W latach mojego sztubactwa co i rusz pojawiało się hasło „Lenin wiecznie żywy”. Teraz to brzmi jak hasło, że Kim Ir Sen jest dożywotnim przywódcą Korei Północnej, a wszyscy następcy są tylko jego inkarnacją.
Ale i wtedy co trzeźwiejszym młodzikom zalatywało trupem, bo zakonserwowany watażka hucpy bolszewickiej spoczywa od lat na placu Czerwonym pozbawiony prawa do pochówku. TVN, specjalista od „reportaży wcieleniowych” (przy czym chodzi chyba o przymiotnik odrzeczownikowy od „cielę”), bryluje w ożywianiu komunistycznych trupów i pospolitych łajdaków, którzy byli kiedyś u władzy i najwyraźniej z owym „kiedyś” nie potrafią się rozstać. Prowadzone przez Olejnik, Kolendę-Zaleską, Pochanke czy kogo tam jeszcze wywiady wywołują wrażenie, że oglądamy stare kroniki filmowe z okresu późnej PRL albo najwcześniejszych faz transformacji ustrojowej. Dziennikarscy czekiści tej stacji mogliby się bardziej postarać, gdyż przegląd osób pojawiających się w studiu wieczorami musi budzić posądzenie o amnezję i już dawno wzbudza zwykłe politowanie, bo już nie śmiech ani złość. To taki samowystarczalny układ – własna kadra dziennikarska, dla własnego odbiorcy i własnych autorytetów. W tym ostatnim rzeczowniku nie użyłem cudzysłowu, bo niemal we wszystkich mediach i przypadkach jego stosowanie powinno być powszechne.
Polityczne zombie przychodzą ochoczo do studia udawać mędrców. I wszystko byłoby dobrze, gdyby się każdy z nich ileś lat temu nie skompromitował politycznie. Zapraszanie ich jest nie tylko polityczną reanimacją trupa, lecz i głupotą. Zero wiarygodności dać może wyłącznie zero wpływu. Bo to specjaliści od bicia piany, kombatanci socjalizmu z ludzką twarzą albo zdrajcy. Mentorzy nieistniejących tłumów. A wreszcie zgorzkniali outsiderzy, których siła odśrodkowa wyrzuciła poza jakiekolwiek przyciąganie. Zatem wciąż jeszcze straszy w TVN Andrzej Olechowski. Najprzystojniejsze nieporozumienie polityczne wszech czasów. Kontakt operacyjny służb specjalnych, gość, który wyciągnął Klenczona z Czerwonych Gitar, mocno niejasny człowiek, który do ostatniej chwili chciał kimś być. Na przykład dwukrotnie zamarzył sobie być prezydentem RP. Był marnym ministrem spraw zagranicznych, marnym dziennikarzem muzycznym, kiepskim fachowcem od finansów i przekonanym o swej wyjątkowości frontmanem. Pamiętam, jak przekonywał, aby Polskę obsługiwały nie PKP, lecz „czyste i punktualne” Deutsche Bahn. Nic pożytecznego nie zrobił, ale o wszystkim chętnie mówi.
Rekordy bufonady bije komuszek i kolejny kapuś służb, Włodzimierz Cimoszewicz. Ten „żubr białowieski”, z którego się pół Podlasia śmieje, wydaje się robić wrażenie osoby, która wyparła własną przeszłość albo zwyczajnie nie ma wstydu. Facet jakby wyjęty żywcem z muzeum socrealizmu w Kozłówce zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że jest przeszłością, niedobrą i niechlubną przeszłością Polski. To kolejny kandydat na prezydenta RP, kolejny minister, premier, a tak naprawdę pospolity aparatczyk.
Kimś innym jest natomiast polityczny truposz Kazimierz Marcinkiewicz. To nie tylko błazen, lecz nade wszystko zdrajca. Wszak pamiętamy, jak się zachował wobec partii, która wyniosła go na niepojęte dlań szczyty władzy. Niestety pamiętamy też, jak skończył. Bodaj jako podrzędny urzędniczyna w londyńskim banku, wyznający publicznie swą chuć do jakiejś panienki. Człowiek, który do cna upokorzył urząd polskiego premiera. To, co wystarczyło, aby tu być szefem rządu, w Anglii było rekomendacją zaledwie do przekładania papierków i noszenia zarękawków. Podobnym przykładem jest Roman Giertych. Niegdyś fan i pupil Kaczyńskiego, a dzisiaj zwykły przechrzta i podnóżek dawnych wrogów. Zdradził tyle swoich ideałów, że z powodzeniem może odgrywać rolę eksperta TVN.
Należałoby jeszcze wspomnieć o Leszku Millerze. Także częstym gościem rzeczonej stacji. To bodaj jeden z ostatnich członków Biura Politycznego KC PZPR, który jest z takim zapałem reanimowany w mediach. Wprawdzie wydawałoby się, że taka funkcja winna się okazywać miażdżącym argumentem dla pozostania w niebycie politycznym i medialnym, ale TVN uznaje inne oczywistości. I co rusz Miller „zachwyca” nas błyskotliwością oraz twardym, robociarskim akcentem. Z tej trupiarni zalatuje wszystkim, co nieprzyzwoite, mierne, głupie i koniunkturalne. Rozumiem, że takie są prawa politycznej natury, rozkładowi musi towarzyszyć odór, ale po co go aż tak konfekcjonować i sprzedawać?
Nie napisałem o Lechu Wałęsie. Ale to felieton o trupach politycznych, a nie o przyrodniczych osobliwościach. Bo to chyba jedyny człowiek na świecie, który wzniósł sobie wysoki pomnik, by potem wraz z nim wylądować kilka metrów poniżej poziomu Rowu Mariańskiego.
Felieton Aleksandra Nalaskowskiego ukazał się w 51-52 numerze tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/427001-tv-kostnica-polityczne-zombie-przychodza-ochoczo-do-studia