować partię i zdemokratyzować system.
Znając pierwsze próby przebudowy dr Jerzy Targalski zbadał aspekt polityczny rozkładu bloku wschodniego. W pięciotomowej pracy „Służby specjalne i Pierestrojka” wyróżnił on cztery etapy nowej rewolucji: 1. Wymiana kadr w tajnych służbach sowieckich oraz w krajach satelickich. Nowa ekipa musiała być bardziej elastyczna, bardziej gorliwa i lojalna wobec Kremla oraz zdolna do niestandardowych posunięć. 2. Usprawnione bezpieki miały – jak pisze Targalski – „wykreować partnera społecznego”, a więc dosłownie stworzyć opozycję wobec partii i rządu, nad którą zachowałyby kontrolę. 3. Tak stworzona siła polityczna (sterowana z gabinetów KGB) miała wejść do parlamentów i stać się częścią rządu. Społeczeństwo byłoby przekonane, że ma wpływ na władzę, która zyskałaby autorytet. Jednocześnie Zachód otworzyłby się na – demokratyczne przecież – systemy bloku wschodniego. 4. Wtedy miał nastąpić rzeczywisty moment reformy – porzucenie planowania gospodarczego i wprowadzenie elementów wolnego rynku. System stałby się wydajny, pozornie wolnościowy, pozostający pod kontrolą. Właśnie w tym ostatnim punkcie sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Przecież udało się powołać nowe kierownictwo w bezpiekach (od połowy lat 80-tych), wykreowano partnera społecznego (u nas – „Druga” Solidarność, w reszcie demoludów – przeważnie ruchy ekologiczne lub quasi-narodowe), zaczęto dokooptowywać koncesjonowaną opozycję do grupy rządzącej („Okrągły stół”). Opozycja nie zawiodła, za to nomenklatura i służby tak. Woleli się uwłaszczyć i żyć dostatnio, niż być tylko funkcjonariuszami centrali. Mimo fiaska koncepcji przebudowy, w rękach eks-oficerów tajnych służb znalazł się kapitał, instytucje państwowe oraz media. Stopniowe osłabianie tych klanów trwa przez dekady i nadal można zaobserwować ich wpływy. Wyjaśnienie kulis transformacji nie jest szczególnie skomplikowane. Ot, szefowie firmy chcą nią inaczej zarządzać, nadają menadżerom większą władzę, a ci rozwalają spółkę do reszty, biorąc za partnerów niezadowolonych pracowników. A jednak znajomość historii najnowszej wciąż jest wiedzą tajemną. Nie dlatego, że edukacja w szkołach dochodzi zaledwie do II wojny światowej ani już nawet nie przez wpływy spadkobierców systemu. Główną zaporą przeciwko rozpowszechnieniu informacji o transformacji są liberalno-lewicowi dziennikarze, często urodzeni już po 1989 roku. Nie tylko kryją dorobek dokooptowanej opozycji, ale spłycają rozumienie rzeczywistości. Milczą o faktach, przeinaczają znane wydarzenia. Najłatwiej i najskuteczniej wrzucić im prawdziwe dane o „upadku” komunizmu pod hasło „teorii spiskowych”. W przypadku bloku sowieckiego jest to najbardziej naiwny argument, bo przecież cały system komunistyczny opierał się na spiskach. Kreml spiskował przeciwko Zachodowi, na Kremlu spiskowano przeciwko sobie, poza Kremlem spiskowano przeciwko Kremlowi i tak czerwona machina toczyła się przez ponad 70 lat. Jak niewiarygodnie brzmi argument, że pół miliona KaGieBistów Bloku Wschodniego siedziało sobie w zakurzonych biurach gdy komunizm „sam upadał”. Mieli być bierni, naprawiać w garażach swoje moskwicze i fiaty 126p, stać w kolejce po kolorowy telewizor? Narracja lewackich mediów balansuje na granicy absurdu, brakuje jej tylko ostatecznej tezy, że setki tysięcy funkcjonariuszy systemu po 1989 roku poszło na emerytury albo założyło piekarnie w różnych częściach Europy Wschodniej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/454138-wciaz-malo-ludzi-wie-jak-w-demoludach-zdemontowano-komunizm